środa, 27 sierpnia 2014

„Joshua” (2007)


Bradowi i Abby Cairn rodzi się córeczka, Lily. Ich dziewięcioletni syn, Joshua, nie jest zadowolony z uwagi, jaką rodzice poświęcają małej. Początkowe zniechęcenie chłopca szybko przeobraża się w nienawiść do rodziny. Gdy w domu Cairnów zaczynają mieć miejsce niepokojące wydarzenia Abby zaczyna tracić kontakt z rzeczywistością, a zajęty ratowaniem rodziny Brad nie jest świadomy niebezpieczeństwa, jakie czyha na nich ze strony Joshui.

W miarę pozytywnie przyjęty przez krytyków thriller psychologiczny George’a Ratliffa, który wpisuje się w znaną konwencję dreszczowców o morderczych dzieciakach. Swego czasu widzowie zasiadający do seansu „Joshui” byli przekonani, że mają do czynienia z horrorem na kształt „Omena”, ale Ratliff bardziej celował w estetykę takich obrazów, jak „Synalek”, „Mikey” i „Córeczka”. Próbował skonfrontować widzów z chorobą psychiczną u dziecka, bez uciekania się do zjawisk nadprzyrodzonych.

Poszukiwacze oryginalnych thrillerów, którzy zapoznali się już z kilkoma filmami o morderczych dzieciach zapewne z miejsca zauważą ich wpływ na scenariusz „Joshui”. Dziewięciolatek to taki nowy Mikey – jedyne, czego oczekuje od rodziny to niesłabnące zainteresowanie swoją osobą i okazywanie mu miłości, choć sam jest klasycznym przypadkiem socjopaty, niezdolnym do odczuwania takich emocji. Powolna, nastawiona na psychologię postaci fabuła ma na celu przede wszystkim ukazać sytuację rodziny Cairnów z trzech punktów widzenia, z których każdy mniej lub bardziej jest do zaakceptowania. Po narodzinach Lily Brad jest zmuszony dzielić swój czas pomiędzy obojgiem dzieci, co dla chłopca jest niewystarczające. Abby natomiast od początku nie jest w stanie wykrzesać z siebie podzielności uwagi, właściwie wszystkie cieplejsze uczucia rezerwując dla córki, a swoje kontakty z Joshuą ograniczając do zdawkowych rozmów. Twórcy usprawiedliwiają ją niestabilnością psychiczną, która z czasem na skutek ciągłego płaczu Lily przejdzie w głęboką depresję. Z takich bardziej wbijających się w pamięć oznak problemów psychicznych Abby jest moment, w którym na oczach syna wysmarowuje się własną krwią w stanie ewidentnego zamroczenia. Ponadprzeciętnie inteligentny, pozbawiony wzorców chłopiec szuka inspiracji w historii starożytnego Egiptu: mitologii i mumifikacji zmarłych. Doskonale zdaje sobie sprawę z problemów psychicznych Abby, a skoro subtelne próby zwrócenia na siebie uwagi (jak na przykład gra na fortepianie, przerwana przez matkę) nie odniosły skutków stara się ukarać rodzicielkę, wpędzając ją w depresję. Czyny Joshui przedstawiono w bardzo subtelny sposób. Chłopiec początkowo ogranicza się jedynie do psychicznego nękania dorosłych, fizyczną agresję przerzucając na zwierzęta, ale gdzieś w podtekście twórcy cały czas przypominają widzom, że na jego stan złożyło się kilka niezależnych od niego czynników, przez co celowo pozbawiają go większej demoniczności na rzecz, chwilami wręcz współczucia. Nie mogąc poradzić sobie z tak inteligentnym synem dorośli zwyczajnie go ignorują, a kiedy Brad w końcu dostrzega w nim objawy socjopatii nie może szukać pomocy u przyjaciół, czy psychologów, bo przebiegły chłopiec wie co zrobić, aby odsunąć od siebie podejrzenia. Tym samym twórcy prezentują nam takie ograniczone myślenie otoczenia Cairnów, sprowadzające się do tego, że dziecko nie może wyrządzić nikomu krzywdy, już raczej dorośli się nad nim pastwią. A tymczasem pozbawiony pomocy socjopata poczyna sobie coraz śmielej, stanowiąc w mniemaniu Abby i Brada poważne zagrożenie dla ich maleńkiej córeczki.

Fabuła, chociaż pozbawiona większej oryginalności zainteresowała mnie już od pierwszych minut seansu, głównie dzięki maksymalnemu skupieniu twórców na bohaterach i brak prób odwracania uwagi marnym efekciarstwem, czy porywającą akcją. Oczywiście takie podejście do scenariusza zapewne zirytuje nastawionych na dynamiczne kino odbiorców, poszukujących czegoś bardziej dosłownego. Ja wprost przepadam za takimi powolnymi fabułami, dlatego w tym aspekcie nie mam żadnych zastrzeżeń. Jedyne, co w moim mniemaniu obniża wartość tej produkcji to amatorska realizacja, widoczna w rozproszonej pracy kamery. Brak wyczucia operatorów zaważył na klimacie. Kilka momentów, aż prosiło się o większe napięcie i bardziej dobitną kulminację, zaakcentowaną jakąś jump scenką. Reżyser oczywiście próbował to uczynić, ale kamerzyści nie byli w stanie oddać jego koncepcji na ekranie. Przez co pozostała mi intrygująca fabuła oddarta z jakiegokolwiek napięcia, którą owszem ogląda się znośnie, ale mogłaby jeszcze silniej przykuwać uwagę, gdyby nie ten nieszczęsny brak atmosfery.

Odtwórcy ról Abby i Brada w moim odczuciu spisali się wręcz znakomicie. Wzbudzający sympatię, władający bogatą mimiką Sam Rockwell i maksymalnie autentyczna Vera Farmiga (notabene znana z między innymi zbliżonej tematycznie do „Joshui” „Sieroty”). Jedynym aktorem, u którego widoczne były niedoróbki warsztatowe, szczególnie „kwadratowa dykcja” i usztywniony sposób bycia, był odtwórca roli tytułowej, Jacob Kogan, który przez wzgląd na swój młody wiek ma jeszcze szansę się poprawić, ale nie zmienia to faktu, że w niniejszym obrazie wypadł raczej słabo.

„Joshua” wydaje się być idealną propozycją dla osób optujących za powolnymi thrillerami psychologicznymi, nastawionymi na charakterystykę postaci, zamiast widowiskowych efektów specjalnych, czy zaskakujących zwrotów akcji. Jedyny poważny mankament to irytująca realizacja, która pozbawia ten obraz większego napięcia, a co pewnie zaważy na odbiorze tej pozycji wśród widzów. Jak dla mnie „Joshua” to całkiem przyzwoity film, który owszem, gdyby co nieco poprawić mógłby być lepszy, ale jak się nie ma co się lubi…

6 komentarzy:

  1. Byłam na tym w kinie. Pamiętam, że ta jednostajna, monotonna muzyka, a w zasadzie te kilka akordów granych na klawiszach przez cały seans, tak mi działały na nerwy, że miałam wielką ochotę wyjść. Bardzo źle wspominam ten film.
    ilsa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie muzyka ani grzała, ani ziębiła - uwagi mojej od fabuły wcale nie odciągała, ale za to niedoróbki realizacyjne już tak. A na napisach końcowych wpadł mi w ucho utwór, specjalnie skomponowany do tego filmu. Moim zdaniem wymiata. Ale raczej mnie nie dziwi, że mamy inne gusta, wszak my zawsze odwrotnie wszystko oceniamy;)

      Usuń
    2. Podejrzewam, ze przy nagłośnieniu kinowym ta muzyka dużo mocniej dawała po uszach, a ja nadwrażliwa sensorycznie jestem:) Utworu z napisów końcowych nie pamiętam, ale bardzo możliwe, że był ok, często tak się zdarza, że najlepsze zostawiają na koniec, albo używają tylko przy trailerze.
      W każdym bądz razie, nie wiele pamiętam z tego filmu po za tymi irytującymi dźwiękami :)
      ilsa

      Usuń
  2. Super Aniu, jak zawsze. Dzięki :)
    A ten ojciec rodziny był tak niesamowicie cierpliwy, że tylko czekałam, kiedy wybuchnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma za co, całkiem znośnie mi się ten film oglądało.
      A co do Brada to ja go podziwiałam. Cała rodzina na głowie (niemowlę i chorzy psychicznie żona i syn), a on aż do końcówki optymistą pozostał. Na jego miejscu sama bym się jakiejś choroby nabawiła;)

      Usuń
  3. Ostatnio leciał ten film w telewizji, ale obejrzałam jedynie początek. Jednak to wystarczyło, zeby mnie zachecić i zdecydowanie go kiedys obejrzę. Dziękuje za recenzja, która przekonała mnie ostatecznie do obejrzenia.

    OdpowiedzUsuń