sobota, 8 kwietnia 2017

„Wyspa doktora Moreau” (1977)

Wycieńczony Andrew Braddock po kilkunastodniowym dryfowaniu w niewielkiej łódce po Pacyfiku znajduje ratunek na wyspie, zamieszkałej przez doktora Paula Moreau i podlegających mu ludzi. Po odzyskaniu sił dowiaduje się, że wrócić do rodzinnej Anglii może jedynie na pokładzie statku dostarczającego żywność na wyspę. Moreau nie ma nic przeciwko temu, aby poczekał na transport w jego prymitywnym przybytku. Zastrzega jedynie, że nocą nie wolno mu wyjść za drewniane ogrodzenie. Oprócz służby i doktora na wyspie przebywają również pełniący obowiązki zarządcy Montgomery i wychowana przez Moreau młoda kobieta Maria. Choć towarzystwo jest życzliwe Braddock nie czuje się w tym miejscu komfortowo. Nocą z zalesionych obszarów wyspy wydobywają się niepokojące odgłosy, które Andrew początkowo tłumaczy sobie obecnością zwierząt. Jednakże zachowanie pozostałych mieszkańców tego miejsca z czasem każe mu sądzić, że wyjaśnienie tego zjawiska jest dużo bardziej złożone. Wkrótce Braddock odkryje przerażającą prawdę o doktorze Moreau. Pozna tajniki przeprowadzanych przez niego eksperymentów i będzie musiał zdecydować, czy powinien służyć mu pomocą.

„Wyspa doktora Moreau” w reżyserii Dona Taylora jest drugą filmową adaptacją głośnej powieści Herberta George'a Wellsa o tym samym tytule. Powstało oczywiście kilka innych obrazów luźno inspirowanych tym literackim dziełem, ale jak na razie tylko projekty Erle'a C. Kentona z 1932 roku, omawiany Dona Taylora oraz Johna Frankenheimera (i niewymienionego w czołówce Richarda Stanleya) z 1996 roku uważa się za pełnoprawne filmowe adaptacje rzeczonego utworu H.G. Wellsa. Readaptacja Dona Taylora na podstawie scenariusza Ala Ramrusa i Johna Hermana Shanera obecnie nie przyciąga przed ekrany tylu widzów, co trzecia adaptacja „Wyspy doktora Moreau” powstała w latach 90-tych. Zebrała za to lepsze recenzje od krytyków, aczkolwiek nadmierny optymizm i tak z nich nie przebija.

