środa, 6 sierpnia 2014

„Zły wpływ księżyca” (1996)


Fotoreporter, Ted, podczas jednej ze swoich wypraw zostaje zaatakowany przez wilkołaka. Kiedy wraca do domu odwiedza go siostra, prawniczka Janet wraz ze swoim synkiem, Brettem i psem Thorem. Mężczyzna postanawia wrócić z nimi i na kilka dni zatrzymać się w stojącej na ich podwórku przyczepie kempingowej. Początkowo Tedowi wydaje się, że okolice domu siostry, gęste lasy, to wymarzona kryjówka dla bestii, w którą zmienia się nocami. Jednak wkrótce uświadamia sobie, że zachowanie Thora może go zdekonspirować. Tym bardziej, że zdeterminowany, aby chronić Janet i Bretta pies jest coraz bardziej agresywny w stosunku do nowego lokatora.

Wyreżyserowany przez Erica Reda na podstawie jego własnego scenariusza „Zły wpływ księżyca” (w polskiej telewizji emitowany pod tytułem „Mroczna przemiana”) jest adaptacją powieści Wayne’a Smitha, pt. „Thor”, której narracja prowadzona była z punktu widzenia psa. Film został praktycznie zmiażdżony przez krytyków, a Motion Picture Association of America (MPAA) wpłynęło na wycięcie części prologu, który w pierwszej wersji epatował większą seksualnością i rozlewem krwi, w celu dopuszczenia do seansu młodzieży poniżej siedemnastego roku życia.

Już na wstępie muszę zaznaczyć, że będę bardzo nieobiektywna w ocenie tego obrazu. To film mojego dzieciństwa, a więc mam do niego wielki sentyment – na tyle duży, aby do dziś uważać go za jeden z najlepszych horrorów o wilkołakach, jakie widziałam. Taki odbiór „Złego wpływu księżyca” tym bardziej zaskakuje (mnie samą), jeśli wezmę pod uwagę nienastawioną na straszenie, czy choćby zniesmaczenie narrację filmu. Twórcy od początku do końca skupiają się na wciągającej fabule, nie próbując zbyt często rozpraszać widzów nadmiernym rozlewem krwi, czy efektami komputerowymi.

Red zaczął od mocnego uderzenia. W prologu widzimy fotoreportera Teda (bardzo dobra kreacja Michaela Pare’a), który w trakcie jednej ze swoich egzotycznych wypraw spędza upojną noc w namiocie z dziewczyną. Ich stosunek przerywa wilkołak, który w jakże dopracowanej scenie, z umiarkowaną dawką fizycznie obecnej na planie (nie pikselowej) posoki, zabija kochankę Teda, raniąc jego samego. Mężczyźnie udaje się uratować, dzięki leżącej nieopodal broni. Ujęcie, w którym Ted strzela w głowę bestii, a ta dosłownie wybucha, bryzgając tkaną i krwią we wszystkie strony przypomniało mi „Maniaka” – na plus, a bo zbliżenie do geniuszu Toma Savini’ego jest nie lada wyczynem. Po tych wydarzeniach akcja przeskakuje do rodziny Teda. Jego siostra Janet jest prawniczką, która wraz z synem i owczarkiem mieszka w małym domku pod lasem. W tych rolach zobaczymy całkiem przyzwoitą Mariel Heminghway i jednego z najlepszych młodocianych aktorów lat 90-tych, Masona Gamble’a, szerokiej publiczności znanego przede wszystkim z kreacji Dennisa rozrabiaki, który w tym obrazie w moim mniemaniu warsztatowo przeszedł sam siebie. Ale pomimo tak zacnej obsady największe zainteresowanie będzie wzbudzał pies, owczarek imieniem Thor, któremu przypadła w udziale główna, niełatwa rola.

