środa, 2 kwietnia 2014

„Nagi lunch” (1991)


Bill Lee jest dezynfektorem, usiłującym zaistnieć w światku pisarskim. Gdy nakrywa żonę na odurzaniu się środkiem na karaluchy postanawia przetestować jego działanie na sobie. Jeden narkotykowy wybryk przenosi go do innej rzeczywistości, zamieszkiwanej przez robale. Dziwaczne tendencje środka na karaluchy wkrótce doprowadzają Billa do nałogu. Pragnąc jak najdłużej przebywać w tak zwanej Interstrefie i podporządkowując się woli osobliwym maszynom do pisania, zamieniającymi się w gadające robale Bill nie tylko czerpie inspirację do swej książki, ale również przyjmuje rolę szpiega jednej z ras zamieszkującej Interstrefę, która przeciwstawia się drugiej, bardziej destrukcyjnej.

Głośny film Davida Cronenberga oparty na powieści cenionego Williama S. Burroughsa. Doceniony przez krytyków (pięć różnych nagród i nominacja do Złotego Niedźwiedzia), ale często niezrozumiały przez widzów, czemu wcale się nie dziwię. Wirtuoz oryginalnego body horroru, którego twórczość dla każdego wielbiciela gatunku jest wręcz obowiązkowa do poznania, często konfrontuje publikę z osobliwymi, pełnymi podtekstów pomysłami. Ale na ogół czyni to z umiarem – tak, aby każdy miał szansę dociec, co też autor miał na myśli. Inaczej jest z „Nagim lunchem”, najbardziej skomplikowanym obrazem Cronenberga, z jakim dotąd miałam do czynienia i raczej wątpię, żeby owa niejasna wymowa tej produkcji działała na jej korzyść.

Gatunkowo najbliżej „Nagiemu lunchowi” do fantasy, ale odnajdziemy tutaj również drobne naleciałości thrillera i body horroru, a to wszystko podane w iście psychodelicznym klimacie, osadzonym w kolorowych latach 50-tych. Kluczem do zrozumienia scenariusza tego filmu są dialogi, w których kryją się wszystkie podteksty, aczkolwiek osobliwa sceneria niejednokrotnie odciąga od na pozór niezwiązanych z fabułą konwersacji bohaterów. W końcu Cronenberg przenosi nas do innego świata, zwanego Interstrefą (lub w innych tłumaczeniach Międzystrefą), który na pierwszy rzut oka nie różni się od pierwszego z brzegu zatłoczonego miasta z wąskimi uliczkami i targami na każdym chodniku. Jednak jego mieszkańcy, choć wyglądają, jak ludzie pod skórą kryją swoje prawdziwe potworne oblicza. Wykorzystując obycie w body horrorze reżyser wizualizuje nam wymykające się wszelkiej logice, dziwaczne stwory, które w pewnym sensie kierują poczynaniami głównego bohatera. Unikając jakiejkolwiek ingerencji komputera Cronenberg wyłącznie z wykorzystaniem rekwizytów konfrontuje odbiorców z oślizgłymi gadającymi stworami, w które zamieniają się maszyny do pisania. Największym mistrzostwem jest maszyna-karaluch, mówiąca za pomocą wąskiego otworu, umieszczonego w tylnych partiach swojego ciała i odczuwająca ewidentną przyjemność, gdy Bill wali w jej rozmiękczone klawisze, znajdujące się z przodu. Typowo odstręczające wrażenie na miarę najlepszych body horrorów robi również scena homoseksualnego stosunku obrzydliwego stwora, który wbija swojemu partnerowi macki w skronie. Bill Lee (w tej roli znakomity Peter Weller) jest niemym świadkiem tych wszystkich osobliwości, ale ani myśli z nich zrezygnować. Otóż, dobrowolne przenoszenie się do Interstrefy za pomocą środka na karaluchy stanowi dla niego niemałą inspirację – dzięki temu w rzeczywistym świecie, podświadomie tworzy prawdziwe literackie arcydzieło. Ale sporym niedomówieniem byłoby stwierdzenie, że jego życie w Interstrefie jest całkowicie bierne, wszak mimowolnie został zwerbowany przez swoją maszynę do pisania do walki z wijami. Jako szpieg ma inwigilować wrogów i zdawać raporty dziwacznym karaluchom. Tak, tak wiem jak to brzmi, ale to jest właśnie cały David Cronenberg – jego filmów nie da się atrakcyjnie opisać słowami, te innowacyjne pomysły należy zobaczyć na własne oczy i samemu ocenić, czy wyobraźnia tego reżysera ma w ogóle jakieś ograniczenia i rzecz jasna, czy należycie prezentuje się na ekranie. Moim zdaniem tak – efektom specjalnym naprawdę nie można niczego zarzucić, są dopracowane w najmniejszych, oślizgłych szczegółach, aczkolwiek fabularnie „Nagi lunch” to jak dotąd jedyny film grozy tego mistrza kinematografii, który nie do końca przypadł mi do gustu.

