Wycieńczony
Andrew Braddock po kilkunastodniowym dryfowaniu w niewielkiej łódce
po Pacyfiku znajduje ratunek na wyspie, zamieszkałej przez doktora
Paula Moreau i podlegających mu ludzi. Po odzyskaniu sił dowiaduje
się, że wrócić do rodzinnej Anglii może jedynie na pokładzie
statku dostarczającego żywność na wyspę. Moreau nie ma nic
przeciwko temu, aby poczekał na transport w jego prymitywnym
przybytku. Zastrzega jedynie, że nocą nie wolno mu wyjść za
drewniane ogrodzenie. Oprócz służby i doktora na wyspie przebywają
również pełniący obowiązki zarządcy Montgomery i wychowana
przez Moreau młoda kobieta Maria. Choć towarzystwo jest życzliwe
Braddock nie czuje się w tym miejscu komfortowo. Nocą z zalesionych
obszarów wyspy wydobywają się niepokojące odgłosy, które Andrew
początkowo tłumaczy sobie obecnością zwierząt. Jednakże
zachowanie pozostałych mieszkańców tego miejsca z czasem każe mu
sądzić, że wyjaśnienie tego zjawiska jest dużo bardziej złożone.
Wkrótce Braddock odkryje przerażającą prawdę o doktorze Moreau.
Pozna tajniki przeprowadzanych przez niego eksperymentów i będzie
musiał zdecydować, czy powinien służyć mu pomocą.
„Wyspa
doktora Moreau” w reżyserii Dona Taylora jest drugą filmową
adaptacją głośnej powieści Herberta George'a Wellsa o tym samym
tytule. Powstało oczywiście kilka innych obrazów luźno
inspirowanych tym literackim dziełem, ale jak na razie tylko
projekty Erle'a C. Kentona z 1932 roku, omawiany Dona Taylora oraz
Johna Frankenheimera (i niewymienionego w czołówce Richarda
Stanleya) z 1996 roku uważa się za pełnoprawne filmowe adaptacje
rzeczonego utworu H.G. Wellsa. Readaptacja Dona Taylora na podstawie
scenariusza Ala Ramrusa i Johna Hermana Shanera obecnie nie przyciąga
przed ekrany tylu widzów, co trzecia adaptacja „Wyspy doktora
Moreau” powstała w latach 90-tych. Zebrała za to lepsze recenzje
od krytyków, aczkolwiek nadmierny optymizm i tak z nich nie
przebija.
„Wyspę
doktora Moreau” autorstwa H.G. Wellsa mam do nadrobienia, ale zarys
fabuły poznałam już w dzieciństwie przy okazji seansu jej
trzeciej adaptacji. Wówczas film nie wywarł na mnie większego
wrażenia, nie przeszkodziło mi to jednak w daniu mu kolejnej szansy
przed kilkoma laty. Także wtedy nie potrafiłam wykrzesać z siebie
dużego entuzjazmu, choć daleka również byłam od uznania tego
obrazu za całkowitą porażkę. Na wersję Dona Taylora spoglądam
bardziej przychylnym okiem, niemniej i w tym przypadku o żadnych
zachwytach z mojej strony nie może być mowy. Wydaje mi się jednak,
że twórcy readaptacji z 1977 roku wykazali się większą
zręcznością w żonglowaniu elementami składającymi się na
problematykę tej opowieści. Wersja Dona Taylora w mojej ocenie
powinna dostarczyć więcej korzyści wielbicielom horrorów science
fiction niźli ciesząca się większą oglądalnością adaptacja z
lat 90-tych. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że z tego
chwytliwego pomysłu H.G. Wellsa można by wycisnąć nieporównanie
więcej. Zamknięcie akcji na niewielkiej zalesionej wyspie
zamieszkałej przez garstkę ludzi, egzystującą w prymitywnych
drewnianych chatkach usytuowanych na ogrodzonym spłachetku ziemi,
powinno być gwarantem przygniatającej aury wyalienowania
doprawionej potężną dawką zagrożenia uosabianego przez
tajemnicze istoty przemykające wśród drzew i wydające z siebie
nieludzkie odgłosy. I takowy klimacik istotnie jest doskonale