„Wyspę doktora Moreau” autorstwa H.G. Wellsa mam do nadrobienia, ale zarys fabuły poznałam już w dzieciństwie przy okazji seansu jej trzeciej adaptacji. Wówczas film nie wywarł na mnie większego wrażenia, nie przeszkodziło mi to jednak w daniu mu kolejnej szansy przed kilkoma laty. Także wtedy nie potrafiłam wykrzesać z siebie dużego entuzjazmu, choć daleka również byłam od uznania tego obrazu za całkowitą porażkę. Na wersję Dona Taylora spoglądam bardziej przychylnym okiem, niemniej i w tym przypadku o żadnych zachwytach z mojej strony nie może być mowy. Wydaje mi się jednak, że twórcy readaptacji z 1977 roku wykazali się większą zręcznością w żonglowaniu elementami składającymi się na problematykę tej opowieści. Wersja Dona Taylora w mojej ocenie powinna dostarczyć więcej korzyści wielbicielom horrorów science fiction niźli ciesząca się większą oglądalnością adaptacja z lat 90-tych. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że z tego chwytliwego pomysłu H.G. Wellsa można by wycisnąć nieporównanie więcej. Zamknięcie akcji na niewielkiej zalesionej wyspie zamieszkałej przez garstkę ludzi, egzystującą w prymitywnych drewnianych chatkach usytuowanych na ogrodzonym spłachetku ziemi, powinno być gwarantem przygniatającej aury wyalienowania doprawionej potężną dawką zagrożenia uosabianego przez tajemnicze istoty przemykające wśród drzew i wydające z siebie nieludzkie odgłosy. I takowy klimacik istotnie jest doskonale wyczuwalny podczas wstępnych sekwencji – niestety, z biegiem trwania seansu sukcesywnie traci na sile, za co można obarczyć przede wszystkim samą tematykę „Wyspy doktora Moreau”. Nie wydaje mi się jednak, żeby była ona jedyną winowajczynią takiego stanu rzeczy. Koncepcja H.G. Wellsa praktycznie uniemożliwiała wydobycie maksimum grozy z obiecującej scenerii, odbierała możliwość takiego zintensyfikowania aury zagrożenia, jak w przypadku chociażby „Ludożercy” bądź „Czy zabiłbyś dziecko?”. Niemniej wydaje mi się, że nic nie stało na przeszkodzie, aby natchnąć zdjęcia dużo bardziej ciemniejszymi barwami, które z całą pewnością mocniej potęgowałyby poczucie izolacji, swoistego pozostawania w pułapce bez wyjścia, klaustrofobicznego tkwienia pośrodku niczego ze zgrają dziwacznych istot. Sama tematyka, choć jak już zdążyłam wspomnieć negatywnie oddziałuje na atmosferę grozy, powinna zachęcić widza do głębokich przemyśleń obracających się wokół często poruszanego w utworach science fiction dylematu fiksacji na punkcie postępu. Twórcy „Wyspy doktora Moreau” stosunkowo szybko zdradzają, czym zajmuje się doktor Paul Moreau na tytułowej, położnej z dala od cywilizacji wyspie. Ten zabieg naturalną koleją rzeczy odziera atmosferę z poruszającej wyobraźnię tajemnicy przebijającej ze wstępnych kadrów i złowieszczego zagrożenia kumulującego się na czymś nieznanym czającym się za drewnianym ogrodzeniem. Oferuje jednak widzom coś w zamian – intrygujący pomysł na skonfrontowanie nas z bezlitosną sferą naukową, reprezentowaną w filmie przez klasycznego burzyciela doktora Paula Moreau. Jeśli wierzyć jego słowom działa on ze szlachetnych pobudek - determinuje go między innymi pragnienie przeciwdziałania mutacjom ludzkiego ciała. Swoje badania opiera jednak na haniebnych metodach, charakter jego eksperymentów (jak niejedno dziełko science fiction przed nim) każe nam z trwogą spoglądać w przyszłość i zastanowić się, czy tak zwany postęp nie jest aby naszym przekleństwem. Czy rozwój nauki i techniki nie oddala nas coraz bardziej od człowieczeństwa i oczywiście czy mamy prawo ingerować w przyrodę w taki sposób, w jaki zwykliśmy to czynić w imię tak zwanego rozwoju cywilizacyjnego?

H.G. Wells wierzył, że jego wizja może się ziścić w przyszłości, że osiągnięcia wykreowanego przez niego bohatera prędzej czy później mogą znaleźć odzwierciedlenie w rzeczywistości. Współczesna medycyny wyklucza jednak taką możliwość, co może ale nie musi o niczym świadczyć, bo trudno przewidzieć kierunek, w jakim z czasem się ona rozwinie... Bez względu na to czy uznamy wizję Wellsa za wielce prawdopodobną, czy będziemy na nią spoglądać, jak na fantastyczny produkt wybujałej wyobraźni, przesłania jakie za sobą niesie są aktualne po dziś dzień i dopóki będą istnieć ludzie (oraz dobra naturalne) to najpewniej się nie zmieni. Donowi Taylorwi udało się rozbudzić moją ciekawość owymi akcentami moralizatorskimi, w dużej mierze dlatego, że nie zaserwował mi chaotycznego zlepka różnego rodzaju przemyśleń na temat natury ludzkiej i szaleńczego pędu za postępem tylko potraktował to jako punkt wyjścia do snucia całkiem wciągającej historii doprawionej nutką dramatyzmu. Nutką, bo jednak napięcie znacznie obniża charakter tajemniczych istot mieszkających na wyspie – z ich postaci emanuje co prawda zapowiedź niebezpieczeństwa, ale jest ona znacznie złagodzona ich osobistą tragedią. Na przekonująco, acz w żadnym razie nie przerażająco ucharakteryzowane stworzenia patrzyłam jak na ofiary, nie zaś oprawców, których należy się obawiać. Taki był chyba zamysł Wellsa (coś w ten deseń uczynił wiele lat później między innymi Clive Barker w swojej powieści „Cabal. Nocne plemię”) – to w doktorze Moreau mieliśmy upatrywać największego zagrożenia, przez co każdorazowe spotkania sympatycznego bohatera, Andrew Braddocka, z mieszkającymi w jaskini istotami traciły na niepokojącej wyrazistości. Z jego relacji z doktorem Moreau (znakomita kreacja Burta Lancastera) przebijała zdecydowanie większa groźba pomimo braku śmiałeś charakteryzacji tego drugiego. W tym przypadku nie potrzeba było przerażającego makijażu, żeby uczulić odbiorcę na jego osobę. Wystarczyło posłuchać co ma do powiedzenia i przyjrzeć się rezultatom jego bulwersujących eksperymentów. Co wcale nie oznacza, że Donowi Taylorowi udało się wydobyć z tej postaci maksimum potencjału, że nie można było przedstawić burzyciela w bardziej złowieszczy sposób. Najbardziej rozczarował mnie jednak finał. Jeśli wierzyć informacjom krążącym w Internecie miano kilka pomysłów na zakończenie tej historii, Don Taylor w ogóle nie brał ich jednak pod uwagę. Sama wymyśliłam jeden dużo bardziej wstrząsający finalny akcent UWAGA SPOILER Maria okazuje się jedynym w pełni udanym „produktem” Moreau KONIEC SPOILERA – i byłam wręcz pewna, że właśnie w tę stronę skłoni się scenariusz. Jeśli patrzeć więc na to od tej strony twórcom udało się mnie zaskoczyć, co nie znaczy, że akurat w tym przypadku można uznać to za dobre zagranie.

W „Wyspie doktora Moreau” w moim odczuciu jest sporo dramatu. Składowe tego gatunku przeplatają się z elementami tożsamymi dla horroru science fiction, nie jestem tylko pewna czy odbywa się to w równych proporcjach. Wolałabym oczywiście emanujące przygniatającą atmosferą zagrożenia i wyalienowania rasowe kino grozy, ale taki kształt również ma swój urok. Nie mam żadnych wątpliwości, że dziełko Dona Taylora szybko wywietrzeje z mojej pamięci, ale przynajmniej seans upłynął mi bez na tyle dużych zgrzytów, żebym mogła mówić o istnej drodze przez mękę. Więc summa summarum mogę chyba polecić ten obraz tym osobom, którym nie przeszkadza takie lżejsze w formie (bo w tekście niekoniecznie) podejście do kina grozy i science fiction.

2 komentarze:

  1. Nie widziałem tej wersji , bo jak dla mnie nazwisko Dona Taylora jest raczej marną rekomendacją ( ,, Damien : Omen II '' to jego robota ). ,, Final Countdown'' tyleż po holiłódzku poprawny, co płaski i bezstylowy , jak przystało na shita za grubszy piniądz :D. Jedyne , co mu w miarę sensownie wyszło , to..... spaghetti western ,, Five Men Army'' wg. scenariusza Daria Argento.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Final Countdown" - jak zobaczyłam sam tytuł to pomyślałam, że będzie mowa o jednej z moich ulubionych piosenek. A tu nie, okazuje się, że Taylor taki film nakręcił;) Po przeczytaniu krótkiego opisu fabuły i Twoich słów na jego temat na razie sobie odpuszczę.
      Nie muszę chyba dodawać, że pozytywnie oceniany przez Ciebie western też - bo wiadomo jak u mnie jest z tym gatunkiem.
      Drugiej części "Omena" nie uważam za jakąś totalną porażkę - dobrze mi się to oglądało. Ale fakt, w porównaniu do jedynki to jest przepaść.

      Usuń