sobota, 12 kwietnia 2014

„13 grzechów” (2014)


Elliot boryka się z problemami finansowymi. Spłata długów studenckich, zbliżający się ślub z ukochaną Shelby, leczenie chorego psychicznie brata i opieka nad schorowanym ojcem w podeszłym wieku – to wszystko staje pod wielkim znakiem zapytania, gdy Elliot traci pracę. Nadzieję daje mu telefon od tajemniczego mężczyzny, który obiecuje mu miliony za wykonanie trzynastu zadań. Zwabiony łatwością dwóch pierwszych wyzwań Elliot staje do Gry, która wkrótce zrobi z niego prawdziwego potwora.

Remake tajlandzkiego obrazu Chukiata Sakveerakula z 2006 roku, wyreżyserowany przez twórcę „Ostatniego egzorcyzmu”, Daniela Stamma. Jestem chyba jedyną żyjącą osobą, która jest wdzięczna Amerykanom za kopiowanie pomysłów Azjatów, bo moja głęboka awersja do ich kinematografii sprawia, że w przeciwnym razie nigdy nie skonfrontowałabym się z niektórymi bardzo intrygującymi fabułami. Podobnie jest w przypadku „13 grzechów”, który to obraz, choć do oszałamiających na pewno nie należy może pochwalić się ciekawym scenariuszem. Oczywiście pochwała za pomysł należy się tylko i wyłącznie twórcy pierwowzoru, ale cieszę się, że Stamm zdecydował się zamerykanizować ten konkretny film grozy.

Gatunkowo „13 grzechom” najbliżej do thrillera, choć w kilku momentach delikatnie dotyka estetyki horroru – nie na tyle, żeby kogokolwiek przerazić, czy zniesmaczyć, ale jakiś ukłon w stronę fanów tego gatunku jest. Zaczyna się bardzo zagadkowo. Podczas spotkania na uniwersytecie przemawia sławny profesor, który szokuje swoich słuchaczy wulgarnymi anegdotami, po czym obcina palec prowadzącej spotkanie. Ginie z broni strażnika w trakcie próby wydobycia z kieszeni dzwoniącego telefonu. Owy cyrkowy dzwonek w późniejszych partiach seansu będzie zapowiedzią prawdziwego koszmaru, z którym oko w oko stanie główny bohater – średnio wykreowany przez Marka Webbera, Elliot. Znajdujący się w rozpaczliwej sytuacji finansowej mężczyzna przystępuje do tajemniczej Gry. Wykonanie trzynastu trudnych zadań zagwarantuje mu wielkie bogactwo, a porażka więzienie. Rozmówca wyłuszczający mu zasady jest kimś w rodzaju boga – widzi każdy krok Elliota, słyszy wszystko, a co najważniejsze jest w stanie zatuszować wszelkie dowody zbrodni, których z czasem będzie całkiem sporo. Zaczyna się dosyć niewinnie. Organizator Gry instruuje naszego bohatera, aby zabił i zjadł muchę. Zwabiony łatwym zarobkiem mężczyzna chętnie to czyni. Później sprawa odrobinę się komplikuje, ale nie na tyle, żeby trwale zniszczyć jego życie. Elliot zmusza małą dziewczynkę do płaczu i w mocno humorystycznej scenie podpala stajenkę, przez co niechcący wywołuje pożar na plebanii. Zadanie polegające na zabraniu do kawiarni nieżyjącego mężczyznę zmienia wszystko. Do Elliota zaczyna docierać, że zdobycie milionów nie będzie tak proste, jak mu się na początku zdawało, ale jego percepcja zmienia się dopiero po jego wykonaniu. Początkowo mężczyzną kierowały jedynie czysto materialistyczne pobudki. Twórcy pragnęli zobrazować widzom, do czego zdolny jest człowiek dla pieniędzy, ale z czasem popełnili dość duży błąd. Wmawiali mi, że Elliot cały czas kieruje się chęcią szybkiego zarobku, podczas gdy jego motywy stały się dużo poważniejsze. Ścigany przez policję, stojący przed widmem utraty ukochanej przestał dbać o pieniądze, pragnąc uniknąć długoletniego więzienia, bowiem jedynie wygrana gwarantowała mu wolność.

