Pięcioosobowa rodzina Bowenów kupuje tani dom na przedmieściu. Najmłodsza członkini
familii, Madison, już w dniu przeprowadzki prowadzi rozmowy z czymś, co tylko
ona jest w stanie dostrzec, ale rodzice są przekonani, że dziewczynka wymyśliła
sobie przyjaciela. Jej brat, Griffin, od początku boi się nowego domu, ma
przeczucie, że nie wszystko jest z nim w porządku, ale dorośli o te reakcje
obwiniają strachliwą naturę chłopca. Kiedy Griffin zaczyna świadkować
nadnaturalnym wydarzeniom próbuje skłonić rodziców do wyprowadzki, ale
Bowenowie zrzucają to na karb jego wybujałej wyobraźni. Ich lekceważące
podejście do ostrzeżeń chłopca wkrótce procentuje porwaniem Maddie przez
złośliwe byty, które próbują przedostać się na „drugą stronę”.
W czasach, kiedy remakuje się prawie wszystko, co odniosło większy
komercyjny sukces nie dziwi „wzięcie na tapetę” jednego z najpopularniejszych
horrorów Tobe’a Hoopera. „Duch” z 1982 roku w czasach swojej świetności
straszył i zachwycał miliony widzów. Dla współczesnego pokolenia jawi się
raczej, jako czysta, klimatyczna rozrywka, którą należy traktować z lekkim przymrużeniem
oka, ale nawet jako taka ghost story
w wersji lajt dostarcza sporo przyjemności. Biorąc pod uwagę familijną otoczkę
starego „Ducha” raczej nie dziwi wybór reżysera jego uwspółcześnionej wersji.
Gil Kenan dał się już poznać w tym gatunku filmowym („Straszny dom”, „Miasto
cienia”), za to w kinie grozy, jak dotychczas nie miał żadnego doświadczenia, a
jak pamiętamy „Duch” Tobe’a Hoopera najsilniej egzystował właśnie w tym
gatunku, pomimo swojej delikatnej z dzisiejszej perspektywy formy. Choć
nazwisko reżysera nie nastrajało pozytywnie do nowego „Poltergeista” uwagę
zwracała obecność Sama Raimiego wśród producentów, ale jak się niestety okazało
nie miało to wpływu na poprawę jakości filmu.
Krytycy nie szczędzili gorzkich słów pod adresem nowego „Poltergeista”,
szczególnie zarzucając mu niski poziom straszenia i częste acz nieudolne
kopiowanie pierwowzoru. Scenariusz Davida Lindsay’a-Abaire’a istotnie nie miał
zbyt wiele nowego do powiedzenia – oczywiście parę modyfikacji się znalazło,
ale nie miały one żadnego wpływu na problematykę filmu i co ważniejsze
prezentowały się dużo gorzej od rozwiązań Hoopera. Moim zdaniem tej produkcji najbardziej
zaszkodził pokaźny budżet – 35 milionów dolarów to jak na horror istny majątek,
a doświadczenie już miał nauczyło, że w większości przypadków im więcej pieniędzy na realizację
straszaka tym gorszy finalny efekt. Jednak, w przeciwieństwie do większości
krytyków i masowych odbiorców udało mi się odnaleźć w tym obrazie kilka może
nie wspaniałych, ale znośnych elementów. W zasadzie wszystkie superlatywy
zawarto w pierwszej, statecznej połowie filmu. Jako, że mamy do czynienia z
remakiem o żadnej innowacyjności nie może być mowy, jednakże o dziwo wstęp
bardziej nasuwał mi na myśl „Horror Amityville” niż „Ducha” Hoopera.
Szczególnie przez częste zaznaczanie problemów finansowych Bowenów, które wymusiły
na nich przeprowadzkę do taniego domu na przedmieściu i przez pierwsze dni
pobytu w nim kierowały ich wszystkimi poczynaniami. Gdyby Bowenowie nie
borykali się z niedostatkami w domowym budżecie być może ich reakcja na
ostrzeżenia syna, Griffina, byłaby inna, być może wykazaliby się większą
czujnością bądź zwykłym przestrachem na wieść o zakupieniu domu położonego na
dawnym cmentarzysku Indian. Stephen King zapewne określiłby nowego „Poltergeista”
mianem horroru ekonomicznego (jak uczynił w przypadku „Horroru Amityville” w „Danse
Macabre”) i ten termin istotnie można z powodzeniem zastosować w tym konkretnym
przypadku. Co więcej problemy finansowe odrobinę modyfikują wydźwięk zawarty w pierwowzorze.
U Hoopera mieliśmy do czynienia przede wszystkim ze szczęśliwą familią, która
osiedliła się w wymarzonym domu, u Kenana natomiast rodzinną sielankę nieco
zaburzają kłopoty finansowe Bowenów.
Właściwie wszystkie ghost stories
bazują na takiej samej konstrukcji, na ogół zauważalnie dzielącej film na dwie
części. Najpierw delikatnie sugeruje się nam obecność czegoś nieznanego, z wykorzystaniem
najróżniejszych operatorskich chwytów, żeby z czasem przejść do bardziej dosadnych
rozwiązań. Kenan postawił przede wszystkim na jump sceny, najprymitywniejszy model straszenia, ale jak uczy
doświadczenie we wprawnych rękach mogący dostarczać równie silnych emocji, co
bardziej wyrafinowane formy niepokojenia opinii publicznej. Niestety, Kenan nie
należy do wąskiego grona współczesnych twórcy doskonale odnajdujących się w
specyfice jump scen. Właściwie jestem
przekonana, że z nagła wskakujące w kadr elementy w wydaniu tego reżysera nie
poderwą z fotela absolutnie żadnego odbiorcy, nawet niezaznajomionego z ghost stories. Dźwięki towarzyszące tym
ujęciom są za ciche, a i momenty zaistnienia takich wydarzeń można przewidzieć
z dokładnością do ułamka sekundy. Rozczarowują też bardziej dosadne formy
straszenia – przesuwające się po podłodze zabawki, czy przezabawna scena walki
ze szmacianym klownem – ale nie wszystkie. Skopiowana kultowa scena „Ducha”,
podczas której najmłodsza członkini rodziny nawiązuje kontakt za pośrednictwem
telewizora z bytami gnieżdżącymi się w domu to właściwie jedyna sekwencja, w
której można wyczuć zalążki klimatu grozy. Migająca, biała poświata i Griffin
wolno zmierzający w stronę siostry przemawiającej do „zaśnieżonego” ekranu.
Finalne „wykwitanie” z drugiej strony dłoni duchów również oddano całkiem
realistycznie, ale zabrakło mi instrumentalnej wersji „Gwiaździstego sztandaru”,
moim zdaniem nierozerwalnie związanego z tą konkretną sceną i piszczącego,
podnieconego głosiku zjawiskowej Heather O’Rourke. Jej zastępczyni, Kennedi
Clements była tak beznamiętna (nie tylko w tym konkretnym ujęciu, ale we
wszystkich), że aż zaczęłam się zastanawiać, co też skłoniło twórców remake’u „Poltergeista”
do zaangażowania właśnie jej. Przecież to była najważniejsza rola! W
zestawieniu z nią prawie wszyscy pozostali członkowie obsady wypadli
nieporównanie lepiej. Szczególnie Sam Rockwell i mały Kyle Catlett. Kiedy
Maddie zostaje porwana przez duchy Indian, Bowenowie, jak w oryginale zwracają
się o pomoc do parapsychologów, którzy starają się wydostać dziewczynkę ze
sfery bytującej pomiędzy dwoma światami (umarłych i żywych). W tej środkowej partii filmu tylko jedno
ujęcie zasługuje na uwagę – dosyć realistycznie zrealizowane wymiotowanie
białymi robakami i spływanie twarzy Rockwella krwią, widoczne w odbiciu z
kranu. Twórcy, co prawda próbują wygenerować napięcie sekwencją wciągnięcia
ręki jednego z badaczy zjawisk paranormalnych w ścianę i wiercenia w pobliżu
jego głowy, ale z marnym skutkiem. Wyczucia klimatu i napięcia Kenan nie ma za
grosz, o czym przekonaliśmy się już wcześniej, więc tym bardziej dziwiły jego uporczywe,
żałosne próby wykrzesania z siebie takich zdolności w drugiej połowie seansu. Tym
bardziej, że stały one w sprzeczności z rażąco sztucznymi efektami
komputerowymi, którymi filmowcy dosłownie przeładowali kulminacyjne sceny „Poltergeista”.
Kiedy „na scenie” pojawił się nowy łowca duchów, aż parsknęłam śmiechem. Czy
twórcy remake’u naprawdę myśleli, że Jared Harris dorówna zjawiskowej,
charyzmatycznej Zeldzie Rubinstein z wersji Hoopera? Aktor zasłużony, nie
przeczę, ale do tej roli absolutnie się nie nadawał, tym bardziej, że scenarzysta
przedstawił go w kategoriach zwyczajnego telewizyjnego showmana...
Efekty komputerowe… no tak, bez nich film z takim budżetem nie mógłby się
obejść. W starym „Duchu” też mieliśmy sporo efekciarstwa, ale tam miało to
swój, dopełniony klimatem urok. Tutaj jest jedynie czystą bufonadą,
popisywaniem się nowoczesną, jakże sztuczną wizualnie technologią. Wizualizacja
sfery usytuowanej pomiędzy światem żywych i umarłych jest… ładna, tak to właściwe
słowo: nie niepokojąca, nie odstręczająca tylko ładna. Ale już elektryczne
rozbłyski i byty wychodzące z szafy Maddie prezentują się wręcz żenująco. Czy
spece od efektów komputerowych naprawdę myśleli, że widzowie nie zauważą, że to
wszystko zostało wklejone elektronicznie? Toż piksele, aż biły po oczach!
Pierwsza połowa nowego „Poltergeista” jest całkiem znośna, ale jedynie w
kategoriach mało oryginalnego dramatu. Jako horror absolutnie nie zdaje
egzaminu – pojedyncze, krótkie, w miarę udane ujęcia nie są w stanie zrekompensować
braku klimatu grozy i sztucznych efektów komputerowych, którymi wręcz
przeładowano finalne sekwencje. Jeśli współcześni filmowcy planują kręcić takie
bogate, plastikowe remake’i to może niech sobie lepiej darują, bo ktoś może
pomyśleć, że ich jedynym celem jest profanacja ponadczasowych horrorów. Aż się
boję, że ktoś wpadnie na pomysł uwspółcześnienia „Egzorcysty” – jeśli taki
materiał wpadnie w ręce ekipy warsztatowo porównywalnej do zespołu pracującego
nad nowym „Poltergeistem” to będzie istny cyrk…