sobota, 6 czerwca 2015

„Dzieci przeklętych” (1964)


Londyn. Psycholog Tom Llewellyn i genetyk David Neville testują niezwykły intelekt chłopca, Paula. Okazuje się, że podobne wyniki uzyskało jeszcze pięcioro dzieci w innych krajach. Kiedy zostają sprowadzeni do Londynu naukowcy zauważają, że łączy je telepatyczna więź oraz, że władają niezwykłymi, nadnaturalnymi siłami. Pragnący przebywać przede wszystkim w swoim towarzystwie dzieci porywają ciotkę Paula, Susan, i ukrywają się w zrujnowanym kościele. Jednak usiłujący zgłębić tajemnicę ich niepokojących mocy naukowcy docierają do ich kryjówki w asyście żołnierzy.

Najpierw była książka science fiction Johna Wyndhama, zatytułowana „Kukułcze jaja z Midwich” (1957), potem znakomita brytyjska ekranizacja Wolfa Rilla, „Wioska przeklętych” (1960). W 1995 roku John Carpenter nakręcił adaptację kultowej powieści Wyndhama, znacząco modyfikując tę historię, ale bez profanacji. W międzyczasie powstał sequel filmu Rilla w reżyserii Antona Leadera, pt. „Dzieci przeklętych”. Tuż po premierze krytycy podzielili się na dwa obozy - jedni bardzo lekceważąco wyrażali się o owej produkcji, zarzucając scenariuszowi Johna Briley’a pretensjonalność i brak pomysłu na rozwinięcie tej historii, drudzy natomiast chwalili aurę tajemniczości odczuwaną dosłownie przez cały seans.

Nie mogę całkowicie podpisać się pod zarzutem braku inwencji scenarzysty „Dzieci przeklętych”, bo choć sceny manifestacji mocy przez tytułowych bohaterów nie wybiegają poza to, co mieliśmy okazję zobaczyć w wersji Rilla to już główna oś fabularna jest nieco inna. Osoby, które jeszcze nie zapoznały się z żadną wersją tej historii mogą śmiało sięgnąć po film Leadera, nie ryzykując niemożności zrozumienia całej koncepcji, bowiem twórcy sequela postawili na inny motyw przewodni. Podczas, gdy w powieści, jej ekranizacji i adaptacji Carpentera (z pominięciem postaci Davida) dzieci przedstawiono, jako czyste zło, usiłujące doprowadzić ludzkość do zguby, Briley w swoim scenariuszu mocno je wyidealizował, jednocześnie demonizując zwyczajnych przedstawicieli naszej rasy. Sześcioro maluchów, z jasnowłosym Paulem na czele (zachwycająca swoim stonowaniem i diabelskim błyskiem w oku kreacja Clive’a Powella) mniej więcej o milion lat wyprzedziło naturalny proces ewolucji. Ich niezwykłe mentalne moce nie będą, co prawda niczym nadzwyczajnym w przyszłości, kiedy nasza rasa wyewoluuje do takiej samej postaci, ale w czasach, w których przyszli na świat stanowią poważne zagrożenie dla prymitywniejszej wersji ludzkości. Przynajmniej w jej pojęciu. Kiedy dzieciaki ukrywają się w kościele fabuła zbacza z drogi, którą jako pierwszy obrał John Wyndham – tutaj nie patrzymy na tak zwanych „przeklętych”, jako na zwiastun zagrożenia tylko postrzegamy tak ich adwersarzy, notabene reprezentantów tożsamej nam zwyczajnej rasy ludzkiej. Poczynaniami naukowców i żołnierzy najpierw kieruje ciekawość (chęć zgłębienia tajemnicy dziwnych mocy dzieciaków i ich nadzwyczajnej inteligencji), ale z czasem opanowuje ich czysty strach, który popycha ich do nieprzemyślanych czynów. Nie sposób nie doszukiwać się tutaj analogii do zimnej wojny – paranoicznego przekonania, że nieustannie ktoś zagraża naszemu bezpieczeństwu, determinującego nieprzerwane zbrojenie. Stojący na niższym szczeblu ewolucji ludzie w „Dzieciach przeklętych” znakomicie oddają mentalność między innymi amerykańskiego społeczeństwa z okresu zimnowojennego. Niemożność zgłębienia motywów kierujących tajemniczymi dzieciakami popycha żołnierzy do ofensywy, w myśl zasady zniszczenia wszystkiego, czego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. To nie dzieci są agresorami, oni jedynie bronią się przed prymitywną, ograniczoną ludzkością.