Akcja toczy się dosyć leniwie, a urozmaicają ją jedynie osobliwe stwory zamieszkujące Interstrefę. Szpiegowska misja Lee jest niestety zbyt oczywista – myślę, że Cronenbergowi nie udało się oszukać widzów. Gdyby insynuował dwojaką interpretację pewnie z większą niecierpliwością oczekiwałabym finału. Zamiast kilkukrotnie zasugerować, że wydarzenia, którym świadkuje Bill rozgrywają się w równoległej rzeczywistości, już na początku seansu dał jasno do zrozumienia, że mamy tutaj do czynienia jedynie z narkotycznymi wizjami, które rozgrywają się w umyśle głównego bohatera. Podtekstów również jest odrobinę za dużo, co tylko niepotrzebnie komplikuje fabułę, zapewne sprawiając, że chwilami będzie całkowicie niezrozumiała dla niektórych odbiorców. Destrukcyjnego wpływu używek na ludzki umysł Cronenberg nie ukrywa, ale dwa pozostałe przesłania należy wyłowić z na pozór nic niewnoszących dialogów bohaterów. W rozmowie z pewnym homoseksualistą Bill przytacza mu, zapewne zmyśloną historyjkę o odkryciu swojej prawdziwej orientacji seksualnej. Pogarda, z jaką odnosi się do swoich homoseksualnych zapędów przywodzi na myśl takiego fałszywego homofoba. Ponadto zdanie opisujące kobiety, wypowiedziane przez maszynę-karalucha („Kobiety nie są ludźmi”) dla złośliwych widzów może być odbiciem mizoginicznych poglądów reżysera, ale dla mnie było zapowiedzią finału, nieodzowną dla akurat tego scenariusza. Kolejnym elementem, który nie przypadł mi do gustu, obok nazbyt skomplikowanej fabuły i wolnego rozwoju akcji była skoczna, drażniąca uszy ścieżka dźwiękowa. Zapewne celowo brzmiała tak, a nie inaczej (ażeby spotęgować psychodeliczny, niewygodny klimat), ale nie zmienia to faktu, że w mój zmysł estetyczny w ogóle nie trafiła. Natomiast ostatnia, już całkowicie dla mnie niejasna scena, paradoksalnie mnie zachwyciła (zresztą podobnie, jak anegdotka Billa o tyłku - Jezu, czemu Cronenberg tego nie zwizualizował? To dopiero byłby odlot!). Dzięki jej niezrozumiałej wymowie przez pół nocy niedane mi było zapomnieć o „Nagim lunchu”, bowiem starałam się rozszyfrować jej znaczenie, co i tak do niczego mnie nie doprowadziło. A propos, gdyby ktoś wiedział, jakie znaczenie miała dla fabuły filmu byłabym bardzo wdzięczna za objaśnienie. Mój umysł tego nie ogarnia – jak widać Cronenberg potrafi mnie jeszcze załatwić.
Przyznaję, że „Nagi lunch” to jak na razie najgorszy obraz Davida Cronenberga, z jakim miałam do czynienia (gorszy nawet od „Wschodnich obietnic”, a wątpiłam, że takowy w jego dorobku istnieje), ale biorąc pod uwagę całą kinematografię światową i tak wypada ponad przeciętnie. Po tym reżyserze po prostu zawsze spodziewam się czegoś genialnego, więc zapewne moje wygórowane wymagania znacznie obniżyły ogóle wrażenia z seansu. Ale kurczę, i tak nie żałuję tych niemalże dwóch godzin projekcji – w końcu tak znakomite, innowacyjne efekty specjalne rzadko można podziwiać na ekranie.

