Alex
i Scarlett w drodze do Los Angeles zatrzymują się na noc w hotelu /
motelu. Nazajutrz po przejechaniu niewielkiego odcinka trasy kobietę
dopada potworny ból głowy. Informuje swojego chłopaka, że
wywołuje go przybliżanie się do Los Angeles. Alex przystaje na jej
usilne prośby i zawraca do najbliższego miasteczka. Niedługo po
ponownym zameldowaniu się w hotelu Scarlett znika. Spanikowany Alex
podczas bezskutecznego przeszukiwania okolicy zauważa mężczyznę
ukrywającego swoją twarz pod kawałkiem postrzępionego materiału.
Jego podejrzane zachowanie każe Alexowi domniemywać, że miał
jakiś udział w zniknięciu Scarlett. Niepokoi go również tutejszy
kaznodzieja mający własny program w telewizji, który wydaje się
sporo wiedzieć zarówno o nim, jak i o jego zaginionej dziewczynie.
O wiele bardziej przerażające są jednak irracjonalne zjawiska
zachodzące w otoczeniu Alexa. Chłopak nie może oprzeć się
poczuciu surrealizmu, tak jakby w tym sennym miasteczku rzeczywistość
uległa wypaczeniu, co sprawia, że już niczego nie może być
pewien.
Amerykańsko-kanadyjski
thriller w reżyserii Richarda Searsa, będący jego trzecim
pełnometrażowym filmem, po komedii romantycznej „Bongwater” i
„In the Drink”. „Bottom of the World” jest niezależną
produkcją powstałą w oparciu o scenariusz Briana Gottlieba – tak
dziwny, że właściwie nie mam wątpliwości, iż najnowsze
przedsięwzięcie Richarda Searsa podzieli widzów. W Stanach
Zjednoczonych ten proces już się rozpoczął. Co prawda w
Internecie jak na razie pojawiło się niewiele recenzji „Bottom of
the World”, ale już w nich uwidacznia się jaskrawy podział
odbiorców omawianego obrazu na dwa obozy. Jedni nie szczędzą
krytycznych słów, drudzy natomiast ochoczo komplementują thriller
Richarda Searsa. Znalazłam nawet recenzję „Bottom of the World”,
której autor doszukiwał się podobieństw do twórczości Davida
Lyncha.
„Bottom
of the World” zaczyna się jak film drogi. Widzimy parę
zakochanych w sobie młodych ludzi, którzy przemierzają samochodem
spaloną słońcem szosę, chcąc dostać się do Los Angeles.
Dookoła nich rozpościera się bezkresna pustynia, którą spowijają
przymglone szarości alarmistycznie oddziałujące na patrzącego.
Ponura kolorystyka jest starannie podsycana aurą tajemnicy, której
źródła początkowo nie sposób nawet określić. Jesteśmy
przekonani, że główni bohaterowie, Alex i Scarlett (bardzo dobre
kreacje Douglasa Smitha i Jeny Malone), zmierzają na spotkanie z
prawdziwym koszmarem, nie jesteśmy tylko w stanie odgadnąć jego
natury. Gdy docierają do El Rancho Hotel (przybytku istniejącego w
rzeczywistości, słynącego z tego, że stanowi tymczasową przystań
dla wielu gwiazd filmowych) ziarno tajemniczości zasiane w formie
nastrojowych zdjęć zaczyna kiełkować. Po przerażających
zwierzeniach Scarlett na użytek jej chłopaka, oburzającej
opowieści o karygodnych czynach, jakich dopuściła się w okresie
nastoletnim oraz wspólnej popijawie w tutejszym barze, Alexa budzi
głos kaznodziei wydobywający się z odbiornika telewizyjnego. Na
ekranie widzimy wówczas znakomitego Teda Levine'a, który wygłasza
płomienne kazanie na użytek swoich widzów, a na podłodze
dostrzegamy zalewającą się łzami Scarlett, która wyjawia
Alexowi, że słyszała jakiś tajemniczy głos. Żeby tego było
mało spoglądający przez okno chłopak dostrzega jakąś postać
przyczajoną w ciemnościach. Rano okazuje się, że był to
najprawdopodobniej mężczyzna z białymi oczami ukrywający swoje
oblicze za kawałkiem starego materiału, który z jakiegoś powodu
bacznie przygląda się podróżującym młodym ludziom. Do tego
momentu sprawa wydaje się dość prosta – ot, protagoniści stali
się obiektem zainteresowania psychola grasującego w tych skąpo
zaludnionych okolicach. Ale już następna scena znacznie komplikuje
ogląd sytuacji, bo trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie
pogarszającego się stanu Scarlett. Wygląda to tak, jakby jej ciało
próbowało powstrzymać ją przed dotarciem do Los Angeles, jakby
wręcz domagało się jej powrotu do sennego miasteczka
przycupniętego na pustynnych terenach. Co więcej wydaje jej się,
że zna to miejsce i że widziała już wcześniej kaznodzieję,
który w nocy raczył ją kazaniem. Alex co jest zrozumiałe próbuje
wszystko racjonalizować. Jeszcze może sobie pozwolić na ten
luksus, ale jak się przekonamy nie potrwa to długo. Z chwili na
chwilę sytuacja robi się coraz bardziej dziwaczna - zjawiska, które
młody mężczyzna ku swojemu przerażaniu wkrótce zaobserwuje stoją
w sprzeczności ze znanymi prawami fizyki. Tak jakby Alex nagle
znalazł się w zupełnie obcym świecie, w uniwersum, w którym
próżno szukać jakiejkolwiek normalnej logiki. Związki przyczynowo-skutkowe
nie mają tutaj zastosowania, doszukiwanie się w tym jakiegokolwiek
sensu wydaje się więc z góry skazane na niepowodzenie. Młodemu
mężczyźnie pozostaje przede wszystkim znaleźć zaginioną
ukochaną i próbować wyrwać się z tej matni zachowując przy tym
zdrowe zmysły. Żeby tego dokonać musi skonfrontować się z dwiema
osobami, które wydają się mieć w tym wszystkim jakiś udział.
Obserwującym go mężczyzną z zakrytą twarzą, którą jak się
okazuje szpeci blizna pnąca się w górę od kącików ust,
przywodząc na myśl groteskowy uśmiech oraz równie tajemniczym
kaznodzieją, który jak się wydaje może przyglądać się Alexowi
przez odbiornik telewizyjny. Szybko staje się jasne, że zagubiony
chłopak znajduje się na straconej pozycji – osobliwe sekwencje z
łomem dzierżonym przez Alexa w niepojęty sposób „wskakującym”
w dłoń jego przeciwnika, który w dodatku niedługo potem udowadnia
mu, że w ułamku sekundy może przemierzyć spory dystans oraz ze
skradzioną bronią, która nieoczekiwanie wraca na swoje miejsce,
wszystko to każe nam sądzić, że wrogowie Alexa potrafią naginać
rzeczywistość. Że pokrętna logika tego miejsca jest dostosowana
do ich potrzeb, co z kolei nie wróży dobrze młodemu mężczyźnie
starającemu się odnaleźć swoją dziewczynę. I mimo wszystko
wciąż próbującemu znaleźć w tym jakiś sens.
