czwartek, 17 kwietnia 2014

„La Casa Muda” (2010)


Wilson dostaje zlecenie od swojego znajomego, Nestora. Razem ze swoją córką, Laurą, ma wyremontować jego stary dom, który następnie ma zostać wystawiony na sprzedaż. Z uwagi na późną porę Wilson postanawia rozpocząć pracę nazajutrz. Jednak ani jemu, ani Laurze niedane będzie w spokoju spędzić długiej nocy w murach wielkiego domostwa. Gdy tylko zapadnie zmrok kobieta zostanie zaalarmowana przez tajemnicze odgłosy. Kiedy jej ojciec wyruszy na poszukiwanie ich źródła padnie ofiarą niezidentyfikowanego mordercy, a Laura zostanie zmuszona do stawienia czoła dziwnym zjawiskom, mającym miejsce w murach zaniedbanego domostwa.

Urugwajski horror Gustavo Hernandeza, który starał się o nominację do Oscara w kategorii „najlepszy film nieanglojęzyczny”. W 2011 roku doczekał się swojego amerykańskiego remake’u (oczywiście!) z siostrą sławnych bliźniaczek Olsen w roli głównej, Elizabeth. Twórcy pierwowzoru „La Casa Muda” utrzymywali, że scenariusz oparto na prawdziwych wydarzeniach, mających miejsce w latach 40-tych w urugwajskiej wiosce, ale nigdy nie potwierdzono tych rewelacji. Ponadto deklarowano, że film nakręcono w jednym, ciągłym ujęciu, bez żadnych cięć, co z kolei zakwestionowali znawcy kina. Szczerze mówiąc, gdyby nie zachęcająca recenzja Konrada nigdy nie sięgnęłabym po tę produkcję. Owszem, słyszałam o niej wcześniej, ale opis fabuły mnie nie przekonywał. Jednak zaryzykowałam i w ogóle nie żałuję, pomimo kilku irytujących wpadek. Hernandez zrekompensował mi je niesamowitym wyczuciem gatunku – klimat zminimalizował negatywne oddziaływanie często denerwującej fabuły.

Pierwszą połowę „La Casa Muda” nakręcono z myślą o entuzjastach nadnaturalnych straszaków. Pozornie nawiązuje ona do stylistyki nurtu ghost story. Jako, że cała fabuła skupia się praktycznie tylko i wyłącznie na Laurze bardzo ważny był właściwy dobór aktorki. To na Florencii Colucci spoczywała największa odpowiedzialność, a obserwując jej bogaty warsztat, ze szczególnym wskazaniem na mimiczne odgrywanie najczystszego strachu i przekonujące wrzaski, jestem jak najbardziej zadowolona z angażu tej pani. Kamera nieustannie podąża jej śladem, częstokroć okrążając kobietę w dosyć chaotycznym ponoć jednym ujęciu – w istocie będącym zwykłą iluzją, prawdziwym popisem uzdolnionego montażysty. Jak się okazuje takie operatorskie triki znacznie potęgują mroczną atmosferę, tworzoną również za pośrednictwem chwytliwej ścieżki dźwiękowej i scenerii. Wielkie, zaniedbane, domostwo, pełne zakurzonych przedmiotów. Pomieszczenia skąpane w gęstej ciemności, rozświetlanej jedynie małym snopem światła z lampy Laury. I wreszcie lokacja feralnego budynku – na skraju lasu, z dala od cywilizacji. To wszystko nie tylko buduje niezapomnianą duszącą atmosferę grozy, ale również wzmaga alienację głównej bohaterki, która w pojedynkę stawia czoła dziwnym wydarzeniom, mającym miejsce wewnątrz domostwa.

