Patricia i Alex znajdują na stacji metra umierającego człowieka. Zostawiają
go na chwilę i sprowadzają konstabla, ale w międzyczasie mężczyzna gdzieś
znika. Sprawę prowadzi ekscentryczny inspektor Calhoun, który szybko odkrywa,
że zaginiony nazywał się James Manfred i był oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego
OBE, co szybko skutkuje zamknięciem śledztwa przez rząd. Jednak Calhoun się nie
poddaje. Kolejne brutalne morderstwa w tunelu metra zmuszają go do wzmożonego
śledztwa, tropem zabójcy, który bynajmniej nie jest zwyczajnym człowiekiem.
Tunele metra są bardzo atrakcyjną scenerią dla kina grozy, aczkolwiek
współcześni twórcy nie potrafią w pełni wykorzystać ich mrocznego potencjału.
Dowodem choćby średnio udany „Lęk” z 2004 roku, czy mierny „Nocny pociąg z
mięsem”. Ale jak się okazuje horror z XX wieku, który już z definicji powinien utrzymywać
ponadprzeciętny poziom również nie wykorzystuje należycie mocy, tkwiącej w
obskurnych tunelach metra. Debiutancki pełnometrażowy film Gary’ego Shermana,
twórcy późniejszego znakomitego „Martwego i pogrzebanego” niezmiernie mnie
rozczarował.
Od brytyjskich straszaków i to w dodatku z lat 70-tych wiele oczekuję.
Początek „Linii śmierci”, w trakcie którego młoda parka odnajduje na stacji
metra nieprzytomnego mężczyznę, który następnie znika w niewyjaśnionych okolicznościach
dał mi zapowiedź mrocznego, zimnego klimatu, będącego domeną XX-wiecznych
horrorów. Ale z chwilą pojawienia się inspektora Calhouna cały czas prysnął. Wówczas
twórcy cały nacisk położyli na komiczną osobę śledczego, której prowokacyjny sposób
bycia irytował mnie równie mocno, co Alexa. Problem w żadnej mierze nie tkwi w
aktorstwie, bo Donald Pleasence jak zwykle spisał się doskonale – rzecz w tym,
że przyszło mu kreować maksymalnie denerwującą postać, która na domiar złego
wprowadzała w fabułę akcenty humorystyczne. Ale to nie wszystko. Cała pierwsza
połowa filmu obraca się głównie wokół nudnawego śledztwa i jedynie krótkie
migawki z zatęchłych, pełnych rozkładających się ciał korytarzy metra sprawiły,
że nie przerwałam tej monotonii przed drugą
częścią seansu. Okazało się, że
dobrze zrobiłam, bowiem po przebrnięciu przez nużące czterdzieści pięć minut
projekcji przyszła kolej na bardziej dosłowne sceny w towarzystwie duszącej
atmosfery grozy – tak, jakbym nagle zaczęła oglądać inny film. Zdeformowany
człowiek, zamieszkujący tunele metra, bełkoczący, śliniący się kanibal łudząco
podobny do antagonisty z „Ludożercy” (być może Joe D’Amato też widział „Linię
śmierci”) wychodzi na żer i w jakże realistycznych ujęciach bestialsko morduje
pojedyncze osoby wędrujące po stacji metra. Jego odstręczający wygląd jest wywołany
posocznicą, przenoszoną przez szczury, a mroczny tunel, w którym się zadekował
obfituje w ponadgryzane, rozkładające się ciała. Ze scen mordów najbardziej zachwyca
realizacja wbicia mężczyźnie łopaty w głowę – maksymalnie krwawa i jakże
realistyczna wizualnie. Ale końcowe wydarzenia rozgrywające się w wilgotnych tunelach
metra również przyciągają uwagę – nie tylko klimatem i napięciem, ale również
zapowiedzią najgorszego. Obleśnego gwałtu, który niestety nie nastąpił. Tak,
jakby twórcom zabrakło odwagi do pójścia na całość i skonfrontowania się z
miażdżącym tabu. Szkoda, bo ten akcent sprawiłby, że „Linia śmierci” na długo
pozostałaby w mojej pamięci.
Nie jestem do końca ukontentowana tym obrazem. Przede wszystkim zniechęca
bardzo nużąca pierwsza połowa filmu i odrobinę wycofania później, ale z drugiej
strony końcowy klimat i aparycja antagonisty sprawiły, że nie uważam tej
produkcji za całkowicie straconą. Dla długoletnich wielbicieli gatunku niejakim
smaczkiem będzie również epizodyczna rólka legendarnego Christophera Lee – taki
ukłon dla jego fanów. Ale poza tymi drobnymi plusami ogólną jakość „Linii
śmierci” oceniam, jako mocno przeciętną. Istnieją bardziej nastrojowe i okrutne
horrory, więc ten konkretny polecam jedynie obsesyjnym koneserom gatunku.
kiedys lubilam tego typu ksiacki, poza tym podoba mi sie recenzja :))
OdpowiedzUsuń