Wilson dostaje zlecenie od swojego znajomego, Nestora. Razem ze swoją
córką, Laurą, ma wyremontować jego stary dom, który następnie ma zostać
wystawiony na sprzedaż. Z uwagi na późną porę Wilson postanawia rozpocząć pracę
nazajutrz. Jednak ani jemu, ani Laurze niedane będzie w spokoju spędzić długiej
nocy w murach wielkiego domostwa. Gdy tylko zapadnie zmrok kobieta zostanie
zaalarmowana przez tajemnicze odgłosy. Kiedy jej ojciec wyruszy na poszukiwanie
ich źródła padnie ofiarą niezidentyfikowanego mordercy, a Laura zostanie
zmuszona do stawienia czoła dziwnym zjawiskom, mającym miejsce w murach
zaniedbanego domostwa.
Urugwajski horror Gustavo Hernandeza, który starał się o nominację do Oscara
w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. W 2011 roku doczekał się swojego
amerykańskiego remake’u (oczywiście!) z siostrą sławnych bliźniaczek Olsen w
roli głównej, Elizabeth. Twórcy pierwowzoru „La Casa Muda” utrzymywali, że
scenariusz oparto na prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce w latach
40-tych w urugwajskiej wiosce, ale nigdy nie potwierdzono tych rewelacji.
Ponadto deklarowano, że film nakręcono w jednym, ciągłym ujęciu, bez żadnych
cięć, co z kolei zakwestionowali znawcy kina. Szczerze mówiąc, gdyby nie zachęcająca
recenzja Konrada nigdy nie sięgnęłabym po tę produkcję. Owszem, słyszałam o
niej wcześniej, ale opis fabuły mnie nie przekonywał. Jednak zaryzykowałam i w
ogóle nie żałuję, pomimo kilku irytujących wpadek. Hernandez zrekompensował mi
je niesamowitym wyczuciem gatunku – klimat zminimalizował negatywne
oddziaływanie często denerwującej fabuły.
Pierwszą połowę „La Casa Muda” nakręcono z myślą o entuzjastach nadnaturalnych
straszaków. Pozornie nawiązuje ona do stylistyki nurtu ghost story. Jako, że cała fabuła skupia się praktycznie tylko i
wyłącznie na Laurze bardzo ważny był właściwy dobór aktorki. To na Florencii
Colucci spoczywała największa odpowiedzialność, a obserwując jej bogaty
warsztat, ze szczególnym wskazaniem na mimiczne odgrywanie najczystszego strachu
i przekonujące wrzaski, jestem jak najbardziej zadowolona z angażu tej pani. Kamera
nieustannie podąża jej śladem, częstokroć okrążając kobietę w dosyć chaotycznym
ponoć jednym ujęciu – w istocie będącym zwykłą iluzją, prawdziwym popisem uzdolnionego
montażysty. Jak się okazuje takie operatorskie triki znacznie potęgują mroczną
atmosferę, tworzoną również za pośrednictwem chwytliwej ścieżki dźwiękowej i
scenerii. Wielkie, zaniedbane, domostwo, pełne zakurzonych przedmiotów.
Pomieszczenia skąpane w gęstej ciemności, rozświetlanej jedynie małym snopem
światła z lampy Laury. I wreszcie lokacja feralnego budynku – na skraju lasu, z
dala od cywilizacji. To wszystko nie tylko buduje niezapomnianą duszącą
atmosferę grozy, ale również wzmaga alienację głównej bohaterki, która w
pojedynkę stawia czoła dziwnym wydarzeniom, mającym miejsce wewnątrz domostwa.
Z uwagi na fakt, że po śmierci Wilsona kobieta zostaje sama „na placu boju”
pierwsza połowa scenariusza znacznie traci na braku jakichkolwiek interakcji
międzyludzkich, które zapewne nieco urozmaiciłyby niepokojące, acz chwilami
mocno nużące wędrówki głównej bohaterki po mrocznych pokojach, w których ukrywa
się morderca jej ojca. Z czasem rzecz jasna poznamy powody rezygnacji twórców z
większej liczby aktorów, ale w pierwszej połowie seansu takie nieustanne
towarzyszenie tylko jednej postaci dla niecierpliwych odbiorców może okazać się
zwykłą męką. Mnie udało się przymknąć na to oko – tak bardzo oczarował mnie
klimat, że właściwie nic, łącznie z nielogicznym postępowaniem Laury (krąży po
domu, zamiast zabarykadować się w jednym pomieszczeniu) nie miało dla mnie
znaczenia. Ale podejrzewam, że nawet ta znakomita atmosfera grozy z czasem
przestałaby mi wystarczyć, gdyby nie kilka jump
scenek, które owszem jak to zazwyczaj z nimi bywa stawiają raczej na
zaskakiwanie widza, aniżeli straszenie go, ale Hernandezowi udało się wybrać najlepsze
momenty, w których takie wstawki najsilniej spełniają swoje zadanie. Weźmy dla
przykładu chwilę, w której Laura ukrywa się w pokoju przed wędrującym po nim
mężczyzną. Kiedy jest przekonana, że opuścił on pomieszczenie wysuwa się ze
swojej kryjówki. Zapewne każdy będzie przekonany, że kiedy uniesie wzrok ujrzy
oprawcę, stojącego tuż przed nią, ale nic z tych rzeczy. Zdąży wstać i
rozejrzeć się wokół, zanim poczuje dłoń spoczywającą na jej ramieniu. Tak zaskakująca
wstawka, zaakcentowana super głośnym tonem muzycznym zapewne niejednego widza
przyprawi o szybsze bicie serca – tak, jak mnie. Serio, musiałam odczekać jakiś
czas, aż mój puls się potem uspokoi. Kolejną taką znakomitą jump sceną jest chwila, w której Laura
się obraca stając oko w oko z zakrwawionym ojcem, który cały ciałem zwala się
na nią. Dalej to już czysta konwencja, szafująca głownie samoistnie
zamykającymi się drzwiami. Aż do moim zdaniem największego popisu
realizatorskiego, kiedy to Laura oświetla pomieszczenie w krótkich migawkach
lampy błyskowej z aparatu. Wygląda to tak: gęsta nieprzenikniona ciemność –
błysk, w trakcie którego widzimy kawałek pokoju – ciemność – kolejna migawka fleszu
ukazująca upiorną postać małej dziewczynki, która to autentycznie mnie
przeraziła i znowu długa ciemność, w trakcie której słyszymy dziwne odgłosu,
zwiastujące coś zbliżającego się do naszej bohaterki. W tym momencie miałam
naprawdę szczerą nadzieję, że Laura jednak nie zdecyduje się na ponowne skorzystanie
z aparatu, bo byłam przekonana, że wówczas ujrzy to coś wyrastające tuż przed
nią. I rzeczywiście zobaczyła mężczyznę niebezpiecznie szybko kroczącego w jej
stronę w jakże podnoszącej adrenalinę jump
scence.
„La Casa Muda” może pochwalić się jeszcze jednym mistrzostwem
realizatorskim, kiedy to Laura wybiega z domu i decyduje się na szaleńczą
ucieczkę przez las. Wówczas kamerzysta również biegnie jej śladem, dzięki czemu
udało się osiągnąć ciekawy efekt przyprawiającej o zawrót głowy chaotyczności, akcentowanej
rozmazanymi konturami sylwetki głównej bohaterki. Od kiedy akcja nabierze tempa
w drugiej połowie seansu (dokładniej, w trakcie korzystania z lampy błyskowej
aparatu) w przeciwieństwie do monotonnego początku, wydarzenia zaczną
następować po sobie z zastraszającą prędkością, aż do mniej więcej
sześćdziesiątej minuty filmu, w trakcie której poznamy w zamyśle zaskakujące
zakończenie. Piszę „w zamyśle”, bo zwrot akcji, z którego skorzystał Hernandez
jest tak często wykorzystywany w kinie grozy, że ilekroć obcuję z tego typu
konwencją na ogół już na początku podejrzewam tego rodzaju motyw. Moim zdaniem
owy główny wątek finału został zaprzepaszczony, choć jego szczegóły, które
następują po napisach końcowych są już nieco bardziej szokujące i dające do
myślenia.
„La Casa Muda” mogę z czystym sumieniem polecić wielbicielom nastrojowych
straszaków, bo prawdę mówiąc tak gęstej atmosfery grozy ze świecą można szukać
w innych tego typu horrorach. Jeśli wyżej cenicie sobie pomysłową realizację i
dbałość o aurę wszechobecnego zagrożenia od porywającej fabuły to ta pozycja
została nakręcona z myślą o was!
Cieszę się, że film przypadł Ci do gustu.Biorąc pod uwagę masę niezbyt dobrych opinii jakie krążą po sieci na temat tego filmu, nawet nie spodziewałem się, że może okazać się dla mnie całkiem przyzwoitym dreszczowcem. Mnie nieco znużył na początku, ale dla zakończenia warto przeboleć tych kilka nudnawych akcentów. No i ta niesamowita atmosfera grozy, której - jak piszesz - we współczesnych produkcjach tylko ze świecą szukać. Popisał się też montażysta, który tak skleił cały film, by widz odniósł wrażenie, że ogląda jedno długie ujęcie:) Dało to niezły efekt. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNa pewno ten film obejrzę, ponieważ jestem fanką takich straszaków, a na dodatek niecodziennie oglądam urugwajskie kino, więc będzie okazja do poszerzenia horyzontów. Dziwi mnie od lat moda na amerykańskie remake'i. Naprawdę nie wiem czy amerykańscy widzowie nie są w stanie zrozumieć czegokolwiek, co nie zostało wyprodukowanego w ich kraju?
OdpowiedzUsuńWłaśnie tego typu nastrojowce lubię najbardziej :) Kiedy atmosfera jest odpowiednia, niepotrzebne są przesadzone efekty specjalne, by wywołać u widza dreszczyk emocji. Rzadko który film potrafi stworzyć ten specyficzny gęsty klimat grozy, który trzyma nas w fotelu od początku do końca... Film ten może nie jest wybitny, ale warto go zobaczyć.
OdpowiedzUsuńnie polecam. Bez logiki i sensu .Czego tu się bać to wszystko było do przewidzenia . Nie polecam , szkoda czasu !!!
OdpowiedzUsuńOglądaliśmy wczoraj wersję z Elizabeth Olsen. Taki film na jeden wieczór, choć strasznie męczył nas ten nieustannie ciemny ekran. Widać, to tam było bardzo mało. :(
OdpowiedzUsuń