poniedziałek, 15 czerwca 2015

„Posłańcy” (2007)


Roy Solomon kupuje małe gospodarstwo w Dakocie Północnej i wraz z rodziną przeprowadza się tam z Chicago. Mężczyzna ma nadzieję, że uprawa słoneczników pomoże im zażegnać kryzys finansowy, w jaki wpadli po nieprzemyślanym zachowaniu nastoletniej córki, Jess, które zaowocowało długim, kosztownym leczeniem jej młodszego brata, Bena. Podczas urządzania się w nowym miejscu mały Ben widuje tajemnicze byty, o których ze względu na swoją blokadę zmysłu mowy, nie może poinformować rodziców. Roy tymczasem zatrudnia pomocnika do pracy w polu, Johna Burwella, a Jess poznaje miejscowego chłopaka, Bobby’ego. Kiedy dziewczyna zaczyna widywać w nowym domu te same przerażające rzeczy, co Ben jej rodzice są przekonani, że próbuje zwrócić na siebie uwagę. Tymczasem nadnaturalne obecności gnieżdżące się w domu Solomonów rosną w siłę, co uświadamia Jess, że musi ratować bliskich zanim będzie za późno.

Ghost story, Oxide’a Panga Chuna i Danny’ego Panga, twórców między innymi „Oka” (2002) i „Od-rodzenia” (2006). Scenariusz Todda Farmera początkowo opowiadał o borykającej się z różnymi problemami rodzinie, która odkrywa, że po postawieniu na polu stracha na wróble ich kłopoty znikają, ale ludzie z ich otoczenia zaczynają umierać. Po sprzedaniu skryptu Stuart Beattie przerobił go i w nowym kształcie przejął go Mark Wheaton, który z kolei wprowadził własne modyfikacje. Taki, a nie inny efekt końcowy scenariusz zawdzięcza właśnie Wheatonowi, ku niezadowoleniu Farmera. Martin Barnewitz wynagrodził mu lekceważące potraktowanie jego pomysłu wyjściowego, sięgając po pierwotny scenariusz podczas realizacji prequela „Posłańców”.

Chociaż współproducentem filmu Oxide’a Panga Chuna i Danny’ego Panga był Sam Raimi, a budżet szacuje się na szesnaście milionów dolarów łatwo zauważyć, że zabrakło pomysłu na tę historię, że scenarzysta opierał się na znanych motywach kina grozy, nawet nie próbując ich modyfikować. Krytycy utyskiwali w swoich recenzjach przede wszystkim na ową konwencjonalność fabularną – gdyby Wheaton wykrzesał z siebie jakieś nowatorskie podejście do ghost story „Posłańcy” z pewnością zaskarbiliby sobie sympatię części z nich. Mnie ograne motywy same w sobie nie przeszkadzały – rozczarował mnie jedynie sposób, w jaki scenarzysta zdecydował się je wykorzystać pod koniec seansu. „Posłańcy” zaczynają się, jak niezliczone inne pozycje z nurtu ghost stories. Czteroosobowa rodzina po przejściach wprowadza się do nowego domu, aby zacząć wszystko od nowa. Ambicją głowy familii, Roy’a, jest uprawa słoneczników, jego żona Denise natomiast tuż po przeprowadzce skupia się na doprowadzaniu niszczejącego domu do porządku. Zawiązując akcję twórcy wystarali się o należyte skontrastowanie zwykłej, pogodnej codzienności z ingerencją nieznanego. Piękne pastelowe zdjęcia słonecznego, zielonego gospodarstwa podczas pierwszej połowy projekcji stoją w przyjemnej w odbiorze opozycji do dziwacznych zjawisk, jakie mają miejsce na farmie, podanych w miarę mrocznej oprawie. W miarę, bo z jakiegoś powodu reżyserzy nie próbowali stworzyć prawdziwie przerażającego horroru. Już od pierwszych scen rzuca się w oczy delikatność przekazu, tak jakby twórcy starali się dotrzeć przede wszystkim do młodszej grupy odbiorców.

W ghost stories zazwyczaj najlepiej odnajduję się podczas początkowych, niespiesznych sygnalizacji ingerencji nadnaturalnych bytów w znaną mi rzeczywistość. I tak też było w tym przypadku. Sekwencje, w trakcie których mały Ben obserwuje szybko przemykającą po ścianach i sufitach ludzką sylwetkę, kiedy widzi czyjeś nogi pod podniesionym przez matkę prześcieradłem, albo słyszy tajemniczy śmiech dziecka można było oddać w mroczniejszej oprawie i zadbać o silniejsze kulminacje, które miałyby szansę przynajmniej unieść mnie z fotela. Ale chociaż nawet nie próbowały zasiać we mnie ziarna niepokoju udało się im przynajmniej stworzyć odpowiednią aurę tajemnicy. Obok tych wydarzeń egzystuje warstwa dramatyczna, koncentrująca się na napiętych stosunkach pomiędzy państwem Solomon i ich nastoletnią córką, Jess. Jej nieodpowiedzialne zachowanie w Chicago zaowocowało kłopotami finansowymi, które z kolei zmusiły ich do przeprowadzki. Kiedy dziewczyna zaczyna świadkować dziwnym wydarzeniom w nowym domu rodzice są przekonani, że to przemyślny fortel, mający na celu zmuszenie ich do powrotu do miasta. Z czasem zaczynają podejrzewać, że Jess boryka się z problemami psychicznymi, ale szczególnie Roy ani myśli przystawać na jej usilnej prośby opuszczenia farmy, głównie z powodu niedostatków finansowych. Stephen King w „Danse Macabre” nadał „Horrorowi Amityville” miano straszaka ekonomicznego, gdzie najsilniej uwypuklono wątek problemów finansowych głównych bohaterów, które pośrednio przyczyniły się do koszmaru, jaki przyszło im przeżyć. O „Posłańcach” z pewnością powiedziałby to samo, bo akcenty ekonomiczne szczególnie mocno tutaj wyeksponowano. W pewnym momencie ma się nawet wrażenie, że Solomonowie są przekonani, iż dopływ gotówki zażegna wszelkie kryzysy, odbuduje więź rodzinną i pozwoli im puścić w niepamięć dawne grzeszki córki. Jess wie, że tak nie będzie, a moment, w którym stacza pierwszą walkę z bytami gnieżdżącymi się w domu uświadamia jej, że pierwszym krokiem na drodze ratowania ich rodziny będzie wyprowadzka z tego przeklętego miejsca. Ale jak to zwykle w horrorach bywa aż do końcówki filmu zostanie sama na „placu boju”, bo rodzice nie dadzą wiary jej słowom. Oparcia może szukać jedynie u nowo poznanego miejscowego chłopaka, Bobby’ego i pracownika jej ojca Johna, który szybko nawiązuje silną więź z Solomonami. Przez jakiś czas „Posłańcy” tak sobie krążą po wątkach stricte dramatycznych i horrorowych, ale ani na chwilę nie wzbijają się ponad przeciętność. Poza efekciarskimi wstawkami wciągania Jess do piwnicy i wychodzenia kobiecej zjawy ze ściany obcuje się z tym wszystkim całkowicie bezboleśnie. Oczywiście, każdy choćby średnio zaznajomiony z nastrojowym kinem grozy widz bez choćby częściowego nadwerężania swojej mózgownicy przedwcześnie rozszyfruje całą intrygę, ale w moim przypadku ta przewidywalność zaprocentowała nudą jedynie w ostatnich minutach projekcji. Niemalże wszystkie wydarzania mające miejsce wcześniej oglądało mi się całkiem znośnie, głównie dzięki sprawnej realizacji. Pozbawionej mocniejszych akcentów i gęstego klimatu trudnego do sprecyzowania zagrożenia, ale za to umiejętnie zmontowanej i pozbawionej operatorskiej chaotyczności. Od szczególnie dobrej strony kamerzyści zaprezentowali się w trakcie scen zrealizowanych na polu ze słonecznikami, prezentując piękne, odpowiednio nasłonecznione widoczki malowniczej przyrody i odrobinę dynamicznej akcji z udziałem wron atakujących farmerów (ujęcia bez wątpienia zainspirowane „Ptakami” Alfreda Hitchcocka). Gdyby przekształcić „Posłańców” w zwykły dramat na pewno wypadłby o wiele ciekawiej, bo twórcy zauważalnie lepiej odnajdywali się w takiej stylistyce. Widać to również w epilogu, tak przesłodzonym, że już bardziej nie można, mającym miejsce tuż po jakże przewidywalnym zwrocie akcji a la „Lśnienie” i mało charakterystycznej, niewyróżniającej się niczym szczególnym ostatecznej rozgrywce.

Z obsady najprzyzwoiciej zaprezentowali się odtwórca roli Roy’a, Dylan McDermott, Penelope Ann Miller kreująca Denise oraz bliźniaki, Evan i Theodore Turner, wspólnie oddający postać małego Bena. Choć z ust chłopców przez niemalże cały film nie padło ani jedno słowo ich mimika i gesty, którymi próbują dać do zrozumienia filmowej matce, że w domu przebywa coś nieznanego są tak przekonujące, że znacząco potęgują aurę tajemniczości w pierwszej połowie projekcji. Najszerzej natomiast komentowano kreację Kristen Stewart, którą recenzenci całkowicie dyskredytowali, albo wynosili na piedestał. Ja uplasuję się pośrodku, ponieważ jej mimice oddającej przerażenie i panikę obiektywnie rzecz biorąc nie można niczego zarzucić, za to dykcji już tak – nie wierzyłam w ani jedno słowo, które wypowiedziała tym swoim beznamiętnym głosem, bez cienia modulacji.

Osobom oczekującym od ghost story przerażającej, zaskakującej i odważnie poruszającej się w ramach gatunku rozrywki seans „Posłańców” stanowczo odradzam. Ale jeśli ktoś szuka przyjemnej w odbiorze, choć konwencjonalnej historyjki w wersji lajt śmiało może sięgnąć po tę pozycję. W pamięci na pewno się nie ostanie, ale istnieje szansa, że tej grupie odbiorców zapełni przynajmniej wolny czas, bez narażania ich na nadmierną nudę. Można było zrobić z tego naprawdę mroczny horror, ale twórcy postawili na delikatność przekazu, co też ma swój urok, ale tylko przy odpowiednim nastawieniu.

4 komentarze:

  1. Pomimo tego, że film nie należy do jakiś mega przerażajacych produkcji to jakoś mam do niego sentyment. Klimatu nie można mu odmówić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie film średni - podobał mi się klimat jaki udało się uzyskać. Historia prosta i nieskomplikowana. Na pewno lepsze niż dziwny numer 2 :D

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak, klimat w tym filmie jest naprawdę niezwykły. Spodziewałam się troszeczkę czegoś innego, zwłaszcza jeśli chodzi o końcówkę, ale i tak sam seans był dla mnie dużą przyjemnością.

    CAT
    http://catinthewell.pl/

    OdpowiedzUsuń
  4. Mały Ben faktycznie był słodki. Ale historia jakoś mnie nie wciągnęła i zaprzestałam oglądania po pierwszym bloku reklamowym.

    OdpowiedzUsuń