Holly Lambert i Charles Danson organizują obóz w lesie dla nastolatków
borykających się z różnymi problemami. Na miejscu poznają dwóch agresywnych
farmerów, którzy hodują marihuanę, sztucznie przyśpieszając jej wzrost. Pech
chce, że nawóz ma również drugie zastosowanie, którego nikt nie przewidział –
mutuje kleszcze z tutejszego lasu. Grupa młodych ludzi wraz ze swoimi
opiekunami będzie musiała zmierzyć się z całym mnóstwem tych przerośniętych,
żądnych krwi pasożytów.
Jeden z ciekawszych animal attack’ów,
wyreżyserowany przez Tony’ego Randela, twórcę między innymi „Wysłannika piekieł
2” i „Dzieci nocy”. W dzieciństwie, jeszcze w czasach świetności VHS-ów „Kleszcze”
były moją prawdziwą zmorą. Pamiętam tę chorobliwą ciekawość, która zmusiła mnie
do obejrzenia kasety, zalegającej w zbiorach rodziców i późniejsze trudne do
przezwyciężenia przekonanie, że po podłodze wędrują przerośnięte kleszcze.
Podczas, gdy inne dzieciaki przed zaśnięciem sprawdzały, czy pod łóżkiem nie
ukrywa się jakiś potwór, ja szukałam tam zmutowanych kleszczy. Ehh, to były
czasy. Kiczowata dekada dla kina grozy, pełna horrorów klasy B, do której
pozostał mi spory sentyment. Odświeżając sobie tę produkcję w okresie dorastania
byłam przekonana, że ten czar pryśnie, ale ku mojemu zaskoczeniu nadal cieszył
mnie klimat i ta naiwna fabuła, choć z oczywistych powodów element strachu gdzieś
się zatracił. Teraz „Kleszcze” oglądam średnio raz do roku, ale mam pełną
świadomość, że magię, tkwiącą w tym obrazie będą w stanie dostrzec jedynie
osoby, pamiętające nieśmiertelne B-klasowce rozpowszechniane na kasetach wideo.
Akcję zawiązuje przyjazd grupy nastolatków i ich opiekunów do zaniedbanego
domku kempingowego w środku malowniczego lasu. W zamyśle organizatorów
wycieczki borykający się z problemami młodzi ludzie mają większą szansę przezwyciężyć
swoje lęki z dala od cywilizacji, na „łonie natury”. Głównym bohaterem jest
Tyler Burns (młodziutki wówczas, ale całkiem znośny aktorsko Seth Green), który
zmaga się z napadami paniki, ilekroć nikogo nie ma w pobliżu. Ponadto zobaczymy
czarnoskórego chojraka, który zabrał ze sobą psa, parkę tworzoną przez
wygadanego macho i trzpiotkę o blond włosach, zamkniętą w sobie, przygnębioną
dziewczynę oraz Melissę buntującą się córkę organizatora wyprawy, Charlesa,
która szybko zapała większym uczuciem do Tylera. Już po dotarciu na miejsce
chłopcy odnajdują w szafie w swoim pokoju oślizgły kokon, z którego po
naruszeniu wypadają jakieś żyjątka, a podczas spaceru Tylera i Melissy po lesie
dziewczynie do pleców przykleja się przerośnięty kleszcz. Jak można się tego
spodziewać dorośli początkowo bagatelizują złe przeczucia dzieciaków, a tymczasem
drzewa nieopodal zapełnia coraz większa liczba kokonów, z których wykluwają się
prawdziwe bestie. Tony Randel nie bał się daleko idącej dosłowności w epatowaniu
makabrą, która ma w sobie ten kiczowaty urok lat 90-tych. Wówczas to twórcy woleli
jeszcze stawiać na rekwizyty, które w „Kleszczach” przekonujące może i nie są,
ale daleko im do wzbudzenia we mnie takiej irytacji, jak dzisiejsze
efekciarskie CGI. Za to wygląd tytułowych antagonistów robi naprawdę
odstręczające wrażenie. Twórcy pokazują je dość często, jak szybko przemykają
na swoich krótkich nóżkach, szukając pożywienia. A że żywią się ludzką krwią
ich celem stają się ludzie, którym nie wahają się wchodzić pod skórę, rozrywając
ich tkankę od zewnątrz. Posoka, maź i kawałki ciał, co jakiś czas wręcz
bryzgają po ekranie, ale zapewne przez swoje przestarzałe z dzisiejszego punktu
widzenia wykonanie zapewne nikogo nie zniesmaczą. Czego nie można powiedzieć o
antagonistach, których oślizgły wygląd pomimo upływu tylu lat nadal wywołuje
ciarki na plecach.
Twórcy dynamizują akcję z chwilą zabicia psa przez kleszcza i przewiezienia
jego ciała do weterynarza. Lekarka wbija w niego strzykawkę wymuszając na
tkwiącym w środku oprawcy wyjście na zewnątrz. Scena, w której kleszcz biega po
gabinecie ze strzykawką tkwiącą w ciele ma w sobie sporo humoru, od którego
zresztą twórcy nie stronią także w innych partiach filmu. To połączenie żartobliwości,
z kiczowatą makabrą, przybrudzonym klimatem wszechobecnego zagrożenia i
oczywiście zmutowanymi „wampirami” sprawia, że od niniejszej produkcji, pomimo
jej naiwności niezmiennie trudno mi oderwać wzrok. Nawet, jeśli wzdragam się,
ilekroć moim oczom ukaże się któryś z tych obrzydliwych potworków. Późniejszy
zmasowany atak łatwo przewidzieć, ale na uwagę zasługuje fakt, że twórcom udało
się nie zatracić tej duszącej atmosfery grozy, którą znacznie potęguje
nastrojowa ścieżka dźwiękowa w obliczu większej akcji, co jest niestety częstą
przypadłością innych straszaków.
Moim zdaniem „Kleszcze” to animal attack
z najwyższej półki. Zapewne w dużej mierze przemawia przeze mnie sentyment, ale
i tak jestem przekonana, że stali widzowie B-klasowych tworów z lat 90-tych
znajdą tutaj wszystko, czego od filmu oczekują. Koneserom ambitnych dzieł
natomiast stanowczo odradzam, bo to nie jest tego typu rozrywka, zresztą ta
sama przestroga odnosi się do widzów optujących za nowoczesnym kinem grozy.
Pamiętam kleszcze i pamiętam że były niezłe. No i "final boss" był słusznych rozmiarów :)
OdpowiedzUsuń