niedziela, 6 kwietnia 2014

„Skjult” (2009)


Kiedy Kai Koss dostaje informację o śmierci swojej matki wraca do rodzinnego miasteczka. Na miejscu dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą zaniedbanego, usytuowanego w lesie domu rodzicielki. Powrót do kryjących koszmarne wspomnienia pomieszczeń, z których Kai uciekł przed laty sprowadza na niego nie lada kłopoty. Nie dość, że umysł płata mu figle to na domiar złego w okolicach domu dochodzi do potwornych zbrodni, które zwracają na niego uwagę mieszkańców miasteczka.

Norweski horror Pala Oie, czerpiący z formuły ghost story, slashera i filmu psychologicznego. W roli głównej wystąpił genialny Kristoffer Joner, który z najlepszej strony dał mi się już poznać w „Drzwiach obok” z 2005 roku. Co ciekawe na planie „Skjult” spotkał się ze swoją koleżanką ze wspomnianej produkcji, Cecilie A. Mosli. Biorąc pod uwagę tematykę filmu śmiem twierdzić, że Oie nieprzypadkowo zestawił ze sobą te dwa nazwiska, wszak w zbliżonych tematycznie „Drzwiach obok” oboje zaprezentowali światowy poziom aktorstwa.

W 2009 roku „Skjult” został uhonorowany Amandą za najlepszą scenografię i choć rzadko zgadzam się z decyzjami komisji przyznających nagrody filmowe ten gest uważam za całkowicie usprawiedliwiony. Już pierwsza scena podróży Kaia Kossa do rodzinnego miasteczka po asfaltowej drodze w otoczeniu gęstych lasów dała mi przedsmak prawdziwego geniuszu scenografa. To takie swego rodzaju połączenie piękna z mrokiem. Metaliczna kolorystyka obrazu, ostre kontury i piękne widoczki (ze szczególnym wskazaniem na wielki wodospad w środku lasu), które chwilami dzięki prostym zabiegom (sztuczna mgła, cienie w okolicach drzew) oddziałują w zupełnie odwrotny sposób – zachwyt zamienia się w czysty niepokój. A przeciętny widz zaczyna się zastanawiać, czy istnieje jeszcze jakikolwiek twórca kina grozy, który dorównałby Palowi Oie w budowaniu zimnego klimatu wszechobecnej grozy. Moim zdaniem nie. Atmosfera, która wręcz bucha ze „Skjult” to kwintesencja norweskiej tajemnicy, tak często, ale z dużo gorszym skutkiem szerzonej w tamtejszej kinematografii.

Pierwsze dwadzieścia minut seansu silnie czerpie z estetyki ghost story, ale dużo bardziej umiejętnie od pierwszego lepszego amerykańskiego obrazu z tego nurtu. Naprawdę wystarczyło mi jedynie dwadzieścia minut, aby trzy razy podskoczyć. Co prawda nie ze strachu tylko zwykłego zaskoczenia, aczkolwiek nawet jump scenki mogą mieć w sobie pewien nieodparty urok, o ile podobnie jak tutaj zostaną zrealizowane z prawdziwym wyczuciem gatunku. Pożegnanie Kaia z ciałem matki, które nagle otwiera oczy i łapie go za rękę, jej późniejsze zmaterializowanie się w domu i wreszcie dłoń wyłaniająca się z mroków piwnicy i chwytająca naszego bohatera. Oie z wręcz obłędną dokładnością wymierzył chwile przygwożdżenia widzów zaskakującymi bombami, które wzmocnił miażdżącymi dźwiękami. Podskoki w fotelu w towarzystwie szybszego bicia serca murowane! W fabułę filmu szybko wkradną się również wątki stricte psychologiczne. Coraz silniejsze popadanie w obłęd Kaia Kossa, jego spotkania z tajemniczą Miriam, która zdaje się naprowadzać go na mrożące krew żyłach tajemnice z życia jego matki i wreszcie mordy, do których dochodzi w okolicach jego domu. Tak, dla wielbicieli slasherów twórcy również przygotowali coś miłego. Zabójstwo pary młodych ludzi i szeroko zakrojone poszukiwanie ich ciał oraz niezwykle realistyczna sekwencja okaleczenia policjanta za pomocą kawałka drewna wbitego w jego oko. Rozwiązanie zagadki tych zgonów zdaje się być z góry przesądzone, gdyby nie postać małego Petera, który zaginął w 1989 roku. Policja jest przekonana, że spadł w otchłań wodospadu, ale Kai ma zupełnie inną teorię. To, co przydarzyło się w przeszłości małemu Kossowi i według niego Peterowi to motyw, który przez długi czas jest utrzymywany w tajemnicy w tak umiejętny sposób, aby podsycać ciekowość widza, przy okazji utrzymując w nim przekonanie, że oto jest konfrontowany z prawdziwie zawiłą, poddającą się wielu interpretacjom fabułą. Owszem, ilekroć Koss przebywa w starym domostwie matki w jego okolicach dochodzi do okrutnych zbrodni, aczkolwiek mężczyzna kilkukrotnie widuje tajemniczą postać w czerwonej bluzie, która według niego jest sprawcą wszystkich nieszczęść, które nawiedziły miasteczko. Pytanie tylko, czy nie jest on jedynie kolejną imaginacją rozchwianego umysłu głównego bohatera? Znamienna jest scena pościgu po lesie, śladem zakapturzonej postaci. Gdy Koss w końcu staje naprzeciw niej jego gesty niczym w lustrzanym odbiciu są przez nią dublowane.