Brian
Gottlieb skonstruował iście dziwaczną opowieść, która wprost
emanuje niepojętą kuriozalnością. UWAGA SPOILER Do pewnego
momentu, bo tuż przed nieoczekiwaną zmianą scenerii litościwie
rzuca widzom koło ratunkowe, bardzo pomocne w interpretacji
późniejszych wydarzeń. Co zastanawiające ten ryzykowny zabieg nie
rozwiewa tak pieczołowicie budowanej wcześniej aury złożonej
tajemnicy, bo nawet podążając ścieżką wskazaną przez
scenarzystę napotykamy na swej drodze liczne pułapki. Autor
scenariusza często zachęca nas do przyjmowania innych perspektyw,
do spoglądania na jego historię pod najróżniejszymi kątami,
nierzadko bezlitośnie spychając nas na (chyba) fałszywą ścieżkę
poprzez podrzucanie niezwykle nęcących, acz mylnych tropów
KONIEC SPOILERA.Oniryczna atmosfera i iście surrealistyczne
fabularne wstawki dodatkowo utrudniają rozeznanie się w tej
opowieści. Metaforycznie rzecz ujmując wygląda to jak swoiste pole
minowe, obszar, który należy przemierzać bacząc na każdy krok,
bo bardzo łatwo zboczyć z właściwej ścieżki bądź tak
kompletnie się w tym zagubić, że w efekcie stracić
zainteresowanie dalszymi losami Alexa. Kojarzyło mi się to z
„Piątym wymiarem” Christophera Smitha – tematyka inna, ale
klimat i sposób wyłuszczania historii są troszkę podobne,
przynajmniej na tyle, żeby wspomniany tytuł przemknął mi przez
głowę podczas oglądania „Bottom of the World”. „Piąty
wymiar” nastręczył mi jednak większych trudności w
interpretacji, informacje powrzucane w obraz Richarda Searsa łatwiej
złożyć w jedną spójną całość. Nie jestem tylko przekonana,
czy istnieje tylko jedno właściwe wyjaśnienie koszmarnych przeżyć
Alexa, czy tak jak w przypadku „Piątego wymiaru” celowo nie
umożliwiono oglądającemu dotarcia do zgoła innego uniwersum niźli
to, które od jakiegoś czasu wydawało się najbardziej
prawdopodobne. Wskazuje na to ujęcie pojawiające się podczas
ostatniej partii „Bottom of the World”, które w połączeniu z
przewijającymi się wcześniej UWAGA SPOILER wątkami
religijnymi może sugerować skręt scenarzysty w stronę
interpretacji biblijnej (piekło? czyściec?). Choć ja tam wolę
pozostać przy świecie koszmarnego snu, pełnego śmiecia
wypływającego z podświadomości dręczonej wyrzutami sumienia
młodej kobiety, która właśnie osuwa się w otchłań śmierci
KONIEC SPOILERA. Omawiany thriller Richarda Searsa osobom
obytym z tego rodzaju surrealistycznym kinem nie powinien nastręczyć
większych trudności ze znalezieniem jakiegokolwiek wyjaśnienia
prezentowanych wydarzeń. Można się za to spierać, czy obrana
przez nas (przeze mnie również) ścieżka interpretacyjna jest
zgodna z zamysłem scenarzysty (sławetne „co autor miał na
myśli?”), czy raczej w tej kwestii wybiegamy poza koncepcję
twórców „Bottom of the World”. Ale bez względu na to, jakie
wyjaśnienie obiorą miłośnicy tego typu kina istnieje duża
szansa, że wielu z nich rozsmakuje się w stylistyce tego obrazu. Że
tak jak ja dadzą się porwać nastrojowym kadrom i zagadkowym
wydarzeniom, podlanym doprawdy obfitą porcją magicznej
kuriozalności. Doprawdy dziwny to film i właśnie przede wszystkim
na tym polega jego urok. Z tego też powodu osoby nastawiające się
na tradycyjny thriller, konwencjonalną narrację wyzutą z pokrętnej
logiki najprawdopodobniej nie dadzą się przekonać tejże
propozycji Richarda Searsa.
Gdy
przystępowałam do seansu „Bottom of the World” nawet przez myśl
mi nie przeszło, że po zaledwie paru minutach mogę całkowicie
wsiąknąć w świat przedstawiony tego obrazu, że na czas jego
trwania uda mi się zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości,
pozbawionej nadzwyczajności wizualizowanej przez twórców tego
thrillera. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy niecałe półtora
godziny później dotarło do mnie, że tak się właśnie stało, że
zatraciłam się w fikcyjnym, surrealistycznym świecie, w którym
nie brakuje ponurego klimatu zgrabnie podsycającego poczucie
nieustannego zagrożenia i zagubienia. Nie będę jednak polecać tej
produkcji osobom spoza grupy złożonej z sympatyków
surrealistycznego kina. Jest bowiem nazbyt specyficzna, żebym
odważyła się gorąco ją rekomendować absolutnie wszystkim
wielbicielom thrillerów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz