czwartek, 20 kwietnia 2017

„Bottom of the World” (2017)

Alex i Scarlett w drodze do Los Angeles zatrzymują się na noc w hotelu / motelu. Nazajutrz po przejechaniu niewielkiego odcinka trasy kobietę dopada potworny ból głowy. Informuje swojego chłopaka, że wywołuje go przybliżanie się do Los Angeles. Alex przystaje na jej usilne prośby i zawraca do najbliższego miasteczka. Niedługo po ponownym zameldowaniu się w hotelu Scarlett znika. Spanikowany Alex podczas bezskutecznego przeszukiwania okolicy zauważa mężczyznę ukrywającego swoją twarz pod kawałkiem postrzępionego materiału. Jego podejrzane zachowanie każe Alexowi domniemywać, że miał jakiś udział w zniknięciu Scarlett. Niepokoi go również tutejszy kaznodzieja mający własny program w telewizji, który wydaje się sporo wiedzieć zarówno o nim, jak i o jego zaginionej dziewczynie. O wiele bardziej przerażające są jednak irracjonalne zjawiska zachodzące w otoczeniu Alexa. Chłopak nie może oprzeć się poczuciu surrealizmu, tak jakby w tym sennym miasteczku rzeczywistość uległa wypaczeniu, co sprawia, że już niczego nie może być pewien.

Amerykańsko-kanadyjski thriller w reżyserii Richarda Searsa, będący jego trzecim pełnometrażowym filmem, po komedii romantycznej „Bongwater” i „In the Drink”. „Bottom of the World” jest niezależną produkcją powstałą w oparciu o scenariusz Briana Gottlieba – tak dziwny, że właściwie nie mam wątpliwości, iż najnowsze przedsięwzięcie Richarda Searsa podzieli widzów. W Stanach Zjednoczonych ten proces już się rozpoczął. Co prawda w Internecie jak na razie pojawiło się niewiele recenzji „Bottom of the World”, ale już w nich uwidacznia się jaskrawy podział odbiorców omawianego obrazu na dwa obozy. Jedni nie szczędzą krytycznych słów, drudzy natomiast ochoczo komplementują thriller Richarda Searsa. Znalazłam nawet recenzję „Bottom of the World”, której autor doszukiwał się podobieństw do twórczości Davida Lyncha.

