Po kasowym sukcesie „V/H/S” z 2012 roku, noweli filmowych, które w zamyśle
miały być stylizowane na nagrania na kasetach wideo tylko kwestią czasu było dokręcenie
kolejnych filmów, bazujących na podobnym pomyśle. Pierwszy sequel powstał w
2013 roku, drugi w 2014, ale to jeszcze nie koniec – na bieżący rok zaplanowano
czwartą odsłonę „V/H/S” o podtytule „Massacre”. Z uwagi na fakt, że delikatnie
mówiąc nie byłam zachwycona jedynką długo odwlekałam seans kontynuacji. Jak się
okazało niepotrzebnie, bo twórcy dwójki, zrobili niemalże wszystko, aby przebić
swojego poprzednika.
Film rozpoczyna segment wyreżyserowany przez Simona Barretta na podstawie jego własnego scenariusza, zatytułowany „Tape 49”. Nowela zawiązuje akcję i stanowi swego rodzaju przerywnik pomiędzy pozostałymi historiami. Zaczyna się od nadmiernie rozchwianej kamery i tak dalece rozmazanego obrazu, że doprawdy ciężko jest cokolwiek dojrzeć. Za to dialog pomiędzy dwójką bohaterów jest doskonale słyszalny, dzięki czemu możemy dowiedzieć się, że to parka prywatnych detektywów poszukująca zaginionego studenta na zlecenie jego matki. Po włamaniu do jego, pozornie opuszczonego domu, odkrywają pokaźną kolekcję kaset VHS. Jak można się domyślić pozostałe segmenty będą projekcją owych nagrań. Pomiędzy poszczególnymi nowelami będziemy oczywiście świadkować dalszym dziwacznym wydarzeniom w domu studenta, zobrazowanym o wiele bardziej stabilnie niż krótki prolog.
Pierwsze nagranie, z którym zapoznaje się pani detektyw zostało wyreżyserowane przez Adama Wingarda, na podstawie scenariusza wspomnianego już Simona Barretta. Ostatnimi czasy panowie wsławili się głośnymi, wspólnie stworzonymi obrazami, „Następny jesteś ty” i „Gość”, stworzyli również jedną nowelę w pierwszej części „V/H/S”. Ale takiego poziomu opowiadania, jaki zaprezentowali nam w sequelu próżno szukać w obu częściach. „Phase I Clinical Trials” traktuje o mężczyźnie, który po przeszczepie oka, z zamontowaną kamerą widuje w swoim domu zmarłych ludzi. Kręcenie z oka, a nie z ręki było doskonałym pomysłem, pomijając wszystko inne, gwarantującym sporą stabilność obrazu. Co więcej Wingard tak dalece zadbał o realizm przekazu, że nie zapomniał nawet o migawkowym zaciemnianiu obrazu, mającym obrazować mruganie oczami głównego bohatera. Mężczyzna po króciutkim wprowadzeniu zaczyna widywać doskonale, bo minimalistycznie ucharakteryzowane duchy, które pojawiają się w kadrze w iście zaskakujących, mocnych jump scenach. Mroczny, niebywale trzymający w napięciu klimat w połączeniu z tymi znacząco spotęgowanymi huczącą muzyką manifestacjami zjaw aż przykuły mnie do ekranu i niezmiennie podrywały z fotela w chwilach szczytowej grozy. Wingard i Barrett znacząco utrudnili zadanie pozostałym twórcom, bo nie wiem, co trzeba by było pokazać, aby dosięgnąć tak wysoko zawieszonej poprzeczki. Z tego też powodu pozostałe opowieści w pojęciu wielu widzów mogą wypaść blado w porównaniu do pierwszej taśmy, ale choć tak dalece nie niepokoją w moim mniemaniu mogą poszczycić się innymi superlatywami, które również zasługują na uznanie.
