W pralni Blue Ribbon dochodzi do śmiertelnego wypadku. Jedna z pracownic
zostaje wciągnięta do maglownicy. Sprawę ma zbadać detektyw John Hunton, który
w następnych dniach odbiera niepokojące wiadomości o kolejnych wypadkach w Blue
Ribbon. Dzięki okultystycznej wiedzy Marka Jacksona, Hunton wkrótce uświadamia
sobie, że wiekowa magiel jest opętana, a właściciel pralni, Bill Gartley
wykorzystuje jej moce do swoich diabelskich celów. Wspólnie z Jacksonem i znajomym
fotografem detektyw, wbrew woli swojego przełożonego, staje do walki z
demoniczną maszyną.
Amerykańsko-brytyjsko-australijsko-południowoafrykańska adaptacja
opowiadania Stephena Kinga pt „Magiel”, zamieszczonego w zbiorze „Nocna zmiana”.
Za reżyserię odpowiadała legenda kina grozy klasy B, Tobe Hooper, który
rozpisał również scenariusz z pomocą Stephena Davida Brooksa i Harry’ego Alana Towersa
(pod pseudonimem: Peter Welbeck). Ocena tej współpracy przez krytyków zapewne
nie zaskoczyła Hoopera, który musiał się już przyzwyczaić do ich zjadliwych
recenzji pod adresem jego horrorów, ale raczej wątpię, żeby artysta był
przygotowany na tak chłodne przyjęcie również w kręgach wielbicieli kina klasy
B. Oczywiście, są wyjątki, ale nietrudno zauważyć, że dominują negatywne
recenzje, z których przede wszystkim przebija głębokie rozczarowanie naiwnością
owej opowieści. Co wcale nie zniechęciło filmowców do dokręcenia kolejnych
dwóch części „Maglownicy”. Taka skrajna ocena u osób nieznających literackiego
pierwowzoru mnie nie dziwi, ale pozostali musieli wiedzieć, że „Magiel”
Stephena Kinga nie prezentuje sobą żadnych ambitnych treści. Ot, jeden z wielu
utworów w dorobku pisarza, który znakomicie sprawdza się, jako jednorazowe,
krwawe czytadło, dla osób wprost przepadających za kuriozalnymi pomysłami
podanymi w stylistyce klasy B.
Zestawiając film Tobe’a Hoopera z jego literackim pierwowzorem można
zarzucić scenarzystom jedynie zbyt wielkie rozbudowanie fabuły, które chwilami
wręcz zbacza w stronę czystego absurdu. Nie jest niczym dziwnym rozszerzanie
oryginalnej osi fabularnej o kolejne wątki w przypadku adaptacji krótkich
opowiadań (czymś trzeba zapełnić wymagany czas dla pełnego metrażu), ale w tym
konkretnym przypadku wyobraźnia troszkę scenarzystów poniosła. Choć „Magiel”
nie jest żadnym literackim arcydziełem, ilekroć czytam to opowiadanie jestem
zadowolona z jego prostoty, osobliwości i kiczowatości. Hooper pamiętał o dwóch
ostatnich elementach, jednocześnie porzucając nieskomplikowaną konstrukcję
fabularną. Zaczyna się, jak u Kinga od makabrycznych wypadków w pralni Blue
Ribbon. Najpierw młodziutka pracownica rani się w dłoń i choć krew leje się
obficie to tylko preludium do mocniejszego, następującego chwilę potem
uderzenia. Kobieta wpada do magla i zostaje dosłownie sprasowana – widok poskręcanych
ochłapów mięsa, mocno podlanych posoką, które kiedyś było ciałem człowieka być
może nie odstręczy zaprawionych w kinie gore
odbiorców, ale na pewno docenią oni całkiem przekonujące rekwizyty
wykorzystane do nakręcenia tego ujęcia. Następnie akcja filmu skupia się na
detektywie Johnie Huntonie (w tej roli nieco egzaltowanym Tedzie Levine’ie). Zmęczony
swoją pracą, nadmiernie przejmujący się losem ofiar, z którymi przez wiele lat
służby obcował, mężczyzna mocno angażuje się w sprawę przemielenia kobiety
przez magiel. Jest skłonny poczytywać to zdarzenie w kategorii zwykłego wypadku
do czasu kolejnego incydentu – poparzenia kilku pracownic (zaczerwieniona,
pełna pęcherzy skóra jednej z nich robi naprawdę realistyczne wrażenie). Wówczas
John dopuszcza do śledztwa parającego się okultyzmem, Marka Jacksona, który
orzeka, że maszyna jest najprawdopodobniej opętana przez demona. I to właściwie
tyle (poza parowami akcentami finalnymi), jeśli chodzi o zbieżności z
opowiadaniem, bowiem lwią część projekcji zajmuje inny wątek, reprezentowany
przez właściciela pralni, okaleczonego Billa Gartley’a. Niespodzianką dla
wielbicieli kina grozy będzie zapewne obecność Roberta Englunda w tej roli, ale
myślę, że większość widzów rozczaruje charakter jego postaci. Otóż, mężczyzna
zawiązał pakt z demoniczną maglownicą, na mocy którego co jakiś czas karmi ją
młodziutkimi dziewicami. Gartley jest bezkarny przez wzgląd na udział
prominentnych mieszkańców miasteczka w jego krwawym procederze, ale jak można
się domyślić John Hunton nie będzie zwracał uwagi na jego znajomości. Choć
(mocno „odmieniony” wizualnie) Englund, jak zwykle dał z siebie wszystko, nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszystkie sceny z jego udziałem niepotrzebnie
komplikowały fabułę filmu. W dodatku mocno ją udziwniając. Przekazywanie części
demonicznej natury okaleczonym przez magiel ofiarom brzmiało cokolwiek
kuriozalnie i zamiast urozmaicać akcję czymś świeżym w moich oczach popychało
ją w stronę zwykłej groteski. Dodatkowo podkreślonej kiczowatymi efektami
komputerowymi, które prawdziwe apogeum bzdurności osiągnęły podczas
dynamicznego finału, z chodzącą maglownicą w roli głównej…
Monotonia nie wkrada się jedynie w wątek z Billem Gartley’em – znużenie może
ogarnąć, co poniektórych widzów również w trakcie chaotycznego dochodzenia
Huntona i Jacksona. Zbyt mocno rozciągnięte w czasie, nudnawe konwersacje
protagonistów i zauważalnie wymuszone, nieprzekonujące wstawki okultystyczne,
które może i wypadłyby lepiej, gdyby Hooper zadbał o odpowiedni, nadnaturalny
klimat. Obserwując te wszystkie, w moich oczach, przestoje w akcji zastanawiałam
się, dlaczego twórcy tak rzadko przerywali je makabrycznymi czynami demonicznej
maszyny. Gdyby wtłoczyć w fabułę więcej gore
zapewne uniknęłabym tak wielkiej nudy w środkowej partii filmu. Tym bardziej,
że te krwawe wstawki, które się pojawiają zrealizowano z prawdziwym wyczuciem
gatunku i daleko idącą pomysłowością. Nie tylko początkowe przemaglowanie
kobiety zwróciło moją uwagę swoją innowacyjnością (wyłączając opowiadanie) i
dopracowaniem, ale również końcowe składanie ciała mężczyzny. Aż płakać się
chciało, że Hooper nie pokazał więcej takich ujęć, bo film wręcz o to się
prosił. Zamiast tego w finale, jak to często z tym artystą bywa mocno go
poniosło – tak silnie, że nie mogłam powstrzymać wybuchów śmiechu.
Choć „Maglownica” Tobe’a Hoopera rozbudowuje koncepcję Stephena Kinga nowymi,
jakże nużącymi wątkami to myślę, iż ducha opowiadania udało się twórcom
zachować. Ot, B-klasowa, niewymagającą myślenia, kuriozalna historyjka na jeden
raz. Wielbicieli niskobudżetowego kina grozy może miejscami zachwycić, ale
tylko miejscami, bo w przeciwieństwie do utworu Kinga zabrakło jej urzekającej
prostoty. Scenarzyści wiele sekwencji wręcz przekombinowali, zapewne starając
się zaskoczyć zaznajomionych z literackim pierwowzorem odbiorców, ale mnie
osobiście tylko rozśmieszyli. Dzięki dopracowanym, pomysłowym scenom mordów i
mrocznemu klimacikowi lat 90-tych czasu przeznaczonego na seans „Maglownicy” nie uważam za całkowicie
straconego, ale jestem przekonana, że można to było opowiedzieć lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz