Dwunastoletni
Ryan Billings panicznie boi się ciemności. Jest przekonany, że w
mroku czają się potwory, które nie są w stanie egzystować w
świetle. Terapia, na którą zapisali go rodzice nie przynosi
żadnych efektów, a jego matka nie chce wyrazić zgody na czasowe
zamknięcie syna w ośrodku psychiatrycznym. Starszy brat Ryana,
Dale, podobnie jak ojciec, stara się uświadomić chłopcu, że
zachowuje się irracjonalnie, niestosownie do swojego wieku, że
powinien wreszcie dorosnąć i zapomnieć o dziecięcych lękach.
Ryan jest więc sam ze swoim strachem. Każdej nocy w pojedynkę musi
mierzyć się z potworami, które wcale nie są wytworem jego
wyobraźni. Gdy pewnego wieczora państwo Billings wychodzą na
przyjęcie dwunastolatek zostaje pod opieką starszego brata, który
tej burzowej nocy odkryje, że lęki Ryana wcale nie są
bezpodstawne.
Kanadyjski
horror w reżyserii K.C. Bascombe'a, twórcy, który dotychczas
stworzył zaledwie cztery pełnometrażowe produkcje. „Strach przed
ciemnością” to jedyny horror w dorobku Bascombe'a, niedoceniany
głównie przez bardzo delikatne podejście do stylistyki filmu grozy
traktującego o zjawiskach nadprzyrodzonych. Za scenariusz odpowiada
debiutujący w tej roli John Sullivan (niektóre źródła mówią,
że Bascombe był współautorem scenariusza, niewymienionym w
czołówce), który w kolejnych latach między innymi był
pomysłodawcą fabuł „Armii Boga: Buntu” i „Armii Boga:
Zapomnienia”.
„Strach
przed ciemnością” reprezentuje sobą typ horroru, który
zazwyczaj zbywam pobłażliwym wzruszeniem ramion, dochodząc do
wniosku, że właśnie uraczono mnie jakąś bajeczką, która tylko
udaje horror, zresztą bardzo nieudolnie. Ale nie zawsze tak jest.
Zdarza się, że po obejrzeniu lekkiego, ewidentnie ukierunkowanego
na młodszą część widowni filmu grozy, odczuwam zaskakujące
spełnienie. Mam świadomość właściwego spożytkowania czasu,
pomimo rażąco ugrzecznionego kształtu danej produkcji. „Strach
przed ciemnością” K.C. Bascombe'a jest właśnie takim filmem –
to produkcja, do której nader często wracam, niezmiennie pozostając
pod niemałym wrażeniem zdolności oratorskich jej twórców. W tym
gatunku nie brakuje obrazów, w których unaocznia się tak uporczywe
dążenie do przestraszenia odbiorcy, że przykrywa ono wszystko
inne. A skoro nawet fabuła i postacie zostają zaniedbane rzeczony
niepokój naturalną koleją rzeczy traci na wyrazistości. Bo jak
mamy się bać, skoro odbiera się nam możliwość zaangażowania
się w daną historię i zupełnie nie obchodzi nas los papierowych
protagonistów? „Strach przed ciemnością” z całą pewnością
nie wprawi w przerażenie długoletnich wielbicieli kina grozy,
powiedziałabym nawet, że nie rozbudzi takowej emocji również u
przynajmniej większości nieobytych z horrorem widzów. Ale istnieje
spora szansa, że uraczy ich historią, którą będzie im się
chciało oglądać, nie tyle przez wyjątkowość jej samej, ile
sposób, w jaki została opowiedziana. John Sullivan w swoim
scenariusz podejmuje jakże chwytliwą tematykę dziecięcych lęków.
Nyktofobia, potwory czające się w szafie, pod łóżkiem i w
piwnicy, odrażające stwory, które mogą egzystować jedynie w
ciemności, i przed którymi przerażone dziecko chroni się poprzez
szczelne owinięcie się kołdrą. Bacząc na to, aby żadna część
ciała nie wystawała na zewnątrz, bo potwór tylko czeka na
możliwość chwycenia za nią... Zapewne niejeden dorosły już
odbiorca „Strachu przed ciemnością” patrząc na to będzie
wspominał swoje własne mroczne przygody – przypomni sobie, co sam
niegdyś przeżywał po zapadnięciu zmroku, w lękach Ryana zobaczy
odbicie swoich własnych. Prawdopodobnie już nieaktualnych, ale
nadal co jakiś czas przywoływanych we wspomnieniach. Akcja „Strachu
przed ciemnością” rozgrywa się w trakcie jednej burzowej nocy
(wyłączając krótki wstęp), podczas nieobecności dorosłych
domowników, tj. rodziców czołowych bohaterów filmu. W postacie
tych ostatnich wcielili się Kevin Zegers i Jesse James, którym
udało się wejść w idealną wręcz interakcję – aktorzy tak
wspaniale się uzupełniali, tak mocno zaangażowali się w swoje
role, że wprost nie można oderwać od nich oczu i właściwie nie
sposób ustrzec się emocjonalnego zaangażowania w ich losy.
