Roy Solomon kupuje małe gospodarstwo w Dakocie Północnej i wraz z rodziną
przeprowadza się tam z Chicago. Mężczyzna ma nadzieję, że uprawa słoneczników
pomoże im zażegnać kryzys finansowy, w jaki wpadli po nieprzemyślanym zachowaniu
nastoletniej córki, Jess, które zaowocowało długim, kosztownym leczeniem jej
młodszego brata, Bena. Podczas urządzania się w nowym miejscu mały Ben widuje
tajemnicze byty, o których ze względu na swoją blokadę zmysłu mowy, nie może
poinformować rodziców. Roy tymczasem zatrudnia pomocnika do pracy w polu, Johna
Burwella, a Jess poznaje miejscowego chłopaka, Bobby’ego. Kiedy dziewczyna
zaczyna widywać w nowym domu te same przerażające rzeczy, co Ben jej rodzice są
przekonani, że próbuje zwrócić na siebie uwagę. Tymczasem nadnaturalne
obecności gnieżdżące się w domu Solomonów rosną w siłę, co uświadamia Jess, że
musi ratować bliskich zanim będzie za późno.
Ghost story, Oxide’a Panga
Chuna i Danny’ego Panga, twórców między innymi „Oka” (2002) i „Od-rodzenia”
(2006). Scenariusz Todda Farmera początkowo opowiadał o borykającej się z różnymi
problemami rodzinie, która odkrywa, że po postawieniu na polu stracha na wróble
ich kłopoty znikają, ale ludzie z ich otoczenia zaczynają umierać. Po
sprzedaniu skryptu Stuart Beattie przerobił go i w nowym kształcie przejął go
Mark Wheaton, który z kolei wprowadził własne modyfikacje. Taki, a nie inny
efekt końcowy scenariusz zawdzięcza właśnie Wheatonowi, ku niezadowoleniu Farmera.
Martin Barnewitz wynagrodził mu lekceważące potraktowanie jego pomysłu
wyjściowego, sięgając po pierwotny scenariusz podczas realizacji prequela „Posłańców”.
Chociaż współproducentem filmu Oxide’a Panga Chuna i Danny’ego Panga był
Sam Raimi, a budżet szacuje się na szesnaście milionów dolarów łatwo zauważyć,
że zabrakło pomysłu na tę historię, że scenarzysta opierał się na
znanych motywach kina grozy, nawet nie próbując ich modyfikować. Krytycy
utyskiwali w swoich recenzjach przede wszystkim na ową konwencjonalność fabularną
– gdyby Wheaton wykrzesał z siebie jakieś nowatorskie podejście do ghost story „Posłańcy” z pewnością
zaskarbiliby sobie sympatię części z nich. Mnie ograne motywy same w sobie nie
przeszkadzały – rozczarował mnie jedynie sposób, w jaki scenarzysta zdecydował
się je wykorzystać pod koniec seansu. „Posłańcy” zaczynają się, jak niezliczone
inne pozycje z nurtu ghost stories.
Czteroosobowa rodzina po przejściach wprowadza się do nowego domu, aby zacząć
wszystko od nowa. Ambicją głowy familii, Roy’a, jest uprawa słoneczników, jego
żona Denise natomiast tuż po przeprowadzce skupia się na doprowadzaniu
niszczejącego domu do porządku. Zawiązując akcję twórcy wystarali się o
należyte skontrastowanie zwykłej, pogodnej codzienności z ingerencją
nieznanego. Piękne pastelowe zdjęcia słonecznego, zielonego gospodarstwa
podczas pierwszej połowy projekcji stoją w przyjemnej w odbiorze opozycji do
dziwacznych zjawisk, jakie mają miejsce na farmie, podanych w miarę mrocznej
oprawie. W miarę, bo z jakiegoś powodu reżyserzy nie próbowali stworzyć
prawdziwie przerażającego horroru. Już od pierwszych scen rzuca się w oczy
delikatność przekazu, tak jakby twórcy starali się dotrzeć przede wszystkim do
młodszej grupy odbiorców.