Z uwagi na fakt, że po śmierci Wilsona kobieta zostaje sama „na placu boju” pierwsza połowa scenariusza znacznie traci na braku jakichkolwiek interakcji międzyludzkich, które zapewne nieco urozmaiciłyby niepokojące, acz chwilami mocno nużące wędrówki głównej bohaterki po mrocznych pokojach, w których ukrywa się morderca jej ojca. Z czasem rzecz jasna poznamy powody rezygnacji twórców z większej liczby aktorów, ale w pierwszej połowie seansu takie nieustanne towarzyszenie tylko jednej postaci dla niecierpliwych odbiorców może okazać się zwykłą męką. Mnie udało się przymknąć na to oko – tak bardzo oczarował mnie klimat, że właściwie nic, łącznie z nielogicznym postępowaniem Laury (krąży po domu, zamiast zabarykadować się w jednym pomieszczeniu) nie miało dla mnie znaczenia. Ale podejrzewam, że nawet ta znakomita atmosfera grozy z czasem przestałaby mi wystarczyć, gdyby nie kilka jump scenek, które owszem jak to zazwyczaj z nimi bywa stawiają raczej na zaskakiwanie widza, aniżeli straszenie go, ale Hernandezowi udało się wybrać najlepsze momenty, w których takie wstawki najsilniej spełniają swoje zadanie. Weźmy dla przykładu chwilę, w której Laura ukrywa się w pokoju przed wędrującym po nim mężczyzną. Kiedy jest przekonana, że opuścił on pomieszczenie wysuwa się ze swojej kryjówki. Zapewne każdy będzie przekonany, że kiedy uniesie wzrok ujrzy oprawcę, stojącego tuż przed nią, ale nic z tych rzeczy. Zdąży wstać i rozejrzeć się wokół, zanim poczuje dłoń spoczywającą na jej ramieniu. Tak zaskakująca wstawka, zaakcentowana super głośnym tonem muzycznym zapewne niejednego widza przyprawi o szybsze bicie serca – tak, jak mnie. Serio, musiałam odczekać jakiś czas, aż mój puls się potem uspokoi. Kolejną taką znakomitą jump sceną jest chwila, w której Laura się obraca stając oko w oko z zakrwawionym ojcem, który cały ciałem zwala się na nią. Dalej to już czysta konwencja, szafująca głownie samoistnie zamykającymi się drzwiami. Aż do moim zdaniem największego popisu realizatorskiego, kiedy to Laura oświetla pomieszczenie w krótkich migawkach lampy błyskowej z aparatu. Wygląda to tak: gęsta nieprzenikniona ciemność – błysk, w trakcie którego widzimy kawałek pokoju – ciemność – kolejna migawka fleszu ukazująca upiorną postać małej dziewczynki, która to autentycznie mnie przeraziła i znowu długa ciemność, w trakcie której słyszymy dziwne odgłosu, zwiastujące coś zbliżającego się do naszej bohaterki. W tym momencie miałam naprawdę szczerą nadzieję, że Laura jednak nie zdecyduje się na ponowne skorzystanie z aparatu, bo byłam przekonana, że wówczas ujrzy to coś wyrastające tuż przed nią. I rzeczywiście zobaczyła mężczyznę niebezpiecznie szybko kroczącego w jej stronę w jakże podnoszącej adrenalinę jump scence.

„La Casa Muda” może pochwalić się jeszcze jednym mistrzostwem realizatorskim, kiedy to Laura wybiega z domu i decyduje się na szaleńczą ucieczkę przez las. Wówczas kamerzysta również biegnie jej śladem, dzięki czemu udało się osiągnąć ciekawy efekt przyprawiającej o zawrót głowy chaotyczności, akcentowanej rozmazanymi konturami sylwetki głównej bohaterki. Od kiedy akcja nabierze tempa w drugiej połowie seansu (dokładniej, w trakcie korzystania z lampy błyskowej aparatu) w przeciwieństwie do monotonnego początku, wydarzenia zaczną następować po sobie z zastraszającą prędkością, aż do mniej więcej sześćdziesiątej minuty filmu, w trakcie której poznamy w zamyśle zaskakujące zakończenie. Piszę „w zamyśle”, bo zwrot akcji, z którego skorzystał Hernandez jest tak często wykorzystywany w kinie grozy, że ilekroć obcuję z tego typu konwencją na ogół już na początku podejrzewam tego rodzaju motyw. Moim zdaniem owy główny wątek finału został zaprzepaszczony, choć jego szczegóły, które następują po napisach końcowych są już nieco bardziej szokujące i dające do myślenia.

„La Casa Muda” mogę z czystym sumieniem polecić wielbicielom nastrojowych straszaków, bo prawdę mówiąc tak gęstej atmosfery grozy ze świecą można szukać w innych tego typu horrorach. Jeśli wyżej cenicie sobie pomysłową realizację i dbałość o aurę wszechobecnego zagrożenia od porywającej fabuły to ta pozycja została nakręcona z myślą o was!  

5 komentarzy:

  1. Cieszę się, że film przypadł Ci do gustu.Biorąc pod uwagę masę niezbyt dobrych opinii jakie krążą po sieci na temat tego filmu, nawet nie spodziewałem się, że może okazać się dla mnie całkiem przyzwoitym dreszczowcem. Mnie nieco znużył na początku, ale dla zakończenia warto przeboleć tych kilka nudnawych akcentów. No i ta niesamowita atmosfera grozy, której - jak piszesz - we współczesnych produkcjach tylko ze świecą szukać. Popisał się też montażysta, który tak skleił cały film, by widz odniósł wrażenie, że ogląda jedno długie ujęcie:) Dało to niezły efekt. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno ten film obejrzę, ponieważ jestem fanką takich straszaków, a na dodatek niecodziennie oglądam urugwajskie kino, więc będzie okazja do poszerzenia horyzontów. Dziwi mnie od lat moda na amerykańskie remake'i. Naprawdę nie wiem czy amerykańscy widzowie nie są w stanie zrozumieć czegokolwiek, co nie zostało wyprodukowanego w ich kraju?

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie tego typu nastrojowce lubię najbardziej :) Kiedy atmosfera jest odpowiednia, niepotrzebne są przesadzone efekty specjalne, by wywołać u widza dreszczyk emocji. Rzadko który film potrafi stworzyć ten specyficzny gęsty klimat grozy, który trzyma nas w fotelu od początku do końca... Film ten może nie jest wybitny, ale warto go zobaczyć.

    OdpowiedzUsuń
  4. nie polecam. Bez logiki i sensu .Czego tu się bać to wszystko było do przewidzenia . Nie polecam , szkoda czasu !!!

    OdpowiedzUsuń
  5. Oglądaliśmy wczoraj wersję z Elizabeth Olsen. Taki film na jeden wieczór, choć strasznie męczył nas ten nieustannie ciemny ekran. Widać, to tam było bardzo mało. :(

    OdpowiedzUsuń