wtorek, 4 kwietnia 2017

„31” (2016)

31 października 1976 roku. Grupa zaprzyjaźnionych pracowników wesołego miasteczka przemierza samochodem kempingowym jedną z rzadziej uczęszczanych amerykańskich dróg. W nocy zostają zaatakowani przez nieznanych oprawców. Piątce podróżników udaje się przeżyć, ale wbrew swojej woli zostają przetransportowani do niszczejących zabudowań, gdzie w każde Halloween organizowana jest śmiertelnie niebezpieczna gra. Przez najbliższe dwanaście godzin porwani hipisi będą musieli walczyć o życie z różnymi przeciwnikami. Każdy z nich ma na sobie inny fantazyjny strój, a na twarzach różnego rodzaju makijaże nadające im karnawałowo-demoniczne oblicza. Napastnicy są wypuszczani stopniowo, pojedynczo oraz dwójkami, co zwiększa szanse ich zaszczutych ofiar. Nie mając innego wyjścia hipisi stają do walki z osobliwymi agresorami, z przymusu stają się aktywnymi uczestnikami okrutnej gry na śmierć i życie, nie wiedząc czemu ma ona służyć, ani kim są jej organizatorzy.

Po pojawieniu się pierwszych niewiele mówiących zapowiedzi najnowszego projektu jednego z najpopularniejszych twórców współczesnego filmowego horroru, Roba Zombie, w przestrzeni publicznej pojawiły się spekulacje na temat jego spodziewanej problematyki. Zastanawiano się, czy scenariusz będzie nawiązywał do historii, którą można chyba uznać za opus magnum Zombie, rozciągniętej na dwie produkcje zatytułowane „Dom 1000 trupów” i „Bękarty diabła”, czy może raczej będzie to trzecia odsłona nowej wersji „Halloween”. W końcu Rob Zombie zdradził, że jego najnowszy film pt. „31” nie będzie kontynuacją żadnej z jego wcześniejszych produkcji, że pracuje nad czymś zupełnie nowym, niezwiązanym z niczym co już zdążył nakręcić. Wątpliwości jednak pozostały, bo Rob Zombie do tej pory pokazał na ekranie nie jedno, a dwa artystyczne oblicza. Chociaż najczęściej kojarzy się go z wulgarnymi, kolorowymi i krwawymi horrorami doprawionymi niemałą porcją czarnego humoru nie można zapominać, że stworzył również dużo bardziej powściągliwy w formie, utrzymany w zdecydowanie poważniejszej tonacji remake kultowego obrazu Johna Carpentera z 1978 roku. Miałam nadzieję, że „31” Rob Zombie utrzyma w stylistyce zbliżonej do nowej wersji „Halloween”, albo przynajmniej zaserwuje mi coś na kształt „The Lords of Salem”, gdzie w pewnym sensie wypośrodkował te swoje dwie skłonności (tę historię Zombie we współpracy z B.K. Evensonem przeniósł również na karty powieści). Najbardziej obawiałam się natomiast powtórki z „Domu 1000 trupów” i „Bękartów diabła”, filmów do których nie potrafię się przekonać.

Gdybym miała wskazać wcześniejsze dzieło Roba Zombie, do którego moim zdaniem najbardziej upodabnia się „31” to niestety postawiłabym na „Dom 1000 trupów”. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak zastrzec, że owe podobieństwa dotyczą jedynie formy (i to w dodatku nie w całościowym kształcie), bo ogólny poziom okazał się dla mnie jeszcze gorszy niż w debiutanckim obrazie Zombie. Początek, co prawda natchnął mnie nadzieją na kawał solidnego kina grozy zgrabnie imitującego rąbanki z lat 70-tych XX wieku, ale z czasem zastosowanie znalazło stare powiedzenie, że nadzieja jest matką głupich, bo ku mojemu rozczarowaniu stało się jasne, że Rob Zombie w tym przypadku ani myślał rezygnować z tego, co stało się jego wizytówką. Nie miał zamiaru zbliżać się do estetyki remake'u „Halloween”. Uznał, że lepiej sprawdzi się coś z pogranicza horroru i taniej akcyjki, że niezbyt krwawa rąbanka z mnóstwem chaotycznych scen walk, wulgarnych odzywek i agresywnego czarnego humoru jest tym „co tygryski lubią najbardziej”. Wstępne sekwencje skupiające się na grupie hipisów przemierzających wozem kempingowym pustynne tereny Stanów Zjednoczonych przywoływały ducha krwawego odłamu kina grozy z dawnych lat. Przygaszone barwy intensyfikujące jałowość otoczenia i co za tym idzie generujące alarmistyczną aurę wyalienowania były celową (i skuteczną) próbą zbliżenia się do stylistyki rąbanek z dawnych lat, ale też sposobem wizualnego zaakcentowania przedziału czasowego, w którym rozgrywa się akcja „31”. Wprowadzające sekwencje jawią się niczym swoiste skrzyżowanie „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera i „Wzgórz mających oczy” Wesa Cravena - w dalszych partiach natomiast zauważyłam drobne sygnały świadczące o ukłonach w stronę ich remake'ów (sponiewierana kobieta przemierzająca pieszo drogę skąpaną w gorących promieniach słonecznych i jeden z utworów muzycznych wybrzmiewający w tle trochę wcześniej). I w żadnym wypadku nie są to wady. Wręcz przeciwnie: w mojej ocenie stylizacja na horror z lat 70-tych w wydaniu Roba Zombie i jego ekipy, łącznie z nawiązaniami do kultowych przedstawicieli gatunku może przynieść najwięcej korzyści miłośnikom XX-wiecznych slasherów i survivali. Gdyby całość utrzymano w takim klimacie zapewne nieporównanie lepiej by mi się to oglądało. Ale wraz z nastaniem nocy zaprezentowana wcześniej atmosfera natychmiast wyparowuje. Zastępuje ją metaliczna czerń spowijająca walczących o życie protagonistów uwięzionych na zabudowanym spłachetku pustyni, zawłaszczonym przez dziwne persony. Wyblakłe pomarańcze i żółcie wrócą dopiero pod koniec i to jedynie na momencik – do tego czasu będziemy śledzić rozgrywkę na śmierć i życie, utrzymaną w kolorystyce, która w żadnym razie nie wskazuje na to, że akcję osadzono w drugiej połowie lat 70-tych. Równie dobrze prezentowane wydarzenia mogły rozgrywać się w czasach współczesnych. A te jak na film Roba Zombie przystało nie grzeszą choćby minimalnym skomplikowaniem, nie starają się przekazać żadnych głębszych treści (no może za wyjątkiem tego, jak łatwo zrobić nawet z pacyfisty bezwzględnego mordercę, jeśli oczywiście uznać to przesłanie za głębokie...). Ktoś powie: i co z tego? To przecież miał być horror, a nie jakiś przeintelektualizowany, napuszony moralitet o trudach życia i bolesnej świadomości przemijania. Tak, to prawda i osobiście absolutnie nie zamierzam wyrzucać Robowi Zombie prostej konstrukcji jego scenariusza – wolałabym jednak, żeby owa prostota uwidaczniała się w nieco inny sposób.

Już podczas ujęć w samochodzie kempingowym należącym do grupy złożonej z pracowników wesołego miasteczka łatwo domyślić się kto najdłuższej utrzyma się przy życiu. Rob Zombie co prawda nie decyduje się nikomu nadać cech typowych dla final girl, nie znajdziemy tutaj trzeźwo myślącej, stroniącej od używek dziewicy, ale to wcale nie utrudnia nam błyskawicznego wyłowienia z tego wesołego grona jednej osoby, którą najprawdopodobniej zobaczymy również w ostatnich minutach seansu. Kiedy zacznie się właściwa rozgrywka to właśnie ona będzie się wykazywać największą wolą przetrwania, to w nią wstąpi największa siła może nie gwarantująca, ale na pewno zwiększająca szansę jej przeżycia. Szybko zrozumie, że okazywanie jakichkolwiek skrupułów jest niewskazane, że najlepszą obroną jest atak. Wspomniana rozgrywka z mojego punktu widzenia jest mniej więcej tak pasjonująca jak partia szachów... choć po namyśle śledzenie partii gry, której reguł nie znam (tak, mówię serio) byłoby dla mnie chyba dużo bardziej emocjonujące. Fabuła „31” to w największej mierze ciąg chaotycznych starć protagonistów z agresorami, miejscami okraszonych rozbryzgami krwi, ale bez pornograficznych zbliżeń na odniesione odstręczające obrażenia. W ferworze walki często trudno jest się połapać kto jest kim – jak ja go nazywam „teledyskowy montaż” znacznie utrudnia odbiór tych niezliczonych dynamicznych wstawek. Szybkie migawki zrealizowane na dużych zbliżeniach momentami autentycznie wywoływały u mnie mdłości (swoją drogą nawet wolniejsze sekwencje szpeci denerwujące zamiłowanie operatorów do zbliżeń, nie wspominając już o wielu utrudniających wczucie się w daną sytuację dziwacznych nachyleniach kamer) – czułam się tak jakbym oglądała przypadkową zbitkę obrazów, bezwładnie porozrzucanych zdjęć, których na domiar złego nie byłam w stanie dokładnie zarejestrować. Z czasem zrezygnowałam z prób wyłowienia z tej ludzkiej plątaniny czegoś godnego uwagi – pogodziłam się z tym, że i tak niczego, co mogłabym uznać za interesujące nie zobaczę. „31” to tego rodzaju obraz, w czasie trwania którego można często odstępować od ekranu bez konieczności pauzowania, bez obaw, że przegapi się coś istotnego. Chyba, że za takowe uznać kolejne karkołomne, acz mało widoczne starcia hipisów z ich wymalowanymi przeciwnikami. Z Sheri Moon Zombie na czele, której zdolności najprawdopodobniej nie powstydziłaby się sama Xena. Albo pojawianie się na scenie coraz to nowych przebierańców, którzy mieli chyba odznaczać się histerycznym komizmem doprawionym niepokojącą demonicznością. Mnie jednak przywodzili na myśl żałosny teatrzyk dla ubogich. Rob Zombie na realizację „31” przeznaczył zaledwie półtora miliona dolarów i niejeden odbiorca pewnie brak większej widowiskowości w charakteryzacjach oprawców będzie tłumaczył właśnie niedostatkami finansowymi. Mnie jednak o wiele bardziej rozczarowała mała pomysłowość w kształtowaniu ich postaci. Karzełkowaty „Hitler”, klaunowaci bracia z piłami łańcuchowymi, dryblas noszący „dumne miano” Śmierć i jego filigranowa ukochana imieniem Seks – wszyscy oni byli tak płascy, mało charakterystyczni, że jedyną reakcją z mojej strony (jeśli to w ogóle można nazwać reakcją) na pojawienie się każdego kolejnego „maniaka” była całkowita obojętność. A właściwie to nie każdego, bo ostatni jegomość wykrzesał ze mnie jakieś żywsze emocje, aczkolwiek nie na tyle wyraziste, żebym mogła wybić się z letargu, w jaki wpadłam już na starcie halloweenowej gry na śmierć i życie. Upudrowani organizatorzy rozgrywki z fantazyjnymi perukami na głowach (upodobnieni do przedstawicieli arystokracji z minionych wieków) również byli mi całkowicie obojętni, nie miałam nawet ochoty poznawać przyświecających im motywów. Jedynym moim celem było wytrwać jakoś do końca bez nabawienia się migreny, przebrnąć przez ten rozciągnięty w czasie ciąg mało krwawych, pozbawionych dramaturgii, wyjałowionych z klimatu grozy pojedynków i pogratulować sobie samozaparcia. Ławo nie było, ale jakimś cudem odniosłam sukces. Dzięki temu mogę przyznać mały plusik za jedną z końcowych sekwencji, pogrywającej z oczekiwaniami wielbicieli horrorowych rąbanek, ukształtowanymi przez lata obcowania z tego typu tworami. UWAGA SPOILER Widz przygotowuje się na najbardziej spektakularny finałowy pojedynek final girl z ostatnim przeciwnikiem, a kiedy wreszcie nadchodzi ten moment... gra dobiega końca KONIEC SPOILERA. Pochwalić muszę również wstępny krótki monolog, który na początku wydaje się być skierowany bezpośrednio do widza, ale potem okazuje się, że to nie on jest adresatem tej przepełnionej czarnym humorem, złowrogiej wypowiedzi. Szkoda tylko, że pozostałe dowcipno-makabryczne wtręty nawet nie zbliżają się do poziomu zaprezentowanego w prologu – tego rodzaju nachalny, wulgarny dowcip nigdy nie robił na mnie wrażenia, co nie znaczy, że nie znajdą się osoby obdarzone podobnym poczuciem humoru, które w pełni docenią komediowe aspekty scenariusza.

Najnowszy horror Roba Zombie pt. „31” był poddawany kilkukrotnej obróbce zanim został dopuszczony do sprzedaży. Niektóre co bardziej krwawe i obsceniczne ujęcia wycięto celem uniknięcia nadania mu najbardziej restrykcyjnej kategorii NC-17. Rob Zombie zapowiedział wydanie wersji reżyserskiej na DVD. Nie wiem, którą widziałam, ale jeśli nawet pojawi się jeszcze jakaś szersza wersja to ja nie zamierzam po nią sięgać. Naprawdę nie sądzę, żeby kilka, a nawet kilkanaście minut zrobiło mi jakąś wielką różnicę, poza tym chyba nie przetrwałabym ponownego spotkania z tą opowieścią. Specyfika tego rodzaju kina zwyczajnie do mnie nie trafia (a właściwie to nie w dokładnie takim wydaniu), aczkolwiek wiem, że ma swoich fanów. Czy uznają oni „31” za jeden z wartościowszych przedstawicieli celowo przejaskrawionych, wulgarnych (acz bez przesady), dynamicznych rąbanek, w których aż roi się od chaotycznych pojedynków? Tego nie wiem, ale wydaje mi się, że głównie entuzjaści takich produkcji powinni dać mu szansę.

1 komentarz:

  1. Twoja recenzja zmusza mnie do ponownego seansu. Mi się to podoba

    OdpowiedzUsuń