6 komentarzy:

  1. "Wschodnie obietnice" to świetny film ;) "Nagi lunch" mimo, że lubię psychodelię już nie do końca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wschodnie obietnice" nie podobały mi się, bo oprócz "Człowieka z blizną" z Pacino i "Kasyna" w ogóle nie biorą mnie klimaty gangsterskie. To najzwyczajniej w świecie nie jest gatunek dla mnie:/

      Usuń
  2. "Natomiast ostatnia, już całkowicie dla mnie niejasna scena, paradoksalnie mnie zachwyciła (zresztą podobnie, jak anegdotka Billa o tyłku - Jezu, czemu Cronenberg tego nie zwizualizował? To dopiero byłby odlot!). Dzięki jej niezrozumiałej wymowie przez pół nocy niedane mi było zapomnieć o „Nagim lunchu”, bowiem starałam się rozszyfrować jej znaczenie, co i tak do niczego mnie nie doprowadziło. A propos, gdyby ktoś wiedział, jakie znaczenie miała dla fabuły filmu byłabym bardzo wdzięczna za objaśnienie."

    Widziałem ten film już jakiś czas temu, więc nie jestem pewien o co dokładnie ci chodzi. Z tego co pamiętam to w ostatniej scenie William Lee strzela jeszcze raz do swojej żony. Nigdy nie czytałem The Naked Lunch, więc nie jestem do końca pewien, ale wydaje mi się, że Cronenberg dodał w filmie bardzo dużo elementów z biografii Burroughs'a, których nie ma w książce, np. to, że pracował jako eksterminator robactwa, a także to, że zabił swoją żonę w bardzo podobny sposób do tego przedstawionego w filmie.

    Jeśli chodzi o to, o czym ten film jest, to tak z grubsza jest o pisarstwie, pisarzach i ich wyobraźni. Ogólnie przesłaniem jest to, że wyobraźnia pisarza jest niebezpieczna (chyba nawet parę razy padają zdania, że pisarstwo jest niebezpieczne). W filmie jest to przedstawione za pomocą różnych mniej lub bardziej oczywistych symboli, np. scena, w której Bill wymienia pistolet, którym zabił żonę na maszynę do pisania (wymienia jedną broń na drugą). Sam akt pisania (przelewanie na papier, czyli manifestowanie, tego co pisarz ma w wyobraźni) przedstawione jest jako coś niebezpiecznego, film obrazuje to w estetyce czarnego kryminału, szpiegowskiego thrillera ("szpiegowskiego" czyli czegoś wywrotowego, co może destabilizować narody), czy groteskowych potworów, które żyją w wyobraźni pisarza. Ostatecznie chyba chodzi o to, że wyobraźnia pisarza jest najbardziej niebezpieczna dla niego samego - Bill coraz bardziej poświęca się pisaniu swoich raportów i tym samym coraz bardziej zagłębia się w swój narkotyczny nałóg i swoją wyobraźnie.

    Ten film tak akurat jest chyba bardziej homofobiczny niż mizoginiczny - Bill staje się gejem gdy wchodzi coraz głębiej w odrażający i niebezpieczny świat swojej literackiej wyobraźni. Ale z drugiej strony takie postrzeganie homoseksualizmu jest chyba zgodne z mentalnością lat 50/60, kiedy Naked Lunch został wydany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak właśnie o tę scenę zabicia żony mi chodzi. SPOILER Kiedy zabił ją po raz pierwszy pojechał (w swoich narkotycznych wizjach) do Interstrefy i zobaczył ją u boku innego mężczyzny, a potem ponownie się z nią związał. Podejrzewam, że jej pierwsze zabójstwo było tylko imaginacją, a gdy odstawił narkotyk znowu był z nią. Tylko na końcu ponownie decyduje się do niej strzelić, aby przejechać przez kontrolę. Gdy to robi strażnicy przepuszczają go. I właśnie nie rozumiem dlaczego zabójstwo żony wymusza to na nich. No i czy po raz drugi naprawdę ją zabija, czy to tylko jego kolejna narkotyczna wizja.

      Usuń
    2. Burroughs naprawdę mieszkał ze swoją żoną i kumplował się z beatnikami (podobnymi do kolegów Billa z filmu). W 1951 zabił swoją żonę, a w 1954 w wyjechał do Tangeru w Maroku gdzie napisał Naked Lunch. W związku z tym powiedziałbym, że pierwsze zabójstwo wydarzyło się w prawdziwym świecie, a drugie w świecie wyobraźnie. Dzięki drugiemu zabójstwu Bill przechodzi z Interzone do Annexii, czyli jeszcze głębiej w swoją wyobraźnie.

      Usuń
    3. No to teraz wszystko jasne. Dziękuję Ci Danielku, bo strasznie mnie to męczyło.

      Usuń