czwartek, 25 czerwca 2015

„Siedem czarnych nut” (1977)


Virginia Ducci ma wizję, w której jakiś mężczyzna zamurowuje kobietę w ścianie. Kiedy przyjeżdża do domu swojego poślubionego przed sześcioma miesiącami męża, Francesco, odkrywa taki sam pokój, jak ten w jej wizji. Tknięta przeczuciem rozbija fragment ściany, za którą znajduje szkielet kobiety. Na podstawie zebranych poszlak policja aresztuje Francesco, ale Virginia jest przekonana, że za ten zbrodniczy czyn sprzed paru lat jest odpowiedzialny ktoś inny. Rozpoczyna własne śledztwo z pomocą siostry męża Glorii i zaprzyjaźnionego parapsychologa Luci Fattori.

W karierze włoskiego mistrza krwawego kina grozy, Lucio Fulciego, przełomowym filmem, który ukierunkował jego dalszą twórczość był „Zombie pożeracze mięsa” z 1979 roku. Wcześniej zdarzało mu się kręcić, dziś również kultowe, obrazy z nurtu giallo - „Nie torturuj kaczuszki” i właśnie „Siedem czarnych nut”, ale to jeszcze nie był ten skrajnie makabryczny Fulci, jakiego znamy, z jego najsłynniejszych dzieł. Niemalże każda opinia współczesnych odbiorców zawiera wzmiankę o delikatnej formie przekazu „Siedmiu czarnych nut”, w czym nie ma przesady, bo koncepcja na tę produkcję była całkowicie odmienna od tych, do których Fulci przyzwyczaił nas w kolejnych latach swojej twórczości. Scenariusz spisany przez Roberto Gianvitiego, samego Fulciego i oczywiście Dardano Sacchettiego w głównej mierze miał skupiać się na wątkach kryminalnych wzbogaconych elementami paranormalnymi, a nie aspektach gore.

Krytycy dopatrywali się w „Siedmiu czarnych nutach” podobieństw do opowiadania Edgara Allana Poego pt. „Czarny kot”. Problematyka filmu w dużej mierze koncentruje się na wątku zamurowania żywcem – Poe we wspomnianym utworze również poruszył ową tematykę, ale z zupełnie innej perspektywy niż Fulci. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych włoskich reżyserów kina grozy z pomocą dwóch innych scenarzystów wtłoczył ten wątek w ramy historii o jasnowidzeniu. Po krótkim prologu świadkujemy makabrycznej wizji głównej bohaterki, Virginii Ducci (znakomita kreacja Jennifer O’Neill), w której unaocznia się jej tajemniczy mężczyzna zamurowujący kobietę. Podczas owej sekwencji uwagę szczególnie przyciąga zakrwawiona głowa dynamicznie zmontowana z nieepatującymi krwawą przemocą ujęciami zamurowywania ogłuszonej kobiety. Z uwagi na to, że wizje Virginii oddano w mocno dezorientującym, fragmentarycznym stylu niektóre detale mogą umknąć mniej uważnym widzom, a jak się z czasem okaże decydujący wpływ na fabułę filmu będą miały właśnie rzeczy znajdujące się na drugim planie widzenia głównej bohaterki. W miarę rozwoju śledztwa Virginii Fulci będzie nam przypominał niektóre ważne dla pozyskanych przez nią dowodów fragmenty wizji, ale na tym właściwie zakończy (pomijając klimat) epatowanie elementami typowymi dla filmowego horroru. Owszem, odkrycie w ścianie domu Francesco szkieletu kobiety zamurowanej w tym miejscu w 1973 roku ma pewne znamiona tego gatunku, ale jedynie przez swoją istotę, nie formę przekazu. Dosłownie każde ujęcie, mające miejsce po początkowym widzeniu Virginii o nadprzyrodzonym podłożu, daje do zrozumienia, że ekipą pracującą nad „Siedmioma czarnymi nutami” kierowało przede wszystkim pragnienie opowiedzenia stricte kryminalnej historii, którą można osadzić w stylistyce giallo głównie dzięki przyciężkiej atmosferze ciągłego zagrożenia ze znamionami paranormalnymi – eskalacji krwawej przemocy już nie można się spodziewać. Z jednej strony taki relatywnie delikatny przekaz rozczarowuje - makabryczne efekty specjalne zapewne dostarczyłyby o wiele silniejszych wrażeń. Ale jeśli spojrzeć na to z innej perspektywy Fulci nie miał właściwie możliwości na przekonujące wtłoczenie w fabułę większej ilości scen mordów. Uniemożliwiła mu to konstrukcja scenariusza, więc pewnie dlatego swoją pasję do kina grozy unaocznił głównie budowaniem klimatu. Przybrudzone zdjęcia, mistrzowsko skomponowany główny motyw muzyczny i umiejętnie dawkowane napięcie połączone z przeogromnym wyczuciem suspensu częściowo zrekompensowały mi brak większej dosłowności w epatowaniu gore, natchnęły całą intrygę „Siedmiu czarnych nut” odpowiednią dawką grozy.