Trzeci segment, a drugie nagranie wyreżyserowali Eduardo Sanchez, twórca minimalistycznych horrorów „Blair Witch Project”, „Seventh Moon", „Lovely Molly”, „Inny” i „Exists” i producent tych filmów Gregg Hale. Fabułę „A Ride in the Park” Sanchez rozpisał wspólnie z Jamiem Nashem, scenarzystą swoich pełnometrażowych produkcji. Dosyć oryginalna w kinie (ale nie w literaturze) wizja rozprzestrzeniającej się w Parku Narodowym zarazy zombizmu, podanej z perspektywy, łaknącego ludzkiego mięsa zarażonego. Kręcenie z głowy (przypiętej do czoła kamerki) podobnie, jak w poprzedniej noweli zagwarantowało w miarę stabilny obraz. I bardzo dobrze, bo fani gore naprawdę mają tutaj, na co popatrzeć. Celowo przerysowane, stylizowane na kino klasy B z lat 80-tych ujęcia rozszarpywania turystów i zjadania ich wnętrzności mocno czerpią z włoskiego nurtu kanibalistycznego, w lekko prześmiewczym wydaniu. Nie zniesmaczą koneserów filmów gore, ale istnieje szansa, że zaintrygują ich niecodzienną perspektywą filmowania i odwagą w prezentowaniu bądź co bądź groteskowej makabry.
Trzecia taśma, „Safe Haven”, wyreżyserowana przez Garetha Evansa i Timo Tjahjanto, na podstawie ich wspólnego scenariusza to ekstremalne kino azjatyckie w całkiem niezłym wydaniu. Fabuła skupia się na tajemniczej sekcie, która udziela wywiadu młodym filmowcom w swoim zamkniętym dla reszty świata domostwie. Po zapoznaniu się z filozofią szalonego guru łatwo można się domyślić, że sekta z utęsknieniem wyczekuje jakiegoś mistycznego wydarzenia. I rzeczywiście dalsze partie filmu w śmiałym, choć groteskowym stylu obrazują przyjście na świat… czegoś, co troszkę moralizatorsko uważa, że ojcostwo do czegoś zobowiązuje. Potwór prezentuje się rażąco sztucznie, sceny gore również, ale ma to swój urok – jest takim swego rodzaju miłym powrotem do B-klasowych produkcji z dawnych lat i to w dodatku całkiem widowiskowym. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby nawiązującą do body horrorów i eksploatującą motyw prokreacji sekwencję porodu, albo eksplodowanie ciała. Naprawdę całkiem zgrabnie się to wszystko spina w jedną interesującą całość, szczególnie jeśli jest się fanem niskobudżetowych krwawych horrorów z ostatnich dekad XX wieku, bo co, jak co, ale ducha tych czasów twórcy tego segmentu oddali idealnie.
Najgorszą, w moim mniemaniu nowelę, „Slumber Party Alien Abduction”, wyreżyserował Jason Eisner, na kanwie scenariusza, którego rozpisał wspólnie z Johnem Daviesem. Rzecz traktuje o grupce małolatów spędzających noc w domu ze swoimi przyjaciółmi pod nieobecność rodziców. Pewnym dosyć ciekawym novum jest częste filmowanie z perspektywy psa, któremu młodzi ludzie zamontowali na głowie kamerkę, ale to wcale nie oznacza, że obraz nie jest nadmiernie chaotyczny – chwilami tak mocno, że nie sposób nadążyć za aktualnymi wydarzeniami. Zresztą, mała strata, bo fabuła żeruje na ogranym motywie inwazji Szaraków, których obecność zwiastują migające światła i sporadyczne uderzenia raniących uszy dźwięków. Antagoniści prezentują się zgodnie z myślą przewodnią całego tego projektu, czyli na modłę gumowatych potworków z kina dawnych lat, co akurat odebrałam pozytywnie, ale tylko to. Pozostałe wydarzenia, czyli chaotyczne ucieczki i porywanie protagonistów mocno mnie znużyły, a finał zbulwersował – wiem, że w kontekście kina grozy to jak najbardziej pożądany sposób na rozwiązanie akcji, ale nic nie poradzę na to, że takich chwytów zwyczajnie w kinie grozy nie akceptuję.
Film rozpoczyna segment wyreżyserowany przez Simona Barretta na podstawie jego własnego scenariusza, zatytułowany „Tape 49”. Nowela zawiązuje akcję i stanowi swego rodzaju przerywnik pomiędzy pozostałymi historiami. Zaczyna się od nadmiernie rozchwianej kamery i tak dalece rozmazanego obrazu, że doprawdy ciężko jest cokolwiek dojrzeć. Za to dialog pomiędzy dwójką bohaterów jest doskonale słyszalny, dzięki czemu możemy dowiedzieć się, że to parka prywatnych detektywów poszukująca zaginionego studenta na zlecenie jego matki. Po włamaniu do jego, pozornie opuszczonego domu, odkrywają pokaźną kolekcję kaset VHS. Jak można się domyślić pozostałe segmenty będą projekcją owych nagrań. Pomiędzy poszczególnymi nowelami będziemy oczywiście świadkować dalszym dziwacznym wydarzeniom w domu studenta, zobrazowanym o wiele bardziej stabilnie niż krótki prolog.