Muszę przyznać, że owe odwrócenie ról stanowiło całkiem intrygujący (choć dzisiaj już mocno wyeksploatowany przez kino) polityczny komentarz do ówczesnych wydarzeń, ale równocześnie całkowicie spełniło swoją rolę w ramach horroru science fiction. Twórcy wyrazistymi czarno-białymi zdjęciami, kilkoma prostymi trickami operatorskimi zasadzającymi się na długich zbliżeniach na różne części ciał bohaterów i na mroczną scenerię chylącego się ku upadkowi, starego kościoła wygenerowali wręcz magiczny, surowy klimat tajemniczości. Intrygujący sekret zasadza się najpierw na niezwykłych zdolnościach enigmatycznych dzieciaków, oznakach ich telepatycznego kontaktu i wysokiej inteligencji, ale z czasem koncentruje się on na niemożności zgłębienia motywów reprezentantów prymitywniejszej rasy ludzkiej. Sceny manifestacji mocy dzieci (poprawnej politycznie zbieraninie wszystkich ras człowieka) elektryzują równie mocno, co w wersji Rilla. Duże zbliżenia na nieruchome, poważne twarze maluchów, zdominowane przez duże, białe, wydzielające nadnaturalny blask oczy, szybki montaż i wyrazista ścieżka dźwiękowa w tle robią naprawdę duże wrażenie. Głównie dzięki minimalizmowi, odżegnywaniu się od przekombinowania i położeniu szczególnego nacisku na aurę niesamowitości. Ale na tym właściwie kończy się cała demoniczność dzieciaków i zaczyna diaboliczność ich adwersarzy, która zasadza się na niebezpiecznej mieszance bezmyślności i okrucieństwa. W swoich staraniach zgłębienia roli, jaką mają odegrać dzieci w latach 60-tych XX wieku żołnierze przekraczają wszelkie granice moralności – kieruje nimi jedynie żądza wiedzy i czysta panika, ksenofobiczna paranoja, stanowiąca kąśliwy komentarz nacjonalizmu. Ludzie stojący w opozycji do niezwykłych dzieciaków robią dokładnie to samo, co władze poszczególnych państw (również współczesnych) w stosunku do krajów, które w ich przekonaniu stanowią dla nich jakieś zagrożenie – zbroją się. W końcu to naszej rasie wychodzi najlepiej. I głównie taki pacyfistyczno-cyniczny wydźwięk mają „Dzieci przeklętych”, czym naturalnie zdobyły moje serce. Warto również wspomnieć o przewrotnej końcówce, która dodatkowo podkreśla zaprawioną czystym okrucieństwem bezmyślność naszej rasy oraz zadaje jakże trafne pytanie odnośnie naszej roli na Ziemi.

Wbrew obiegowym opiniom widzów uważam, że brytyjski sequel kultowego filmu Wolfa Rilla całkowicie się broni. Widzom zaznajomionym z pozostałymi wersjami tej historii w kontekście czystego horroru może wydać się nieco wtórny, w końcu Anton Leader w tym sensie nie pokazuje nam tutaj nic, czego byśmy nie widzieli w „Wiosce przeklętych” z 1960 roku. Ale już odwrócenie ról, elektryzujący klimat tajemniczości i komentarze polityczne znacząco zawyżają poziom tego obrazu. Nie na tyle, żeby dorównać wersji Rilla, ale wystarczająco, abym nie miała poczucia straconego czasu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz