Dwudziestoczteroletnia Molly Hartley zostaje wspólniczką w dużej firmie. Aby
to uczcić wybiera się z przyjaciółmi na imprezę, z której wraca z mężczyzną i młodą
kobietą. Po upojnie spędzonej nocy w mieszkaniu Molly zostają odkryte zwłoki
jej przygodnych kochanków, a podejrzana nie jest w stanie wyjaśnić okoliczności
tego zdarzenia. Kiedy władze uświadamiają sobie, że Molly słyszy głosy kierują
ją do zakładu psychiatrycznego na miesięczne leczenie. W odizolowanym od świata
zewnętrznego budynku Hartley trafia pod opiekę doktor Laurie Hawthorne,
psychiatry, która po zbadaniu przeszłości pacjentki i przyjrzeniu się objawom
jej przypadłości szybko dochodzi do wniosku, że młoda kobieta jest opętana.
Zwraca się z prośbą o pomoc do byłego księdza, egzorcysty Johna Barrowa, który
również przebywa w tym ośrodku. Mężczyzna odkrywa, że w ciele Molly zamieszkał
sam Szatan, który próbuje wdrożyć w życie plan pozwalający mu zstąpić na Ziemię
w swojej własnej postaci. Barrow decyduje się interweniować zanim będzie za
późno.
W 2008 roku Mickey Liddell nakręcił lekki teen horror zatytułowany „The Haunting of Molly Hartley”, który nie
spotkał się z wielką popularnością, a bo i nie pretendował do niczego
odkrywczego, czy bardziej charakterystycznego. Po latach Steven R. Monroe,
który wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako twórca
dwóch części „Bez litości”, podjął się dokręcenia dalszych losów Molly Hartley.
Tytuł filmu nie nastrajał pozytywnie – doświadczenie uczy, że horrory o
opętaniach, w nazwach których widnieją personalia dotkniętych owym
przekleństwem w przeważającej większości w miernym stylu powielają znane
schematy, spopularyzowane przez „Egzorcystę”. I owszem, jeśli porównywać „The
Exorcism of Molly Hartley” do ponadczasowego dzieła Williama Friedkina to nie
pozostaje nic innego, jak zdyskredytować obraz Monroe’a (prawdopodobieństwo
nakręcenia czegoś zbliżonego tematycznie, co równałoby się „Egzorcyście” jest
znikome), ale zestawiając go z takimi tworami ostatnich lat, jak na przykład
„The Possession of Emma Evans”, „Grace: Opętanie”, czy „The Possession of
Michael King” można się miło zaskoczyć.
Scenariusz „The Exorcism of Molly Hartley” autorstwa Matta Venne’a w przeciwieństwie
do większości powstałych w ostatnich latach horrorów satanistycznych nie
porusza się tylko i wyłącznie w wyeksploatowanej przez ten nurt konwencji. Wybierając
miejsce akcji scenarzysta inspirował się raczej typową przede wszystkim dla ghost stories scenerią odizolowanego od
świata zakładu psychiatrycznego, pełnego niekontaktujących z rzeczywistością
pacjentów. Właśnie do takiego przygnębiającego wystrojem i charakterem
przybytku trafia podejrzana o podwójne morderstwo Molly Hartley - dwudziestoczterolatka,
która od sześciu lat jest naczyniem Szatana. Po latach egzystencji w ukryciu
Książę Piekieł postanawia się ujawnić, aby doprowadzić do końca plan
umożliwiający mu zstąpienie na Ziemię. Monroe zaczyna z przytupem, nie
zawracając sobie głowy przydługim, stonowanym zawiązaniem akcji, chyba, że za
tokowy uznać dosyć śmiałe manifestacje przekleństwa Hartley. Po odnalezieniu w
jej wannie poćwiartowanych zwłok dwóch osób (przekonujące efekty specjalne)
kobieta trafia do zakładu psychiatrycznego, gdzie prób jej leczenia podejmuje
się doktor Laurie Hawthorne. Psychiatra szybko odkrywa, że obecność Molly
rzutuje na personel i pozostałych pacjentów, że dziewczyna może wpływać na
mentalność chorych i korzystając ze swoich telekinetycznych mocy zakłócać spokój
pracowników zakładu. Innymi słowy: standard, nic odkrywczego na tle innych
horrorów o opętaniach. „The Exorcism of Molly Hartley” prezentuje się dużo
lepiej w scenach bazujących na większej dosłowności, zmierzających do
zniesmaczenia odbiorców. Steven R. Monroe remakiem „Pluję na twój grób”
udowodnił już, że wykazuje szczególne zamiłowanie do krwawych horrorów, co w
przebłyskach widać również w niniejszej produkcji. Sekwencja uderzania głową o
ścianę, z licznymi zbliżeniami na krwawą plamę, powolnego wyjmowania odłamka
szkła z nadgarstka, czy wreszcie zapewne inspirowana „Egzorcystą” scena
obfitych wymiocin wylanych na Hawthorne wypadają aż nadto realistycznie (w
ostatniej nie przeszkadza nawet filmowanie od tyłu), stojąc w opozycji do
kształtowania aury nieznanego. Monroe chyba zwyczajnie nie odnajduje się w
nadnaturalnych horrorach. W tym obrazie doskonale widać, że lepiej spełnia się
w krwawych obrazach, w których może pochwalić się realistycznymi efektami
specjalnymi, aniżeli stojących na przeciwnym biegunie ewokacji kina grozy
nastrojowych, nadnaturalnych produkcjach. I paradoksalnie dzięki temu udało mu
się stworzyć horror o opętaniu z całkiem innowacyjnym na tle tego rodzaju
współczesnych tworów klimatem.