wyczuwalny podczas wstępnych sekwencji – niestety, z biegiem
trwania seansu sukcesywnie traci na sile, za co można obarczyć
przede wszystkim samą tematykę „Wyspy doktora Moreau”. Nie
wydaje mi się jednak, żeby była ona jedyną winowajczynią takiego
stanu rzeczy. Koncepcja H.G. Wellsa praktycznie uniemożliwiała
wydobycie maksimum grozy z obiecującej scenerii, odbierała
możliwość takiego zintensyfikowania aury zagrożenia, jak w
przypadku chociażby „Ludożercy” bądź „Czy zabiłbyś dziecko?”. Niemniej wydaje mi się, że nic nie stało na
przeszkodzie, aby natchnąć zdjęcia dużo bardziej ciemniejszymi
barwami, które z całą pewnością mocniej potęgowałyby poczucie
izolacji, swoistego pozostawania w pułapce bez wyjścia,
klaustrofobicznego tkwienia pośrodku niczego ze zgrają dziwacznych
istot. Sama tematyka, choć jak już zdążyłam wspomnieć
negatywnie oddziałuje na atmosferę grozy, powinna zachęcić widza
do głębokich przemyśleń obracających się wokół często
poruszanego w utworach science fiction dylematu fiksacji na punkcie
postępu. Twórcy „Wyspy doktora Moreau” stosunkowo szybko
zdradzają, czym zajmuje się doktor Paul Moreau na tytułowej,
położnej z dala od cywilizacji wyspie. Ten zabieg naturalną koleją
rzeczy odziera atmosferę z poruszającej wyobraźnię tajemnicy
przebijającej ze wstępnych kadrów i złowieszczego zagrożenia
kumulującego się na czymś nieznanym czającym się za drewnianym
ogrodzeniem. Oferuje jednak widzom coś w zamian – intrygujący
pomysł na skonfrontowanie nas z bezlitosną sferą naukową,
reprezentowaną w filmie przez klasycznego burzyciela doktora Paula
Moreau. Jeśli wierzyć jego słowom działa on ze szlachetnych
pobudek - determinuje go między innymi pragnienie przeciwdziałania
mutacjom ludzkiego ciała. Swoje badania opiera jednak na haniebnych
metodach, charakter jego eksperymentów (jak niejedno dziełko
science fiction przed nim) każe nam z trwogą spoglądać w
przyszłość i zastanowić się, czy tak zwany postęp nie jest aby
naszym przekleństwem. Czy rozwój nauki i techniki nie oddala nas
coraz bardziej od człowieczeństwa i oczywiście czy mamy prawo
ingerować w przyrodę w taki sposób, w jaki zwykliśmy to czynić w
imię tak zwanego rozwoju cywilizacyjnego?
H.G.
Wells wierzył, że jego wizja może się ziścić w przyszłości,
że osiągnięcia wykreowanego przez niego bohatera prędzej czy
później mogą znaleźć odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Współczesna medycyny wyklucza jednak taką możliwość, co może
ale nie musi o niczym świadczyć, bo trudno przewidzieć kierunek, w
jakim z czasem się ona rozwinie... Bez względu na to czy uznamy
wizję Wellsa za wielce prawdopodobną, czy będziemy na nią
spoglądać, jak na fantastyczny produkt wybujałej wyobraźni,
przesłania jakie za sobą niesie są aktualne po dziś dzień i
dopóki będą istnieć ludzie (oraz dobra naturalne) to najpewniej
się nie zmieni. Donowi Taylorwi udało się rozbudzić moją
ciekawość owymi akcentami moralizatorskimi, w dużej mierze
dlatego, że nie zaserwował mi chaotycznego zlepka różnego rodzaju
przemyśleń na temat natury ludzkiej i szaleńczego pędu za
postępem tylko potraktował to jako punkt wyjścia do snucia całkiem
wciągającej historii doprawionej nutką dramatyzmu. Nutką, bo
jednak napięcie znacznie obniża charakter tajemniczych istot
mieszkających na wyspie – z ich postaci emanuje co prawda
zapowiedź niebezpieczeństwa, ale jest ona znacznie złagodzona ich
osobistą tragedią. Na przekonująco, acz w żadnym razie nie
przerażająco ucharakteryzowane stworzenia patrzyłam jak na ofiary,
nie zaś oprawców, których należy się obawiać. Taki był chyba
zamysł Wellsa (coś w ten deseń uczynił wiele lat później między
innymi Clive Barker w swojej powieści „Cabal. Nocne plemię”) –
to w doktorze Moreau mieliśmy upatrywać największego zagrożenia,
przez co każdorazowe spotkania sympatycznego bohatera, Andrew
Braddocka, z mieszkającymi w jaskini istotami traciły na
niepokojącej wyrazistości. Z jego relacji z doktorem Moreau
(znakomita kreacja Burta Lancastera) przebijała zdecydowanie większa
groźba pomimo braku śmiałeś charakteryzacji tego drugiego. W tym
przypadku nie potrzeba było przerażającego makijażu, żeby
uczulić odbiorcę na jego osobę. Wystarczyło posłuchać co ma do
powiedzenia i przyjrzeć się rezultatom jego bulwersujących
eksperymentów. Co wcale nie oznacza, że Donowi Taylorowi udało się
wydobyć z tej postaci maksimum potencjału, że nie można było
przedstawić burzyciela w bardziej złowieszczy sposób. Najbardziej
rozczarował mnie jednak finał. Jeśli wierzyć informacjom krążącym
w Internecie miano kilka pomysłów na zakończenie tej historii, Don
Taylor w ogóle nie brał ich jednak pod uwagę. Sama wymyśliłam
jeden dużo bardziej wstrząsający finalny akcent UWAGA SPOILER
Maria okazuje się jedynym w pełni udanym „produktem” Moreau
KONIEC SPOILERA – i byłam wręcz pewna, że właśnie w tę
stronę skłoni się scenariusz. Jeśli patrzeć więc na to od tej
strony twórcom udało się mnie zaskoczyć, co nie znaczy, że
akurat w tym przypadku można uznać to za dobre zagranie.
W
„Wyspie doktora Moreau” w moim odczuciu jest sporo dramatu.
Składowe tego gatunku przeplatają się z elementami tożsamymi dla
horroru science fiction, nie jestem tylko pewna czy odbywa się to w
równych proporcjach. Wolałabym oczywiście emanujące
przygniatającą atmosferą zagrożenia i wyalienowania rasowe kino
grozy, ale taki kształt również ma swój urok. Nie mam żadnych
wątpliwości, że dziełko Dona Taylora szybko wywietrzeje z mojej
pamięci, ale przynajmniej seans upłynął mi bez na tyle dużych
zgrzytów, żebym mogła mówić o istnej drodze przez mękę. Więc
summa summarum mogę chyba polecić ten obraz tym osobom, którym nie
przeszkadza takie lżejsze w formie (bo w tekście niekoniecznie)
podejście do kina grozy i science fiction.
Nie widziałem tej wersji , bo jak dla mnie nazwisko Dona Taylora jest raczej marną rekomendacją ( ,, Damien : Omen II '' to jego robota ). ,, Final Countdown'' tyleż po holiłódzku poprawny, co płaski i bezstylowy , jak przystało na shita za grubszy piniądz :D. Jedyne , co mu w miarę sensownie wyszło , to..... spaghetti western ,, Five Men Army'' wg. scenariusza Daria Argento.
OdpowiedzUsuń"Final Countdown" - jak zobaczyłam sam tytuł to pomyślałam, że będzie mowa o jednej z moich ulubionych piosenek. A tu nie, okazuje się, że Taylor taki film nakręcił;) Po przeczytaniu krótkiego opisu fabuły i Twoich słów na jego temat na razie sobie odpuszczę.
UsuńNie muszę chyba dodawać, że pozytywnie oceniany przez Ciebie western też - bo wiadomo jak u mnie jest z tym gatunkiem.
Drugiej części "Omena" nie uważam za jakąś totalną porażkę - dobrze mi się to oglądało. Ale fakt, w porównaniu do jedynki to jest przepaść.