Studentka, Justine, planuje spędzić Dzień Dziękczynienia w akademiku w
towarzystwie przyjaciółki. Kiedy jednak jej towarzyszka dostaje telefon od
rodziny Justine zostaje sama. Choć jest jedyną studentką na terenie kampusu nie
poddaje się nudzie, organizując sobie cały czas wolny. Pewnego wieczora spotyka
na zakupach nieznajomą, arogancką dziewczynę w kapturze, która z niewiadomego
powodu darzy ją sporą niechęcią. Po powrocie do akademika odkrywa, że kobieta
przyjechała za nią, zabierając ze sobą trójkę zamaskowanych, żądnych krwi
mężczyzn.
Najnowszy film scenarzysty „Vinyan”, Olivera Blackburna, moim zdaniem
błędnie sklasyfikowany, jako mieszanka horroru i thrillera. Z tego pierwszego
gatunku nie znalazłam w „Kristy” nic, ale za to bardzo mocno tkwił w konwencji
nurtu home invasion, który nie licząc jednego bardziej krwawego wyjątku ( „Następny jesteś ty”) ewokacją napięcia
upodabnia się do filmowego thrillera. Jedyna różnica pomiędzy „Kristy”, a
innymi produkcjami z tego podgatunku to atak na kampus, a nie dom protagonisty
(podobną podmiankę miejsca akcji zastosowano w „Motelu”). Pozostałe wątki tak
ściśle trzymają się ram home invasion,
że zaznajomiony z tego typu filmami widz nie powinien mieć żadnych trudności z przewidzeniem
rozwoju fabuły już podczas pierwszych scen seansu. Ten brak polotu w ogóle mnie
nie zaskoczył, ponieważ za rozwój wydarzeń odpowiadał scenarzysta między innymi
miernego „Zniknięcia na 7. ulicy”, Anthony Jaswinski.
„Kristy” to taki nierówny twór, w którym wtórna, przewidywalna i mało
interesująca fabuła kontrastuje ze sprawną realizacją. Od strony technicznej
można twórcom jedynie zarzucić brak wyczucia gatunkowego, najsilniej widocznego
w jump scenkach. Ani razu nie dałam
się zaskoczyć i podskoczyć w fotelu, ale bynajmniej nie dlatego, że jestem
jasnowidzem tylko zwyczajnie twórcy nie dali mi takiej szansy. Najpierw sygnalizowali
jakimś motywem czy to muzycznym, czy fabularnym (jak na przykład otwarcie drzwi
za plecami Justine) rychłe zagrożenie, po czym przechodzili do właściwej jump scenki, którą zdążyli już pozbawić znamion
zaskoczenia. Ale za to praca kamery i mocno nasycone ciemnymi barwami zdjęcia
wespół z chwytliwą ścieżką dźwiękową, złożoną przede wszystkim ze znanych
kawałków popowych zadowalają swoim dopracowaniem. Szkoda, że operatorzy nie
mieli szansy wykazać się przy jakimś bardziej intrygującym dziele.
Na początku, jak to zwykle w tego typu filmach bywa zapoznajemy się z
główną bohaterką, Justine, średnio wykreowaną przez melancholijną Haley Bennett.
Dziewczyna żegna się ze swoim chłopakiem, który wyjeżdża na święta do rodziny i
nastawia na wspólną naukę z przyjaciółką, która notabene niedługo potem też
opuszcza teren kampusu. Być może sporą winę za późniejszą niemożność wzbudzenia
we mnie większego napięcia emocjonalnego ponosi rys psychologiczny głównej
bohaterki – wiecznie nadąsanej, melancholijnej i rozstrojonej emocjonalnie
osóbki, która najbardziej rozmiłowała się w samoumartwianiu. A przynajmniej ja
tak ją odebrałam po tych kilku ujęciach jej postaci w początkowych partiach
filmu, co z miejsca nastawiło mnie do niej antypatycznie. Akcja nabiera tempa
dosyć późno, aczkolwiek dziwaczna interakcja Justine z zakapturzoną dziewczyną (bardzo
dobra kreacja Ashley Greene) w sklepie jest całkiem ciekawa. Inna sprawa, że
nie ma w sobie, ani krztyny aury tajemnicy, a bo motywy sprawców będziemy mogli
już poznać w prologu. Kiedy Justine po tym niefortunnym spotkaniu wraca do
akademika odkrywa, że jej śladem przybyła owa tajemnicza dziewczyna w
towarzystwie trójki agresywnych mężczyzn, których twarze zakrywają fantazyjne
maski. No i zaczyna się tendencyjny pościg, rozciągnięty na cały kampus. Nasza protagonistka
ucieka, a oprawcy ją gonią, po drodze eliminując przebywających na terenie
uczelni pracowników, oczywiście z dala od oka kamery, ażeby czasami nikogo nie
zniesmaczyć szczegółami szlachtowania. Z tych wszystkich scen mordów poruszyło
mnie jedynie zabicie psa, bo chociaż również miało miejsce poza kadrem nie
mogłam przejść obojętnie obok jego rozdzierającego serce skowytu. W całej tej
starającej się trzymać w napięciu, ale mnie w ogóle nieruszającej bieganinie
zastanowił mnie jedynie wątek z telefonem komórkowym. Kiedy Justine nie udaje
się połączyć z numerem alarmowym rezygnuje z jakichkolwiek prób skontaktowania
się z kimś innym – nie wiem dlaczego, może pod wpływem paniki, ale o wiele
lepiej prezentowałby się stary, dobry brak zasięgu. Co do fabuły to jak się
można tego spodziewać, zgodnie z tendencyjnym zamysłem Jaswinkiego, kiedy już
główna bohaterka „sobie pobiega” nastąpi moment zwrotny, który zamieni oprawców
i ofiarę rolami, po czym nasza dzielna Justine zacznie eliminować morderców w
równie mało widowiskowych ujęciach – no, może poza finalnym spaleniem żywcem. I
to tyle, jeśli idzie o fabułę, którą jestem pewna każdy doświadczony widz sam ułoży
sobie w głowie już po przeczytaniu krótkiego opisu, albo chociażby obejrzeniu trailera.
Nic nowego pod słońcem i nic, co zelektryzowałoby napięciem, czy choćby scenami
mordów.
Nie wiem, czy wielbiciele home
invasion znajdą w „Kristy” coś dla siebie. Jeśli nie przeszkadza im uporczywe
trzymanie się schematu i denerwująca główna bohaterka to mogą zaryzykować, ale fanom
bardziej charakterystycznych obrazów z tego nurtu szczerze odradzam, bo inaczej
czeka ich niemiłe spotkanie z daleko idącą przewidywalną wtórnością.
Film średni jako tako. Zaintrygowała mnie strasznie postać tej dziewczyny w kapturze. Wiem, że nie powinno, ale troche było mi jej szkoda pod koniec :/
OdpowiedzUsuńHmm, chyba widziałam coś podobnego, tylko teraz nie mogę sobie przypomnieć jak się to nazywało. Francuska produkcja.
OdpowiedzUsuńMoże o "Najście" Ci chodzi. Jeśli tak to podobieństwa są małe - oba mają w sobie coś z konwencji home invasion i oba pokazują kobietę w roli oprawczyni, ale poza tym nic te filmy nie łączy. "Najście" o wiele bardziej krwawe i trzymające w napięciu jest.
Usuń