„Bottom of the World” zaczyna się jak film drogi. Widzimy parę zakochanych w sobie młodych ludzi, którzy przemierzają samochodem spaloną słońcem szosę, chcąc dostać się do Los Angeles. Dookoła nich rozpościera się bezkresna pustynia, którą spowijają przymglone szarości alarmistycznie oddziałujące na patrzącego. Ponura kolorystyka jest starannie podsycana aurą tajemnicy, której źródła początkowo nie sposób nawet określić. Jesteśmy przekonani, że główni bohaterowie, Alex i Scarlett (bardzo dobre kreacje Douglasa Smitha i Jeny Malone), zmierzają na spotkanie z prawdziwym koszmarem, nie jesteśmy tylko w stanie odgadnąć jego natury. Gdy docierają do El Rancho Hotel (przybytku istniejącego w rzeczywistości, słynącego z tego, że stanowi tymczasową przystań dla wielu gwiazd filmowych) ziarno tajemniczości zasiane w formie nastrojowych zdjęć zaczyna kiełkować. Po przerażających zwierzeniach Scarlett na użytek jej chłopaka, oburzającej opowieści o karygodnych czynach, jakich dopuściła się w okresie nastoletnim oraz wspólnej popijawie w tutejszym barze, Alexa budzi głos kaznodziei wydobywający się z odbiornika telewizyjnego. Na ekranie widzimy wówczas znakomitego Teda Levine'a, który wygłasza płomienne kazanie na użytek swoich widzów, a na podłodze dostrzegamy zalewającą się łzami Scarlett, która wyjawia Alexowi, że słyszała jakiś tajemniczy głos. Żeby tego było mało spoglądający przez okno chłopak dostrzega jakąś postać przyczajoną w ciemnościach. Rano okazuje się, że był to najprawdopodobniej mężczyzna z białymi oczami ukrywający swoje oblicze za kawałkiem starego materiału, który z jakiegoś powodu bacznie przygląda się podróżującym młodym ludziom. Do tego momentu sprawa wydaje się dość prosta – ot, protagoniści stali się obiektem zainteresowania psychola grasującego w tych skąpo zaludnionych okolicach. Ale już następna scena znacznie komplikuje ogląd sytuacji, bo trudno znaleźć racjonalne wytłumaczenie pogarszającego się stanu Scarlett. Wygląda to tak, jakby jej ciało próbowało powstrzymać ją przed dotarciem do Los Angeles, jakby wręcz domagało się jej powrotu do sennego miasteczka przycupniętego na pustynnych terenach. Co więcej wydaje jej się, że zna to miejsce i że widziała już wcześniej kaznodzieję, który w nocy raczył ją kazaniem. Alex co jest zrozumiałe próbuje wszystko racjonalizować. Jeszcze może sobie pozwolić na ten luksus, ale jak się przekonamy nie potrwa to długo. Z chwili na chwilę sytuacja robi się coraz bardziej dziwaczna - zjawiska, które młody mężczyzna ku swojemu przerażaniu wkrótce zaobserwuje stoją w sprzeczności ze znanymi prawami fizyki. Tak jakby Alex nagle znalazł się w zupełnie obcym świecie, w uniwersum, w którym próżno szukać jakiejkolwiek normalnej logiki. Związki przyczynowo-skutkowe nie mają tutaj zastosowania, doszukiwanie się w tym jakiegokolwiek sensu wydaje się więc z góry skazane na niepowodzenie. Młodemu mężczyźnie pozostaje przede wszystkim znaleźć zaginioną ukochaną i próbować wyrwać się z tej matni zachowując przy tym zdrowe zmysły. Żeby tego dokonać musi skonfrontować się z dwiema osobami, które wydają się mieć w tym wszystkim jakiś udział. Obserwującym go mężczyzną z zakrytą twarzą, którą jak się okazuje szpeci blizna pnąca się w górę od kącików ust, przywodząc na myśl groteskowy uśmiech oraz równie tajemniczym kaznodzieją, który jak się wydaje może przyglądać się Alexowi przez odbiornik telewizyjny. Szybko staje się jasne, że zagubiony chłopak znajduje się na straconej pozycji – osobliwe sekwencje z łomem dzierżonym przez Alexa w niepojęty sposób „wskakującym” w dłoń jego przeciwnika, który w dodatku niedługo potem udowadnia mu, że w ułamku sekundy może przemierzyć spory dystans oraz ze skradzioną bronią, która nieoczekiwanie wraca na swoje miejsce, wszystko to każe nam sądzić, że wrogowie Alexa potrafią naginać rzeczywistość. Że pokrętna logika tego miejsca jest dostosowana do ich potrzeb, co z kolei nie wróży dobrze młodemu mężczyźnie starającemu się odnaleźć swoją dziewczynę. I mimo wszystko wciąż próbującemu znaleźć w tym jakiś sens.

Brian Gottlieb skonstruował iście dziwaczną opowieść, która wprost emanuje niepojętą kuriozalnością. UWAGA SPOILER Do pewnego momentu, bo tuż przed nieoczekiwaną zmianą scenerii litościwie rzuca widzom koło ratunkowe, bardzo pomocne w interpretacji późniejszych wydarzeń. Co zastanawiające ten ryzykowny zabieg nie rozwiewa tak pieczołowicie budowanej wcześniej aury złożonej tajemnicy, bo nawet podążając ścieżką wskazaną przez scenarzystę napotykamy na swej drodze liczne pułapki. Autor scenariusza często zachęca nas do przyjmowania innych perspektyw, do spoglądania na jego historię pod najróżniejszymi kątami, nierzadko bezlitośnie spychając nas na (chyba) fałszywą ścieżkę poprzez podrzucanie niezwykle nęcących, acz mylnych tropów KONIEC SPOILERA.Oniryczna atmosfera i iście surrealistyczne fabularne wstawki dodatkowo utrudniają rozeznanie się w tej opowieści. Metaforycznie rzecz ujmując wygląda to jak swoiste pole minowe, obszar, który należy przemierzać bacząc na każdy krok, bo bardzo łatwo zboczyć z właściwej ścieżki bądź tak kompletnie się w tym zagubić, że w efekcie stracić zainteresowanie dalszymi losami Alexa. Kojarzyło mi się to z „Piątym wymiarem” Christophera Smitha – tematyka inna, ale klimat i sposób wyłuszczania historii są troszkę podobne, przynajmniej na tyle, żeby wspomniany tytuł przemknął mi przez głowę podczas oglądania „Bottom of the World”. „Piąty wymiar” nastręczył mi jednak większych trudności w interpretacji, informacje powrzucane w obraz Richarda Searsa łatwiej złożyć w jedną spójną całość. Nie jestem tylko przekonana, czy istnieje tylko jedno właściwe wyjaśnienie koszmarnych przeżyć Alexa, czy tak jak w przypadku „Piątego wymiaru” celowo nie umożliwiono oglądającemu dotarcia do zgoła innego uniwersum niźli to, które od jakiegoś czasu wydawało się najbardziej prawdopodobne. Wskazuje na to ujęcie pojawiające się podczas ostatniej partii „Bottom of the World”, które w połączeniu z przewijającymi się wcześniej UWAGA SPOILER wątkami religijnymi może sugerować skręt scenarzysty w stronę interpretacji biblijnej (piekło? czyściec?). Choć ja tam wolę pozostać przy świecie koszmarnego snu, pełnego śmiecia wypływającego z podświadomości dręczonej wyrzutami sumienia młodej kobiety, która właśnie osuwa się w otchłań śmierci KONIEC SPOILERA. Omawiany thriller Richarda Searsa osobom obytym z tego rodzaju surrealistycznym kinem nie powinien nastręczyć większych trudności ze znalezieniem jakiegokolwiek wyjaśnienia prezentowanych wydarzeń. Można się za to spierać, czy obrana przez nas (przeze mnie również) ścieżka interpretacyjna jest zgodna z zamysłem scenarzysty (sławetne „co autor miał na myśli?”), czy raczej w tej kwestii wybiegamy poza koncepcję twórców „Bottom of the World”. Ale bez względu na to, jakie wyjaśnienie obiorą miłośnicy tego typu kina istnieje duża szansa, że wielu z nich rozsmakuje się w stylistyce tego obrazu. Że tak jak ja dadzą się porwać nastrojowym kadrom i zagadkowym wydarzeniom, podlanym doprawdy obfitą porcją magicznej kuriozalności. Doprawdy dziwny to film i właśnie przede wszystkim na tym polega jego urok. Z tego też powodu osoby nastawiające się na tradycyjny thriller, konwencjonalną narrację wyzutą z pokrętnej logiki najprawdopodobniej nie dadzą się przekonać tejże propozycji Richarda Searsa.

Gdy przystępowałam do seansu „Bottom of the World” nawet przez myśl mi nie przeszło, że po zaledwie paru minutach mogę całkowicie wsiąknąć w świat przedstawiony tego obrazu, że na czas jego trwania uda mi się zapomnieć o otaczającej mnie rzeczywistości, pozbawionej nadzwyczajności wizualizowanej przez twórców tego thrillera. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy niecałe półtora godziny później dotarło do mnie, że tak się właśnie stało, że zatraciłam się w fikcyjnym, surrealistycznym świecie, w którym nie brakuje ponurego klimatu zgrabnie podsycającego poczucie nieustannego zagrożenia i zagubienia. Nie będę jednak polecać tej produkcji osobom spoza grupy złożonej z sympatyków surrealistycznego kina. Jest bowiem nazbyt specyficzna, żebym odważyła się gorąco ją rekomendować absolutnie wszystkim wielbicielom thrillerów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz