31
października 1976 roku. Grupa zaprzyjaźnionych pracowników
wesołego miasteczka przemierza samochodem kempingowym jedną z
rzadziej uczęszczanych amerykańskich dróg. W nocy zostają
zaatakowani przez nieznanych oprawców. Piątce podróżników udaje
się przeżyć, ale wbrew swojej woli zostają przetransportowani do
niszczejących zabudowań, gdzie w każde Halloween organizowana jest
śmiertelnie niebezpieczna gra. Przez najbliższe dwanaście godzin
porwani hipisi będą musieli walczyć o życie z różnymi
przeciwnikami. Każdy z nich ma na sobie inny fantazyjny strój, a na
twarzach różnego rodzaju makijaże nadające im
karnawałowo-demoniczne oblicza. Napastnicy są wypuszczani
stopniowo, pojedynczo oraz dwójkami, co zwiększa szanse ich
zaszczutych ofiar. Nie mając innego wyjścia hipisi stają do walki
z osobliwymi agresorami, z przymusu stają się aktywnymi
uczestnikami okrutnej gry na śmierć i życie, nie wiedząc czemu ma
ona służyć, ani kim są jej organizatorzy.
Po
pojawieniu się pierwszych niewiele mówiących zapowiedzi
najnowszego projektu jednego z najpopularniejszych twórców
współczesnego filmowego horroru, Roba Zombie, w przestrzeni
publicznej pojawiły się spekulacje na temat jego spodziewanej
problematyki. Zastanawiano się, czy scenariusz będzie nawiązywał
do historii, którą można chyba uznać za opus magnum Zombie,
rozciągniętej na dwie produkcje zatytułowane „Dom 1000 trupów”
i „Bękarty diabła”, czy może raczej będzie to trzecia odsłona
nowej wersji „Halloween”. W końcu Rob Zombie zdradził, że
jego najnowszy film pt. „31” nie będzie kontynuacją żadnej z
jego wcześniejszych produkcji, że pracuje nad czymś zupełnie
nowym, niezwiązanym z niczym co już zdążył nakręcić.
Wątpliwości jednak pozostały, bo Rob Zombie do tej pory pokazał
na ekranie nie jedno, a dwa artystyczne oblicza. Chociaż najczęściej
kojarzy się go z wulgarnymi, kolorowymi i krwawymi horrorami
doprawionymi niemałą porcją czarnego humoru nie można zapominać,
że stworzył również dużo bardziej powściągliwy w formie,
utrzymany w zdecydowanie poważniejszej tonacji remake kultowego
obrazu Johna Carpentera z 1978 roku. Miałam nadzieję, że „31”
Rob Zombie utrzyma w stylistyce zbliżonej do nowej wersji
„Halloween”, albo przynajmniej zaserwuje mi coś na kształt „The
Lords of Salem”, gdzie w pewnym sensie wypośrodkował te swoje dwie skłonności (tę historię Zombie we współpracy z B.K. Evensonem
przeniósł również na karty powieści). Najbardziej obawiałam się
natomiast powtórki z „Domu 1000 trupów” i „Bękartów
diabła”, filmów do których nie potrafię się przekonać.
Gdybym
miała wskazać wcześniejsze dzieło Roba Zombie, do którego moim
zdaniem najbardziej upodabnia się „31” to niestety postawiłabym
na „Dom 1000 trupów”. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak
zastrzec, że owe podobieństwa dotyczą jedynie formy (i to w
dodatku nie w całościowym kształcie), bo ogólny poziom okazał
się dla mnie jeszcze gorszy niż w debiutanckim obrazie Zombie.
Początek, co prawda natchnął mnie nadzieją na kawał solidnego
kina grozy zgrabnie imitującego rąbanki z lat 70-tych XX wieku, ale
z czasem zastosowanie znalazło stare powiedzenie, że nadzieja jest
matką głupich, bo ku mojemu rozczarowaniu stało się jasne, że
Rob Zombie w tym przypadku ani myślał rezygnować z tego, co stało
się jego wizytówką. Nie miał zamiaru zbliżać się do estetyki
remake'u „Halloween”. Uznał, że lepiej sprawdzi się coś z
pogranicza horroru i taniej akcyjki, że niezbyt krwawa rąbanka z
mnóstwem chaotycznych scen walk, wulgarnych odzywek i agresywnego
czarnego humoru jest tym „co tygryski lubią najbardziej”.
Wstępne sekwencje skupiające się na grupie hipisów
przemierzających wozem kempingowym pustynne tereny Stanów
Zjednoczonych przywoływały ducha krwawego odłamu kina grozy z
dawnych lat. Przygaszone barwy intensyfikujące jałowość otoczenia
i co za tym idzie generujące alarmistyczną aurę wyalienowania były
celową (i skuteczną) próbą zbliżenia się do stylistyki rąbanek
z dawnych lat, ale też sposobem wizualnego zaakcentowania przedziału
czasowego, w którym rozgrywa się akcja „31”. Wprowadzające
sekwencje jawią się niczym swoiste skrzyżowanie „Teksańskiej
masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera i „Wzgórz mających
oczy” Wesa Cravena - w dalszych partiach natomiast zauważyłam
drobne sygnały świadczące o ukłonach w stronę ich remake'ów
(sponiewierana kobieta przemierzająca pieszo drogę skąpaną w
gorących promieniach słonecznych i jeden z utworów muzycznych
wybrzmiewający w tle trochę wcześniej). I w żadnym wypadku nie są
to wady. Wręcz przeciwnie: w mojej ocenie stylizacja na horror z lat
70-tych w wydaniu Roba Zombie i jego ekipy, łącznie z nawiązaniami
do kultowych przedstawicieli gatunku może przynieść najwięcej
korzyści miłośnikom XX-wiecznych slasherów i survivali.
Gdyby całość utrzymano w takim klimacie zapewne nieporównanie
lepiej by mi się to oglądało. Ale wraz z nastaniem nocy
zaprezentowana wcześniej atmosfera natychmiast wyparowuje. Zastępuje
ją metaliczna czerń spowijająca walczących o życie protagonistów
uwięzionych na zabudowanym spłachetku pustyni, zawłaszczonym przez
dziwne persony. Wyblakłe pomarańcze i żółcie wrócą dopiero pod
koniec i to jedynie na momencik – do tego czasu będziemy śledzić
rozgrywkę na śmierć i życie, utrzymaną w kolorystyce, która w
żadnym razie nie wskazuje na to, że akcję osadzono w drugiej
połowie lat 70-tych. Równie dobrze prezentowane wydarzenia mogły
rozgrywać się w czasach współczesnych. A te jak na film Roba
Zombie przystało nie grzeszą choćby minimalnym skomplikowaniem,
nie starają się przekazać żadnych głębszych treści (no może
za wyjątkiem tego, jak łatwo zrobić nawet z pacyfisty
bezwzględnego mordercę, jeśli oczywiście uznać to przesłanie za
głębokie...). Ktoś powie: i co z tego? To przecież miał być
horror, a nie jakiś przeintelektualizowany, napuszony moralitet o
trudach życia i bolesnej świadomości przemijania. Tak, to prawda i
osobiście absolutnie nie zamierzam wyrzucać Robowi Zombie prostej
konstrukcji jego scenariusza – wolałabym jednak, żeby owa
prostota uwidaczniała się w nieco inny sposób.
Już
podczas ujęć w samochodzie kempingowym należącym do grupy
złożonej z pracowników wesołego miasteczka łatwo domyślić się
kto najdłuższej utrzyma się przy życiu. Rob Zombie co prawda nie
decyduje się nikomu nadać cech typowych dla final girl, nie
znajdziemy tutaj trzeźwo myślącej, stroniącej od używek
dziewicy, ale to wcale nie utrudnia nam błyskawicznego wyłowienia z
tego wesołego grona jednej osoby, którą najprawdopodobniej
zobaczymy również w ostatnich minutach seansu. Kiedy zacznie się
właściwa rozgrywka to właśnie ona będzie się wykazywać
największą wolą przetrwania, to w nią wstąpi największa siła
może nie gwarantująca, ale na pewno zwiększająca szansę jej
przeżycia. Szybko zrozumie, że okazywanie jakichkolwiek skrupułów
jest niewskazane, że najlepszą obroną jest atak. Wspomniana
rozgrywka z mojego punktu widzenia jest mniej więcej tak pasjonująca
jak partia szachów... choć po namyśle śledzenie partii gry,
której reguł nie znam (tak, mówię serio) byłoby dla mnie chyba
dużo bardziej emocjonujące. Fabuła „31” to w największej
mierze ciąg chaotycznych starć protagonistów z agresorami,
miejscami okraszonych rozbryzgami krwi, ale bez pornograficznych
zbliżeń na odniesione odstręczające obrażenia. W ferworze walki
często trudno jest się połapać kto jest kim – jak ja go nazywam
„teledyskowy montaż” znacznie utrudnia odbiór tych
niezliczonych dynamicznych wstawek. Szybkie migawki zrealizowane na
dużych zbliżeniach momentami autentycznie wywoływały u mnie
mdłości (swoją drogą nawet wolniejsze sekwencje szpeci
denerwujące zamiłowanie operatorów do zbliżeń, nie wspominając
już o wielu utrudniających wczucie się w daną sytuację
dziwacznych nachyleniach kamer) – czułam się tak jakbym oglądała
przypadkową zbitkę obrazów, bezwładnie porozrzucanych zdjęć,
których na domiar złego nie byłam w stanie dokładnie
zarejestrować. Z czasem zrezygnowałam z prób wyłowienia z tej
ludzkiej plątaniny czegoś godnego uwagi – pogodziłam się z tym,
że i tak niczego, co mogłabym uznać za interesujące nie zobaczę.
„31” to tego rodzaju obraz, w czasie trwania którego można
często odstępować od ekranu bez konieczności pauzowania, bez
obaw, że przegapi się coś istotnego. Chyba, że za takowe uznać
kolejne karkołomne, acz mało widoczne starcia hipisów z ich
wymalowanymi przeciwnikami. Z Sheri Moon Zombie na czele, której
zdolności najprawdopodobniej nie powstydziłaby się sama Xena. Albo
pojawianie się na scenie coraz to nowych przebierańców, którzy
mieli chyba odznaczać się histerycznym komizmem doprawionym
niepokojącą demonicznością. Mnie jednak przywodzili na myśl
żałosny teatrzyk dla ubogich. Rob Zombie na realizację „31”
przeznaczył zaledwie półtora miliona dolarów i niejeden odbiorca
pewnie brak większej widowiskowości w charakteryzacjach oprawców
będzie tłumaczył właśnie niedostatkami finansowymi. Mnie jednak
o wiele bardziej rozczarowała mała pomysłowość w kształtowaniu
ich postaci. Karzełkowaty „Hitler”, klaunowaci bracia z piłami
łańcuchowymi, dryblas noszący „dumne miano” Śmierć i jego
filigranowa ukochana imieniem Seks – wszyscy oni byli tak płascy,
mało charakterystyczni, że jedyną reakcją z mojej strony (jeśli
to w ogóle można nazwać reakcją) na pojawienie się każdego
kolejnego „maniaka” była całkowita obojętność. A właściwie
to nie każdego, bo ostatni jegomość wykrzesał ze mnie jakieś
żywsze emocje, aczkolwiek nie na tyle wyraziste, żebym mogła wybić
się z letargu, w jaki wpadłam już na starcie halloweenowej gry na
śmierć i życie. Upudrowani organizatorzy rozgrywki z fantazyjnymi
perukami na głowach (upodobnieni do przedstawicieli arystokracji z
minionych wieków) również byli mi całkowicie obojętni, nie
miałam nawet ochoty poznawać przyświecających im motywów.
Jedynym moim celem było wytrwać jakoś do końca bez nabawienia się
migreny, przebrnąć przez ten rozciągnięty w czasie ciąg mało
krwawych, pozbawionych dramaturgii, wyjałowionych z klimatu grozy
pojedynków i pogratulować sobie samozaparcia. Ławo nie było, ale
jakimś cudem odniosłam sukces. Dzięki temu mogę przyznać mały
plusik za jedną z końcowych sekwencji, pogrywającej z
oczekiwaniami wielbicieli horrorowych rąbanek, ukształtowanymi
przez lata obcowania z tego typu tworami. UWAGA SPOILER Widz
przygotowuje się na najbardziej spektakularny finałowy pojedynek
final girl z ostatnim przeciwnikiem, a kiedy wreszcie
nadchodzi ten moment... gra dobiega końca KONIEC SPOILERA.
Pochwalić muszę również wstępny krótki monolog, który na
początku wydaje się być skierowany bezpośrednio do widza, ale
potem okazuje się, że to nie on jest adresatem tej przepełnionej
czarnym humorem, złowrogiej wypowiedzi. Szkoda tylko, że pozostałe
dowcipno-makabryczne wtręty nawet nie zbliżają się do poziomu
zaprezentowanego w prologu – tego rodzaju nachalny, wulgarny dowcip
nigdy nie robił na mnie wrażenia, co nie znaczy, że nie znajdą
się osoby obdarzone podobnym poczuciem humoru, które w pełni
docenią komediowe aspekty scenariusza.
Najnowszy
horror Roba Zombie pt. „31” był poddawany kilkukrotnej obróbce
zanim został dopuszczony do sprzedaży. Niektóre co bardziej krwawe i obsceniczne
ujęcia wycięto celem uniknięcia nadania mu najbardziej
restrykcyjnej kategorii NC-17. Rob Zombie zapowiedział wydanie wersji reżyserskiej na DVD. Nie wiem, którą widziałam, ale jeśli nawet pojawi się jeszcze jakaś szersza wersja to ja nie zamierzam po nią sięgać. Naprawdę nie sądzę, żeby kilka, a nawet kilkanaście minut zrobiło mi
jakąś wielką różnicę, poza tym chyba nie przetrwałabym
ponownego spotkania z tą opowieścią. Specyfika tego rodzaju kina
zwyczajnie do mnie nie trafia (a właściwie to nie w dokładnie takim wydaniu), aczkolwiek wiem, że ma swoich fanów.
Czy uznają oni „31” za jeden z wartościowszych przedstawicieli
celowo przejaskrawionych, wulgarnych (acz bez przesady), dynamicznych
rąbanek, w których aż roi się od chaotycznych pojedynków? Tego
nie wiem, ale wydaje mi się, że głównie entuzjaści takich
produkcji powinni dać mu szansę.
Twoja recenzja zmusza mnie do ponownego seansu. Mi się to podoba
OdpowiedzUsuń