„Zły wpływ księżyca” jest takim typowym horrorem lat 90-tych, co widać już w początkowych partiach filmu. Malownicza sceneria położonego na uboczu, w otoczeniu rozległych lasów domku ciekawie kontrastuje z niewyszukaną, ale za to zgrabnie snutą historią. Kiedy Ted wprowadza się do przyczepy kempingowej stojącej na podwórku Janet i Bretta kamera obserwuje przede wszystkim psa, który niczym oddany strażnik nie spuszcza z oczu nowego lokatora. Waruje pod drzwiami przyczepy, czekając na zachód słońca. Wówczas to rusza za Tedem w głąb lasu, sprawdzając, czy aby na pewno przykuwa się do drzewa (swoją drogą zawsze zastanawiałam się, skąd taki tytuł filmu, skoro księżyc nie odgrywa w nim żadnej roli...). Relacja pomiędzy owczarkiem i mężczyzną, pomimo prostoty fabularnej jest bardzo złożona. Otóż, twórcy kreując wilkołaka nie ograniczyli się jedynie do jego nocnej przemiany, bowiem w trakcie dnia mężczyzna powoli acz konsekwentnie zmienia swoją przyjazną dotychczas osobowość. Bestia uzewnętrzniająca się w nocy, przed zachodem słońca również jest wyczuwalna pod powłoką ludzkiej skóry. Pies wietrzy to od początku, ale Janet i Brett też z czasem nabiorą podejrzeń. Jednak pomimo postępującej przemiany osobowości Ted długo akceptuje agresję psa, wiedząc, że zwierzę stara się jedynie chronić jego rodzinę. Doskonale zdaje sobie sprawę, że w końcu musi dojść do ich konfrontacji, ale to pozostawia przyszłości, nie starając się nawet opuścić rodziny dopóki jeszcze ostała się w nim ta odrobina człowieczeństwa. Ten pełen napięcia (nie niepokoju) pojedynek psa z bestią jest chyba największym dokonaniem twórców „Złego wpływu księżyca”, ale na uwagę zasługuje również wygląd wilkołaka. Jak przystało na jeszcze dobre dla filmowego horroru lata 90-te nie ujrzymy tutaj sztucznych efektów komputerowych tylko całkiem przekonujący kostium. Jedyny moment, w którym do głosu doszło kiczowate efekciarstwo to finalna przemiana Teda. Jej początkowa faza, kiedy to twarz się wydłuża i pokrywa drobną sierścią jeszcze jest całkiem znośna, ale zaraz potem jego sylwetka zaczyna falować w jakże zabawnym ujęciu, żeby na końcu ukazać się w pełnej wilkołaczej krasie. Z jednej strony ma to w sobie pewien magiczny urok kiczowatych efektów lat 90-tych, przywołujących miłe wspomnienia z dzieciństwa, ale z drugiej nie można twórcom oddać wyczucia realizatorskiego. Jak można się tego spodziewać w drugiej połowie akcja mocno przyśpieszy, a ten zwrot rozpocznie jedna z najbardziej wzruszających scen, jakie widziałam w horrorze (obok „Muchy 2” i „Morderczego przyjaciela”), która jeszcze silniej zsolidaryzuje nas z głównym bohaterem. Chociaż na miejscu Erica Reda poszłabym jeszcze dalej w to przygnębianie. Niestety, postawił na ugładzoną przewidywalność, co zapewne rozczaruje wielbicieli mocnych epilogów.

„Zły wpływ księżyca” to horror, do którego, pomimo jego lekko familijnej otoczki często wracam. Głównie przez sentyment, ale byłabym nieszczera, gdybym nie przyznała, że owa nienastawiona na straszenie, czy zniesmaczenie fabuła również mnie nie porywa. Być może to infantylna produkcja, skierowana głównie do młodszych odbiorców, jak twierdzą niektórzy, ale to wcale mi nie przeszkadza. Warto czasem sięgnąć po coś lżejszego, nawet w kinie grozy, bo tak jak w tym przypadku może się okazać, że trafiliśmy na całkiem ciekawą historię, na której naprawdę nie sposób się nudzić.

1 komentarz:

  1. Bardzo ładnie piszesz o własnych sentymentach :) Cóż, każdy z nas takie ma i nie ma co z tym polemizować. Może właśnie to, że jesteśmy świadomi tego sentymentu, a mimo to go mamy, jest w tym wszystkim najlepsze :)

    OdpowiedzUsuń