czwartek, 10 kwietnia 2014

„Linia śmierci” (1972)

Recenzja na życzenie

Patricia i Alex znajdują na stacji metra umierającego człowieka. Zostawiają go na chwilę i sprowadzają konstabla, ale w międzyczasie mężczyzna gdzieś znika. Sprawę prowadzi ekscentryczny inspektor Calhoun, który szybko odkrywa, że zaginiony nazywał się James Manfred i był oficerem Orderu Imperium Brytyjskiego OBE, co szybko skutkuje zamknięciem śledztwa przez rząd. Jednak Calhoun się nie poddaje. Kolejne brutalne morderstwa w tunelu metra zmuszają go do wzmożonego śledztwa, tropem zabójcy, który bynajmniej nie jest zwyczajnym człowiekiem.

Tunele metra są bardzo atrakcyjną scenerią dla kina grozy, aczkolwiek współcześni twórcy nie potrafią w pełni wykorzystać ich mrocznego potencjału. Dowodem choćby średnio udany „Lęk” z 2004 roku, czy mierny „Nocny pociąg z mięsem”. Ale jak się okazuje horror z XX wieku, który już z definicji powinien utrzymywać ponadprzeciętny poziom również nie wykorzystuje należycie mocy, tkwiącej w obskurnych tunelach metra. Debiutancki pełnometrażowy film Gary’ego Shermana, twórcy późniejszego znakomitego „Martwego i pogrzebanego” niezmiernie mnie rozczarował.

Od brytyjskich straszaków i to w dodatku z lat 70-tych wiele oczekuję. Początek „Linii śmierci”, w trakcie którego młoda parka odnajduje na stacji metra nieprzytomnego mężczyznę, który następnie znika w niewyjaśnionych okolicznościach dał mi zapowiedź mrocznego, zimnego klimatu, będącego domeną XX-wiecznych horrorów. Ale z chwilą pojawienia się inspektora Calhouna cały czas prysnął. Wówczas twórcy cały nacisk położyli na komiczną osobę śledczego, której prowokacyjny sposób bycia irytował mnie równie mocno, co Alexa. Problem w żadnej mierze nie tkwi w aktorstwie, bo Donald Pleasence jak zwykle spisał się doskonale – rzecz w tym, że przyszło mu kreować maksymalnie denerwującą postać, która na domiar złego wprowadzała w fabułę akcenty humorystyczne. Ale to nie wszystko. Cała pierwsza połowa filmu obraca się głównie wokół nudnawego śledztwa i jedynie krótkie migawki z zatęchłych, pełnych rozkładających się ciał korytarzy metra sprawiły, że nie przerwałam tej monotonii przed drugą
częścią seansu. Okazało się, że dobrze zrobiłam, bowiem po przebrnięciu przez nużące czterdzieści pięć minut projekcji przyszła kolej na bardziej dosłowne sceny w towarzystwie duszącej atmosfery grozy – tak, jakbym nagle zaczęła oglądać inny film. Zdeformowany człowiek, zamieszkujący tunele metra, bełkoczący, śliniący się kanibal łudząco podobny do antagonisty z „Ludożercy” (być może Joe D’Amato też widział „Linię śmierci”) wychodzi na żer i w jakże realistycznych ujęciach bestialsko morduje pojedyncze osoby wędrujące po stacji metra. Jego odstręczający wygląd jest wywołany posocznicą, przenoszoną przez szczury, a mroczny tunel, w którym się zadekował obfituje w ponadgryzane, rozkładające się ciała. Ze scen mordów najbardziej zachwyca realizacja wbicia mężczyźnie łopaty w głowę – maksymalnie krwawa i jakże realistyczna wizualnie. Ale końcowe wydarzenia rozgrywające się w wilgotnych tunelach metra również przyciągają uwagę – nie tylko klimatem i napięciem, ale również zapowiedzią najgorszego. Obleśnego gwałtu, który niestety nie nastąpił. Tak, jakby twórcom zabrakło odwagi do pójścia na całość i skonfrontowania się z miażdżącym tabu. Szkoda, bo ten akcent sprawiłby, że „Linia śmierci” na długo pozostałaby w mojej pamięci.

Nie jestem do końca ukontentowana tym obrazem. Przede wszystkim zniechęca bardzo nużąca pierwsza połowa filmu i odrobinę wycofania później, ale z drugiej strony końcowy klimat i aparycja antagonisty sprawiły, że nie uważam tej produkcji za całkowicie straconą. Dla długoletnich wielbicieli gatunku niejakim smaczkiem będzie również epizodyczna rólka legendarnego Christophera Lee – taki ukłon dla jego fanów. Ale poza tymi drobnymi plusami ogólną jakość „Linii śmierci” oceniam, jako mocno przeciętną. Istnieją bardziej nastrojowe i okrutne horrory, więc ten konkretny polecam jedynie obsesyjnym koneserom gatunku.                                                                         

1 komentarz:

  1. kiedys lubilam tego typu ksiacki, poza tym podoba mi sie recenzja :))

    OdpowiedzUsuń