W połowie seansu następuje duże spowolnienie akcji, podczas którego niecierpliwy widz będzie mógł jedynie nacieszyć oczy hipnotyzującą norweską scenerią. Głównie dlatego, że tropy podrzucane przez twórców, celem zmylenia odbiorców przestaną należycie wywiązywać się ze swojej roli. Każdy, kto pozna historię Petera będzie przekonany, że istnieją jedynie dwie prawdopodobne interpretacje fabuły filmu. Pytanie tylko, którą obrał scenarzysta? W końcówce przed twórcami stanęło naprawdę trudne wyzwanie – zaskoczyć widzów, którzy najprawdopodobniej już poskładali wszystkie części zawiłej układanki… Moim zdaniem Oie postawił na najlepszy z możliwych wariantów, być może nie zaskakując, ale przynajmniej wychodząc z tego impasu z przysłowiową twarzą. UWAGA SPOILER Jak nie wie się, jak coś zaskakująco wyjaśnić najlepiej nie tłumaczyć niczego, pozostawiając interpretację w gestii inteligencji odbiorców. Tak, więc na końcu pozostajemy z przeświadczeniem, które zakiełkowało w nas już dużo wcześniej. Albo Peter istniał naprawdę i dopuszczał się wszystkich tych zbrodni, albo był jedynie mrocznym alter ego Kossa. Moim zdaniem o wiele atrakcyjniej, choć mało oryginalnie prezentuje się ta druga możliwość i to przy niej będę obstawać. Ale to nie koniec zagadek, bowiem twórcy w swojej mądrości pozostawili bez wyjaśnienia postać Miriam. Wiemy, że dziewczyna była jedynie imaginacją Kaia, bowiem w dzieciństwie przechowywał w swoim więzieniu jej zdjęcie, ale kim naprawdę była sami musimy odgadnąć KONIEC SPOILERA.

Norweskie horrory mają w sobie jakiś niezaprzeczalny mroczny urok, którego próżno szukać w kinematografii innych krajów. Najczęściej podkreślany jest on, podobnie jak w „Skjult” malowniczą scenerią i zimnym klimatem, ale również mnogością interpretacji fabuły. W niniejszej pozycji zawarto dosłownie wszystko, co prawdziwy horror mieć powinien, a co za tym idzie pomimo kilku słabszych momentów (zapętlenia w środkowej części i przewidywalnego zakończenia) nie pozostaje mi nic innego, jak powinszować wyczuciu gatunku Pala Oie. Światowy poziom, prawdziwa gratka dla wielbicieli horrorów, o której długo się nie zapomina!

1 komentarz:

  1. Nie obejrzałam co prawda jeszcze tego filmu, ale wpadł mi w ręce jakoś ostatnio i powiedzmy, że się przymierzam :) Zgadzam się z Tobą, że skandynawskie kino grozy ma swój specyficzny urok. Zawsze jak pojawia się jakaś produkcja z tamtego rejonu, jestem strasznie ciekawa, co tym razem zobaczę.

    OdpowiedzUsuń