Przybrudzone, długo nieodnawiane, przytłaczające, ciasne, stare wnętrza
zakładu psychiatrycznego i posępne zdjęcia bardziej kojarzą się z kinem gore, aniżeli nastrojówką bazującą na
nadnaturalności. W pracy kamery i kolorystyce widać powtórkę z „Bez litości”,
co o dziwo całkiem przyjemnie koegzystuje z fabułą. Jedyną przywarą jest
znikoma dbałość o aurę tajemniczości, tak oczekiwaną od tego rodzaju obrazów,
ale za to dzięki równomiernie rozłożonym środkom ciężkości całość
charakteryzuje się przyzwoitą dozą napięcia. Skumulowanego tytułowymi
egzorcyzmami, które odebrałam w dwójnasób. Z jednej strony zadowoliła mnie
demoniczna charakteryzacja opętanej, skrepowanej Molly, przemawiającej
zgrubiałym głosem i rzucającej bluźnierczymi kwestiami (wizualnie daleko jej
było do Regan, ale na tle tych wszystkich współczesnych minimalistycznych w
przekazie postaci opętanych przez demony znacząco się wyróżniała), a z drugiej
rozczarowało mnie zachowanie byłego księdza Johna Barrowa. Szarżujący na demona
z kropielnicą w dłoni, którą wojowniczo wymachiwał na wszystkie strony
egzorcysta ocierał się o autoparodię, budząc rozbawienie iście hollywoodzką,
przerysowaną bohaterską postawą. Nic dziwnego, że Szatan go wyśmiewał, w czym
ochoczo mu wtórowałam… Za to końcowym odniesieniom do „Biblii Szatana” Antona Szandora LaVey’a oraz sfinalizowaniu całej intrygi nie mogę niczego zarzucić. Zwrot akcji nawet mnie zaskoczył, bo nie
spodziewałam się dotknięcia takiej problematyki w horrorze o opętaniu z
personaliami głównej bohaterki w tytule. Gorzej niestety prezentowały się
ujęcia z demonicznymi owadami oczywiście wygenerowanymi komputerowo, przez co
mało realistycznymi. Na koniec warto wspomnieć o obsadzie, głównej bohaterce
kreowanej przez Sarah Lind, która o wiele zgrabniej wyrażała swoje emocje w
postaci Szatan, aniżeli wyzwolonej, pnącej się po szczeblach kariery młodej
kobiety, Ginie Holden w roli psychiatry, miejscami niepotrzebnie egzaltowanej i
wreszcie bohaterskim egzorcyście, Devonie Sawie, który dopóki nie dobywał
kropielnicy najbardziej przekonywał mnie do swojej postaci.
Na tle tych wszystkich współczesnych taśmowo produkowanych horrorów o
opętaniach w moim odczuciu „The Exorcism of Molly Hartley” znacząco się
wyróżnia, ale oczywiście nawet nie zbliża się do fenomenu „Egzorcysty”. Steven
R. Monroe, co prawda bardziej zadbał o umiarkowanie krwawe, acz realistyczne
ujęcia zmierzające do zniesmaczenia odbiorców, aniżeli ich przestraszenia, ale
osobiście poczytuję to na plus, bo w końcu mamy miłą odmianę po tych wszystkich
modnych ostatnimi czasy zbliżonych tematycznie obrazach. Co więcej do pełnego
zrozumienia produkcji Monroe’a nie jest wymagana znajomość części pierwszej,
więc osoby którym umknął film Liddella mogą śmiało sięgnąć jedynie po sequel,
jeśli rzecz jasna odnajdują się w takich klimatach.
Zapowiada się całkiem nieźle. Muszę poszukać.
OdpowiedzUsuń