Do scen stricte horrorowych należy obcięcie piłą ręki swojemu szkolnemu wrogowi, którą zrealizowano na tyle delikatnie, aby czasem nikogo nie zniesmaczyć. O wiele lepiej prezentuje się drugi popis gore, w trakcie którego grupa motocyklistów nadziewa się na metalową linę rozciągniętą przez ulicę. Moment, w którym przerażony Elliot stoi pośrodku tej rzezi, brodząc we krwi i poodcinanych kończynach robi naprawdę spore wrażenie, co tym bardziej zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę niewielki budżet tej produkcji. Wszystkie zadania zrealizowano tak, aby umiarkowanie trzymały w napięciu, co tylko udowodniło, że Stammowi nie potrzeba dużych nakładów pieniężnych do stworzenia odpowiedniego klimatu. Ale trzy humorystyczne wyzwania były zdecydowanie niepotrzebne. Najbardziej bawi scena demolowania sali, na której ma miejsce próbne wesele Elliota i Shelby, uwieńczona oddaniem moczu na bukiet kwiatów. Byłabym o wiele bardziej zadowolona z zastąpienia jej czymś wynaturzonym. Takie silenie się na komedię w produkcji, która z zamysłu miała szokować przesłaniem mocno wybija z rytmu. Ale za to zakończenie urozmaicono trzema zwrotami akcji, z których jeden bez problemu udało mi się nieco wcześniej przewidzieć. Pozostałe dwa, choć nie wgniatają w fotel są dosyć niespodziewane, a co najważniejsze zsynchronizowane z wcześniejszymi wydarzeniami.

Pomimo dającego do myślenia przesłania, które przez wzgląd na moralizatorską końcową przemowę jednego z bohaterów widzowie niewłaściwie odczytują (powtarzam jeszcze raz – Elliot nie wyrządzał poważnej krzywdy ludziom z materialistycznych pobudek), „13 grzechów” jest raczej takim lekkim thrillerkiem z elementami horroru dla odbiorców pragnących odrobinę się zrelaksować. Ogląda się go naprawdę bezboleśnie, ale szczerze mówiąc tego rodzaju pomysł, aż prosił się o większe okrucieństwo. Nie rozczarowuje, ale też nie zachwyca. Ot, kolejny średni straszak na nudny wieczorek.

6 komentarzy:

  1. Eee przy tylu zaległych "straszakach" ten można odpuścić. To trzeci film Daniela Stamma, i konsekwentnie jako kolejny otrzymuje niższe noty niż poprzedni. Żeby następnym (chociaż nie ma nic w planach, co nie nastraja optymistycznie) nie przybił sobie gwoździa do twórczej trumny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No. Gorzej, że tak na moje oko z zapowiedzi wnioskuję, że każdy horror, który wyjdzie w tym roku będzie sobie można odpuścić. Nic nie nastraja mnie optymistycznie. Ale mogę się mylić, na co mam nadzieję.

      Usuń
    2. Naprawdę nic cię nie zachęca?

      Ja czekam na The Sacrament (nowy Ti West), The Guest (nowy Adam Wingard), pewnie skuszę się na The Purge: Anarchy i Devil's Due, słyszałem też pozytywne rzeczy o Killers, Kimo Stamboela i Timo Tjahjanto.

      Poza tym, Scott Derrickson mnie za bardzo nie zachęca, ale Eric Bana, Sean Harris, Edgar Ramirez, Olivia Munn i Joel McHale, z taką obsadą Deliver Us from Evil mógłby być reżyserowany przez... eee, no nie wiem, jakiegoś bardzo złego reżysera, a i tak obejrzę.

      A z filmów, na które czekałem i nie rozczarowały, to Cheap Thrills w reż. E.L. Katza.

      Usuń
    3. Absolutnie nic. Ale czego spodziewasz się po pesymistce? :)

      Usuń
  2. jak sie nazywa dzwonek na jego telefonie ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny, właśnie obejrzeliśmy i bardzo się nam podobał.

    OdpowiedzUsuń