W ghost stories zazwyczaj
najlepiej odnajduję się podczas początkowych, niespiesznych sygnalizacji ingerencji
nadnaturalnych bytów w znaną mi rzeczywistość. I tak też było w tym przypadku. Sekwencje,
w trakcie których mały Ben obserwuje szybko przemykającą po ścianach i sufitach
ludzką sylwetkę, kiedy widzi czyjeś nogi pod podniesionym przez matkę
prześcieradłem, albo słyszy tajemniczy śmiech dziecka można było oddać w
mroczniejszej oprawie i zadbać o silniejsze kulminacje, które miałyby szansę
przynajmniej unieść mnie z fotela. Ale chociaż nawet nie próbowały zasiać we
mnie ziarna niepokoju udało się im przynajmniej stworzyć odpowiednią aurę
tajemnicy. Obok tych wydarzeń egzystuje warstwa dramatyczna, koncentrująca się
na napiętych stosunkach pomiędzy państwem Solomon i ich nastoletnią córką,
Jess. Jej nieodpowiedzialne zachowanie w Chicago zaowocowało kłopotami finansowymi,
które z kolei zmusiły ich do przeprowadzki. Kiedy dziewczyna zaczyna świadkować
dziwnym wydarzeniom w nowym domu rodzice są przekonani, że to przemyślny
fortel, mający na celu zmuszenie ich do powrotu do miasta. Z czasem zaczynają
podejrzewać, że Jess boryka się z problemami psychicznymi, ale szczególnie Roy
ani myśli przystawać na jej usilnej prośby opuszczenia farmy, głównie z powodu
niedostatków finansowych. Stephen King w „Danse Macabre” nadał „Horrorowi Amityville” miano straszaka ekonomicznego, gdzie najsilniej uwypuklono wątek
problemów finansowych głównych bohaterów, które pośrednio przyczyniły się do
koszmaru, jaki przyszło im przeżyć. O „Posłańcach” z pewnością powiedziałby to
samo, bo akcenty ekonomiczne szczególnie mocno tutaj wyeksponowano. W pewnym momencie
ma się nawet wrażenie, że Solomonowie są przekonani, iż dopływ gotówki zażegna
wszelkie kryzysy, odbuduje więź rodzinną i pozwoli im puścić w niepamięć dawne
grzeszki córki. Jess wie, że tak nie będzie, a moment, w którym stacza pierwszą
walkę z bytami gnieżdżącymi się w domu uświadamia jej, że pierwszym krokiem na
drodze ratowania ich rodziny będzie wyprowadzka z tego przeklętego miejsca. Ale
jak to zwykle w horrorach bywa aż do końcówki filmu zostanie sama na „placu
boju”, bo rodzice nie dadzą wiary jej słowom. Oparcia może szukać jedynie u
nowo poznanego miejscowego chłopaka, Bobby’ego i pracownika jej ojca Johna,
który szybko nawiązuje silną więź z Solomonami. Przez jakiś czas „Posłańcy” tak
sobie krążą po wątkach stricte dramatycznych i horrorowych, ale ani na chwilę
nie wzbijają się ponad przeciętność. Poza efekciarskimi wstawkami wciągania
Jess do piwnicy i wychodzenia kobiecej zjawy ze ściany obcuje się z tym wszystkim
całkowicie bezboleśnie. Oczywiście, każdy choćby średnio zaznajomiony z
nastrojowym kinem grozy widz bez choćby częściowego nadwerężania swojej
mózgownicy przedwcześnie rozszyfruje całą intrygę, ale w moim przypadku ta
przewidywalność zaprocentowała nudą jedynie w ostatnich minutach projekcji.
Niemalże wszystkie wydarzania mające miejsce wcześniej oglądało mi się całkiem
znośnie, głównie dzięki sprawnej realizacji. Pozbawionej mocniejszych akcentów
i gęstego klimatu trudnego do sprecyzowania zagrożenia, ale za to umiejętnie zmontowanej
i pozbawionej operatorskiej chaotyczności. Od szczególnie dobrej strony
kamerzyści zaprezentowali się w trakcie scen zrealizowanych na polu ze
słonecznikami, prezentując piękne, odpowiednio nasłonecznione widoczki
malowniczej przyrody i odrobinę dynamicznej akcji z udziałem wron atakujących
farmerów (ujęcia bez wątpienia zainspirowane „Ptakami” Alfreda Hitchcocka).
Gdyby przekształcić „Posłańców” w zwykły dramat na pewno wypadłby o wiele ciekawiej,
bo twórcy zauważalnie lepiej odnajdywali się w takiej stylistyce. Widać to
również w epilogu, tak przesłodzonym, że już bardziej nie można, mającym
miejsce tuż po jakże przewidywalnym zwrocie akcji a la „Lśnienie” i mało
charakterystycznej, niewyróżniającej się niczym szczególnym ostatecznej rozgrywce.
Z obsady najprzyzwoiciej zaprezentowali się odtwórca roli Roy’a, Dylan
McDermott, Penelope Ann Miller kreująca Denise oraz bliźniaki, Evan i Theodore
Turner, wspólnie oddający postać małego Bena. Choć z ust chłopców przez
niemalże cały film nie padło ani jedno słowo ich mimika i gesty, którymi
próbują dać do zrozumienia filmowej matce, że w domu przebywa coś nieznanego są
tak przekonujące, że znacząco potęgują aurę tajemniczości w pierwszej połowie
projekcji. Najszerzej natomiast komentowano kreację Kristen Stewart, którą
recenzenci całkowicie dyskredytowali, albo wynosili na piedestał. Ja uplasuję
się pośrodku, ponieważ jej mimice oddającej przerażenie i panikę obiektywnie
rzecz biorąc nie można niczego zarzucić, za to dykcji już tak – nie wierzyłam w
ani jedno słowo, które wypowiedziała tym swoim beznamiętnym głosem, bez cienia
modulacji.
Osobom oczekującym od ghost story
przerażającej, zaskakującej i odważnie poruszającej się w ramach gatunku
rozrywki seans „Posłańców” stanowczo odradzam. Ale jeśli ktoś szuka przyjemnej
w odbiorze, choć konwencjonalnej historyjki w wersji lajt śmiało może sięgnąć
po tę pozycję. W pamięci na pewno się nie ostanie, ale istnieje szansa, że tej
grupie odbiorców zapełni przynajmniej wolny czas, bez narażania ich na
nadmierną nudę. Można było zrobić z tego naprawdę mroczny horror, ale twórcy
postawili na delikatność przekazu, co też ma swój urok, ale tylko przy
odpowiednim nastawieniu.
Pomimo tego, że film nie należy do jakiś mega przerażajacych produkcji to jakoś mam do niego sentyment. Klimatu nie można mu odmówić.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie film średni - podobał mi się klimat jaki udało się uzyskać. Historia prosta i nieskomplikowana. Na pewno lepsze niż dziwny numer 2 :D
OdpowiedzUsuńO tak, klimat w tym filmie jest naprawdę niezwykły. Spodziewałam się troszeczkę czegoś innego, zwłaszcza jeśli chodzi o końcówkę, ale i tak sam seans był dla mnie dużą przyjemnością.
OdpowiedzUsuńCAT
http://catinthewell.pl/
Mały Ben faktycznie był słodki. Ale historia jakoś mnie nie wciągnęła i zaprzestałam oglądania po pierwszym bloku reklamowym.
OdpowiedzUsuń