Początkowo fabuła jawi się bardzo nieskomplikowanie. Ot, jasnowidząca kobieta dzięki swoim nietypowym zdolnościom odkrywa w domu swojego męża szkielet kobiety przed kilkoma laty zamurowanej w ścianie. Konsultacje z zaprzyjaźnionym parapsychologiem pomagają jej ukierunkować uwagę na drobne detale z wizji, które z czasem będą miały decydujące znacznie dla rozwiązania całej sprawy. Bo ta szybko się komplikuje. Zatrzymanie męża Virginii, choć jak to zwykle we włoskim systemie prawnym bywa zasadza się na poszlakach i tak wydaje się logiczne - wszak szczątki kobiety znaleziono w jego domu. Ale główna bohaterka ma wątpliwości, rozbudzone nie uczuciem do Francesco tylko własną wizją. Ta oczywiście nie może być traktowa, jako dowód w sprawie, więc kobieta rozpoczyna poszukiwania bardziej namacanych podstaw do zwolnienia z aresztu jej małżonka. I w tym miejscu wszystko zaczyna się jeszcze bardziej komplikować – Virginia typuje swojego podejrzanego, a telefonicznie kontaktuje się z nią starsza kobieta, która utrzymuje, że zna ważne fakty dotyczące tej sprawy. Jednoczenie parapsycholog Luca metodą dedukcji dochodzi do niepokojących wniosków, które w drugiej połowie filmu całkowicie zmieniają istotę całej fabuły. Fulci porwał się na zręczny zabieg zaserwowania zaskakującego (przynajmniej mnie) zwrotu akcji na bardziej dynamicznym etapie śledztwa Virginii, ale jeszcze przed finałem. W porównaniu do niego końcówka filmu jest już mocno przewidywalna, aczkolwiek należy w tym miejscu nadmienić, że typując właściwego sprawcę twórcy wykorzystali rzadki w latach 70-tych zabieg UWAGA SPOILER wskazywania jednego z najbardziej podejrzanych osobników KONIEC SPOILERA, więc możliwe, iż dla ówczesnej opinii publicznej finalny akcent nie był tak oczywisty, jak dla mnie.

Problematyka „Siedmiu czarnych nut” nasunęła mi na myśl powstały rok później obraz Irvina Kershnera zatytułowany „Oczy Laury Mars”, ale moim zdaniem ten pierwszy o wiele pełniej wykorzystał potencjał, drzemiący w tematyce jasnowidzenia odgrywającego ważną rolę w toczącym się śledztwie. Oczywiście bez wad się nie obeszło (przewidywalny finał i zbyt małe epatowanie makabrą, choć to drugie jest już uzależnione od osobistych preferencji każdego widza), ale liczniejsze plusy prawie w całości je przykryły. Co zaskakujące wcale nie jest, jeśli weźmie się pod uwagę wrodzony talent Lucio Fulciego do snucia prawdziwie klimatycznych historii zarówno na gruncie giallo, jak i gore. Osoby, którym ten reżyser dał się poznać od bardziej makabrycznej strony i którzy wprost zakochali się w takiej formie przekazu mogą poczuć się odrobinę rozczarowani. Ale tylko wówczas, gdy będą spodziewać się powtórki z na przykład „Zombie pożeraczy mięsa”, czy „Siedmiu bram piekieł”. Jeśli natomiast dadzą szansę wypowiedzieć się Fulciemu w delikatniejszy sposób i należycie zaangażują się w seans „Siedmiu czarnych nut” to myślę, że rozsmakują się w owym widowisku, odnajdując w nim inne walory, aniżeli aspekty gore