Pierwsze nagranie, z którym zapoznaje się pani detektyw zostało wyreżyserowane przez Adama Wingarda, na podstawie scenariusza wspomnianego już Simona Barretta. Ostatnimi czasy panowie wsławili się głośnymi, wspólnie stworzonymi obrazami, „Następny jesteś ty” i „Gość”, stworzyli również jedną nowelę w pierwszej części „V/H/S”. Ale takiego poziomu opowiadania, jaki zaprezentowali nam w sequelu próżno szukać w obu częściach. „Phase I Clinical Trials” traktuje o mężczyźnie, który po przeszczepie oka, z zamontowaną kamerą widuje w swoim domu zmarłych ludzi. Kręcenie z oka, a nie z ręki było doskonałym pomysłem, pomijając wszystko inne, gwarantującym sporą stabilność obrazu. Co więcej Wingard tak dalece zadbał o realizm przekazu, że nie zapomniał nawet o migawkowym zaciemnianiu obrazu, mającym obrazować mruganie oczami głównego bohatera. Mężczyzna po króciutkim wprowadzeniu zaczyna widywać doskonale, bo minimalistycznie ucharakteryzowane duchy, które pojawiają się w kadrze w iście zaskakujących, mocnych jump scenach. Mroczny, niebywale trzymający w napięciu klimat w połączeniu z tymi znacząco spotęgowanymi huczącą muzyką manifestacjami zjaw aż przykuły mnie do ekranu i niezmiennie podrywały z fotela w chwilach szczytowej grozy. Wingard i Barrett znacząco utrudnili zadanie pozostałym twórcom, bo nie wiem, co trzeba by było pokazać, aby dosięgnąć tak wysoko zawieszonej poprzeczki. Z tego też powodu pozostałe opowieści w pojęciu wielu widzów mogą wypaść blado w porównaniu do pierwszej taśmy, ale choć tak dalece nie niepokoją w moim mniemaniu mogą poszczycić się innymi superlatywami, które również zasługują na uznanie.
Trzeci segment, a drugie nagranie wyreżyserowali Eduardo Sanchez, twórca minimalistycznych horrorów „Blair Witch Project”, „Seventh Moon", „Lovely Molly”, „Inny” i „Exists” i producent tych filmów Gregg Hale. Fabułę „A Ride in the Park” Sanchez rozpisał wspólnie z Jamiem Nashem, scenarzystą swoich pełnometrażowych produkcji. Dosyć oryginalna w kinie (ale nie w literaturze) wizja rozprzestrzeniającej się w Parku Narodowym zarazy zombizmu, podanej z perspektywy, łaknącego ludzkiego mięsa zarażonego. Kręcenie z głowy (przypiętej do czoła kamerki) podobnie, jak w poprzedniej noweli zagwarantowało w miarę stabilny obraz. I bardzo dobrze, bo fani gore naprawdę mają tutaj, na co popatrzeć. Celowo przerysowane, stylizowane na kino klasy B z lat 80-tych ujęcia rozszarpywania turystów i zjadania ich wnętrzności mocno czerpią z włoskiego nurtu kanibalistycznego, w lekko prześmiewczym wydaniu. Nie zniesmaczą koneserów filmów gore, ale istnieje szansa, że zaintrygują ich niecodzienną perspektywą filmowania i odwagą w prezentowaniu bądź co bądź groteskowej makabry.
Trzecia taśma, „Safe Haven”, wyreżyserowana przez Garetha Evansa i Timo Tjahjanto, na podstawie ich wspólnego scenariusza to ekstremalne kino azjatyckie w całkiem niezłym wydaniu. Fabuła skupia się na tajemniczej sekcie, która udziela wywiadu młodym filmowcom w swoim zamkniętym dla reszty świata domostwie. Po zapoznaniu się z filozofią szalonego guru łatwo można się domyślić, że sekta z utęsknieniem wyczekuje jakiegoś mistycznego wydarzenia. I rzeczywiście dalsze partie filmu w śmiałym, choć groteskowym stylu obrazują przyjście na świat… czegoś, co troszkę moralizatorsko uważa, że ojcostwo do czegoś zobowiązuje. Potwór prezentuje się rażąco sztucznie, sceny gore również, ale ma to swój urok – jest takim swego rodzaju miłym powrotem do B-klasowych produkcji z dawnych lat i to w dodatku całkiem widowiskowym. Wystarczy przypomnieć sobie chociażby nawiązującą do body horrorów i eksploatującą motyw prokreacji sekwencję porodu, albo eksplodowanie ciała. Naprawdę całkiem zgrabnie się to wszystko spina w jedną interesującą całość, szczególnie jeśli jest się fanem niskobudżetowych krwawych horrorów z ostatnich dekad XX wieku, bo co, jak co, ale ducha tych czasów twórcy tego segmentu oddali idealnie.
Najgorszą, w moim mniemaniu nowelę, „Slumber Party Alien Abduction”, wyreżyserował Jason Eisner, na kanwie scenariusza, którego rozpisał wspólnie z Johnem Daviesem. Rzecz traktuje o grupce małolatów spędzających noc w domu ze swoimi przyjaciółmi pod nieobecność rodziców. Pewnym dosyć ciekawym novum jest częste filmowanie z perspektywy psa, któremu młodzi ludzie zamontowali na głowie kamerkę, ale to wcale nie oznacza, że obraz nie jest nadmiernie chaotyczny – chwilami tak mocno, że nie sposób nadążyć za aktualnymi wydarzeniami. Zresztą, mała strata, bo fabuła żeruje na ogranym motywie inwazji Szaraków, których obecność zwiastują migające światła i sporadyczne uderzenia raniących uszy dźwięków. Antagoniści prezentują się zgodnie z myślą przewodnią całego tego projektu, czyli na modłę gumowatych potworków z kina dawnych lat, co akurat odebrałam pozytywnie, ale tylko to. Pozostałe wydarzenia, czyli chaotyczne ucieczki i porywanie protagonistów mocno mnie znużyły, a finał zbulwersował – wiem, że w kontekście kina grozy to jak najbardziej pożądany sposób na rozwiązanie akcji, ale nic nie poradzę na to, że takich chwytów zwyczajnie w kinie grozy nie akceptuję.
Po obejrzeniu
tych wszystkich taśm, dotychczas jedynie na krótko przerywanych segmentem Barretta,
wracamy do jego opowieści na mocny finał. Mało oryginalny, ale za to niebywale nastrojowy
i spektakularny – chłopak z fantazyjnie zwisającą skórą twarzy i groteskowo
długim językiem oraz pajęczy krok z niebywałym wyczuciem kompilują stylistykę
kina grozy z akcentami komediowymi, udowadniając, że Barrett jest nietuzinkowym
artystą, który jeśli nie zmieni ścieżki, jaką obrał w swojej karierze może nas
jeszcze zaskoczyć. Podobnie, jak jego kolega, Adam Wingard, twórca w moim
odczuciu najlepszego segmentu „V/H/S/2”.
W przeciwieństwie
do jedynki nie żałuję, że zdecydowałam się obejrzeć tę produkcję, bo właściwie
dostarczyła mi całej gamy wrażeń, jakich oczekuję od kina grozy. Od dyskomfortu,
przez zaskoczenie jump scenkami po
przerysowane, acz jakże urokliwe ujęcia gore.
Film właściwie idealny dla wielbicieli krótkich horrorowych opowieści w starym
stylu, podanych w konwencji verite.
Raczej wątpię, żeby (pomijając ostatni segment) kolejne części „V/H/S”
jakościowo sprostały historiom zaprezentowanym w drugiej odsłonie – takiego
poziomu w tej serii chyba nie da się już powtórzyć.
Zgadzam się z opinią, że druga odsłona V/H/S jest lepsza i cieszę się, że film przypadł Ci do gustu, bo wiem, że za horrorem verite nie przepadasz:) Trzeciej części jeszcze nie widziałem, ale przymierzam się do seansu, a o czwartej odsłonie jeszcze nie słyszałem. Ciekawe, czym nas zaskoczą w kolejnych częściach zakładając, że w ogóle im się to uda, bo dwójeczka podniosła poprzeczkę wysoko.
OdpowiedzUsuń