Małoletni wówczas Jesse James (m.in. „Pearl Harbor”, „Efekt motyla”, remake „Horroru Amityville”) swoim występem w „Strachu
przed ciemnością” pokazał, że może konkurować nawet z
najbardziej docenianymi nieletnimi aktorami, czym akurat mnie nie
zaskoczył, bo po omawiany film po raz pierwszy sięgnęłam wówczas,
gdy miałam już za sobą seans remake'u „Horroru Amityville", w którym
to Jesse James również pokazał się od jak najlepszej strony.
Kevin Zegers także powinien być znany wielbicielom kina grozy,
wystąpił bowiem między innymi w „Drodze bez powrotu” i w
remake'u „Świtu żywych trupów”, czyli obrazach bardziej
rozreklamowanych niż „Strach przed ciemnością”, niemniej w tym
ostatnim miał większą możliwość wykazania się, co moim zdaniem
uczynił. Fabuła koncentruje się na nocnych przeżyciach dwóch
braci. Młodszy z nich, dwunastoletni Ryan, panicznie boi się
ciemności, ponieważ jest przekonany, że czają się w niej
potwory, co z kolei jego brat Dale zrzuca na karb wybujałej
wyobraźni jego zdaniem niedojrzałego chłopca. Ale chociaż ma
lekceważący stosunek do lęków brata, chociaż często irytują go
napady paniki Ryana, w jego obejściu nie ma okrucieństwa. Nie stara
się dokuczyć bratu, widać, że darzy go ogromną miłością i w
związku z tym bardzo zależy mu na poprawie jego stanu. Niejeden
nastolatek będąc na jego miejscu po prostu zostawiłby młodszego
brata samego i udał się na spotkanie ze znajomymi, ale Dale nawet o
tym nie myśli. Zostaje w domu i stara się zapewnić emocjonalny
komfort swojemu podopiecznemu, roztoczyć nad nim należytą opiekę,
choć oczywiście niepozbawioną krytycznych, acz pozbawionych
czystego okrucieństwa komentarzy. Motywowanych raczej pragnieniem
przemówienia Ryanowi do rozsądku w nadziei, że to przyczyni się
do poprawy jego samopoczucia.
W
„Strachu przed ciemnością” znalazłam odniesienia do dwóch
innych filmów grozy (ale niewykluczone, że jest ich więcej), które
to bez wątpienia miały być hołdem, nie zaś formą ich obśmiania.
Nie musiałam się zresztą wysilać, aby je zobaczyć, bo K.C.
Bascombe ewidentnie chciał, żeby rzucały się one w oczy każdemu
wielbicielowi kina grozy, nawet temu, który nawet nie próbuje
poddawać tego obrazu takiej analizie. Odniesienie do pierwszej
kultowej produkcji pojawia się, kiedy Ryan ogląda telewizję –
widzimy wówczas na ekranie kilka scenek z „Martwego zła" Sama
Raimiego. A drugie twórcy unaoczniają w formie werbalnej, za pomocą
pytania skierowanego do Dale'a przez jego dziewczynę Heather
Fontaine (dobra kreacja Rachel Skarsten) przez telefon, które to
dobitnie nawiązuje do „Kiedy dzwoni nieznajomy” Freda Waltona.
Ale wracając do braci Billings. Zdaje się, że większość
horrorów nastrojowych, w których pojawia się postać wierząca w
byty nadprzyrodzone już od początku ogląda się w przekonaniu, że
to właśnie ona jest „tym oświeconym”, że należy pokładać
wiarę w jej jakkolwiek fantastyczne opowieści i trwać w
przekonaniu, że te osoby z jej otoczenia, których cechuje
sceptyczny stosunek do tychże wynurzeń wykazują się skrajną
naiwnością. Innymi słowy tego typu horrory nierzadko gloryfikują
ludzi pokładających wiarę w zjawiska nadprzyrodzone, jednocześnie
wykpiwając postawę racjonalistów. Dale wychodzi z przekonania, że
jego brat wariuje, że nie potrafi okiełznać swojej własnej
wyobraźni, gdy tymczasem widz to właśnie na niego spogląda
lekceważącym okiem. Wierzy dwunastoletniemu chłopcu, nie twardo
stąpającemu po ziemi Dale'owi. John Sullivan w swoim scenariuszu w
całkiem rozczulającym stylu unaocznił pozycję przerażonego
małego chłopca w swoim własnym domu – pokazał jego bezsilność,
zagubienie i przeogromne pragnienie znalezienia sojusznika. Kogoś,
kto nie będzie spoglądał na niego, jak na niedojrzałego,
tchórzliwego chłopaka, który być może zaczyna popadać w chorobę
psychiczną. Ryan najbardziej na świecie pragnie tego, żeby ktoś
mu zaufał, tymczasem niezmiennie zderza się z wprost przeciwną
reakcją na swoje słowa. Z przekonaniem, że jego lęk jest
całkowicie irracjonalny, podczas gdy w rzeczywistości (jak widz
doskonale wie) bierze się on z prawdziwych konfrontacji z potworami.
Upiorami, które same w sobie zostały oddane na ekranie całkiem
zgrabnie – blade, demoniczne oblicze wysokiego mężczyzny i
starszej kobiety gnieżdżącej się w piwnicy najprawdopodobniej nie
zaniepokoją zaprawionego w horrorach odbiorcy, ale nie wydaje mi
się, żeby było to spowodowane przez nieudolną charakteryzację.
Przyczyny upatrywałabym raczej w niewystarczającym rozciągnięciu
w czasie sekwencji bezpośrednio poprzedzających ich manifestacje i
w ich otoczce. Twórcy „Strachu przed ciemnością” wykazują
pewne starania w kierunku wygenerowania odpowiedniego napięcia i
tworzenia mrocznej aury spowijającej domostwo Billingsów, nie
wychodzą jednak poza ramy delikatności. Innymi słowy, choć efekt
nie należy do tragicznych to i tak brakuje tutaj śmiałości, chęci
wyrwania się z okowów grzeczności w sposób, który dosłownie
sparaliżowałby odbiorcę nagromadzeniem złych emocji emanujących
z ekranu. Dodatkowym czynnikiem szkodzących są efekty komputerowe,
początkowo unaoczniane w formie pełzających cieni i wówczas
jeszcze łatwych do „przełknięcia”. Ale wizualizacja robali
pokazana pod koniec filmu dosłownie odrzuca sztucznością. Naprawdę
ciężko patrzeć na taką amatorkę i odgadnąć, co też kierowało
K.C. Bascombe'em w chwili, w której aprobował ten materiał. W
każdym razie emocje w „Strachu przed ciemnością” generuje
przede wszystkim sama nienapuszona, prosta opowieść, która została
wyłuszczona tak, aby całkowicie ułatwić widzowi proces wtapiania
się w nią i na czele której stoją sympatyczni bohaterowie, dwóch
braci, mierzących się ze złymi siłami żerującymi w
ciemnościach. Napięcie bierze się z obawy o los protagonistów, z
naszego przywiązania do tych postaci, nie zaś z porażającej
oprawy audiowizualnej. Atmosferę zagęszczającego się zagrożenia
tworzy sama świadomość obecności potworów i paniczna postawa
dwunastoletniego chłopca, nie zaś klaustrofobiczne, emanujące
nieokiełznaną wrogością kadry z domu Billingsów. Innymi
słowy tutaj liczy się opowieść, a nie jej otoczka.
Nie
będę rekomendowała „Strachu przed ciemnością” K.C.
Bascombe'a osobom, które zapatrują się pozytywnie jedynie na te
horrory, które potrafią ich przestraszyć. Wstrzymam się od
polecania tego obrazu tym kinomaniakom, którzy nie mają żadnej
litości dla lżejszego oblicza kina grozy, którzy zwyczajnie nie
potrafią zaakceptować delikatnego podejścia do gatunku. Ich
odsyłam pod inny adres, a „Strach przed ciemnością” polecam
widzom wyznającym zgoła odmienny pogląd albo po prostu tym
koneserom pełnokrwistych, rasowych horrorów, którzy w danej chwili
akurat mają ochotę na coś lżejszego. Na produkcję, która przede
wszystkim opowiada ciekawą, acz nieskomplikowaną, konwencjonalną
historię, w którą łatwo się zaangażować, aczkolwiek ciężko
wpaść w podziw nad płaszczyzną techniczną tj. wkładem
operatorów, oświetleniowców, dźwiękowców i twórców efektów
specjalnych.
Akurat ja z horrorami problemów nie mam i mogę obejrzeć nawet ten, który górnolotnym nie jest. Do "Strachu przed ciemnością" zachęca mnie właśnie ten strach dziecka przed mrocznym, nieznanym. Chętnie obejrze w wolnym czasie.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się kiedyś dawno temu oglądałam ten film.
OdpowiedzUsuńCzęsto w telewizji leci.
Usuń