7 komentarzy:

  1. Ja bym chyba nie potrafił oglądać każdego horroru, jaki tylko pojawi się na rynku - strasznie przywykłem do dobrych, artystycznych filmów, gdzie poziom zaangażowania jest tak duży, że gdybym miał wybierać między giallo a snujami filmowymi, gdzie wszystko trwa w bardzo powolnym tempie - i tak wybrałbym to drugie :D

    Ale dobrze, że jest ktoś, kto horrorami zajmuje się profesjonalnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie profesjonalnie - hobbystycznie. Ale takie oglądanie wszystkiego, co wpadnie mi w ręce z tego gatunku ma też podłoże masochistyczne. Człowiek wie, że sięga po szmirę, a i tak ogląda;) No, ale cóż, takie dziwaczne preferencje...

      Usuń
    2. Widząc tytuł po prostu wiedziałem, że to Włochy:D
      A co do oglądania wszystkich horrorów to myślę, że czasem trzeba trochę poszukać, obejrzeć jakiś zły film, aby przez przypadek znaleźć coś całkiem wartościowego.

      Usuń
    3. Tak, po to i jeszcze po to, żeby wyrobić w sobie poczucie, co tak naprawdę jest gniotem. Jak obejrzy się kilka takich bardzo słabych tworów, jak np. "Seed 2", czy "Szkoła przetrwania" (2006) to wyrabia się szerszy ogląd na poziom innych horrorów. Co nie zmienia faktu, że aby przebrnąć przez te gnioty czasem trzeba niemalże fizycznie się nacierpieć;)

      Usuń
    4. Hobbystycznie, ale jesteś w temacie i spokojnie mogłabyś uchodzić za profesjonalistkę ;) Myślę, że każdy z nas się katuje. Czasem bywa tak, że film od początku nie zaskakuje, nie ciekawi, ale czekamy aż się zakończy - nie wyłączamy w trakcie.

      Usuń
  2. Jeden z najlepszych filmów Fulciego. Mniej znany niż jego późniejsze krwawe horrory. Fabuła, klimat, muzyka, praca kamery, gra aktorska to wszystko jest tutaj na bardzo wysokim poziomie. Melodyjka z zegarka pozostaje w głowie na bardzo długo.

    OdpowiedzUsuń
  3. W moim rankingu filmów Fulciego zajmuje od wielu lat pierwsze miejsce. I co ciekawe, to pierwszy film Fulciego jaki obejrzałem - trafiłem na niego przypadkiem na Polonii 1 i od razu mnie zaczarował swoim klimatem. Nazwisko reżysera nie było mi wtedy znane, ale przeczuwałem że to wyjątkowa osoba (takie same odczucia miałem w stosunku do kompozytora - zresztą już sam tytuł pięknie podkreśla jak ważną rolę pełni tu muzyka). Myślę że gdybym go obejrzał po słynnych krwawych horrorach Fulciego to też by mi się spodobał, bo wtedy doceniłbym to, że reżyser potrafi nie tylko epatować makabrą, ale potrafi tworzyć klimat subtelniejszymi środkami. No i sama historia jest dość klarowna i logiczna, oczywiście jeśli zaakceptuje się motyw jasnowidztwa (ten motyw pojawia się także w produkcjach historycznych, np. w serialu Vikings, nie jest więc wyłącznie domeną kina fantasy). Jeszcze dodam, że podobała mi się Jennifer O'Neill, nie tylko z urody - zgadzam się, że stworzyła znakomitą kreację. Podobno reżyser miał z nią problem, nie mogli dojść do porozumienia, ale na szczęście nie odbiło się to negatywnie na jakości produkcji i chyba Fulci był zadowolony z finalnego efektu.

    OdpowiedzUsuń