Wygnańcy szturmują planetę Hyperion, na której otwierają się Grobowce
Czasu. Pielgrzymi, którzy dotarli w rejony żerowania legendarnego potwora
zwanego Dzierzbą są ostatnią nadzieją ludzkości, z czego doskonale zdaje sobie
sprawę przewodnicząca Senatu, Meina Gladstone. Druga cybrydowa rekonstrukcja
Johna Keatsa, Joseph Severn, w snach jest niemym obserwatorem najważniejszych
wydarzeń z wszechświata, również tych mających miejsce na Hyperionie. Gladstone
wykorzystuje go w charakterze rysownika oraz informatora, ale swoje polityczne
posunięcia w dużej mierze podporządkowuje prognozom TechnoJądra. Do czasu, aż
nad całą Hegemonią Człowieka zawisa widmo rychłej zagłady, a wszystkie fakty
wskazują na knowania SI przeciwko ludzkości. Dążąca do stworzenia Najwyższej
Inteligencji Sztuczna Inteligencja, do tej pora współpracująca z Hegemonią
Człowieka obraca się przeciwko niej. Problemem jest jedynie Hyperion, którego
przez wzgląd na niezwykły charakter Grobowców Czasu TechnoJądro nie jest w
stanie uwzględnić w swoich obliczeniach, planeta jest zmienną, której roli nie
sposób przewidzieć w kształtowaniu przyszłości. Podobnie legendarny Dzierzba,
przysłane z przyszłości monstrum, mające do wypełnienia ważne zadanie w tych
niepewnych czasach.
Choć moja niedawno rozbudzona miłość do twórczości Dana Simmonsa nie
słabnie, nie jestem w stanie rozpatrywać jego osławionego „Hyperiona” w
kategoriach najlepszego dokonania, jak podkreśla to wielu innych czytelników.
Pierwsza część serii science fiction, rozgrywająca się w dalekiej przyszłości
jest nietuzinkowa i diablo zajmująca, ale w porównaniu do drugiej, „Upadku
Hyperiona” (i kilku innych jego dzieł, chociażby „Trupiej otuchy”, „Terroru”,
czy „Ilionu”), z subiektywnego punktu widzenia wypada słabiej. Obsypany
nagrodami i nominacjami, doceniony przez krytykę oraz wielbicieli gatunku, po
raz pierwszy wydany w 1990 roku, „Upadek Hyperiona”, podobnie jak jego
poprzednik, dzisiaj jest już pozycją kultową, lekturą obowiązkową dla
miłośników science fiction, rozmiłowanych nie tylko w zatrważających wizjach
potencjalnej przyszłości ludzkości, ale również perfekcyjnych stylach pisarzy,
dosłownie nadających realnych kształtów fantastycznym światom, wykreowanym
przez ich nieskończenie rozległą wyobraźnię. Dan Simmons należy właśnie do tej
grupy autorów, wybitnych jednostek, które posiadły rzadki dar i wykorzystują go
do oczarowywania czytelników.
„W
przyszłość wiodą tylko dwie drogi […] Wojna i całkowita niepewność jutra, albo
pokój i stuprocentowo pewne unicestwienie. Wybrałam wojnę.”
Podobnie, jak część pierwsza „Upadek Hyperiona” nawiązuje do twórczości
angielskiego poety, Johna Keatsa. Tytuł jest taki sam, jak jego niedokończony z
powodu śmierci poemat, tematyka również miejscami zbiega się z jego utworem,
podobnie jak postać głównego bohatera, cybryda, będącego rekonstrukcją poety.
Wydarzenia, w centrum których tkwi rysownik, Joseph Severn, autor przedstawił w
narracji pierwszoosobowej, z jego subiektywnego punktu widzenia. Ale już sny
cybryda będące odbiciem rzeczywistości, najczęściej wybiegające na planetę
Hyperion, ale nie tylko tam, sportretowano w trzeciej osobie. W ten sposób
dostajemy silnie angażującą uwag cechuje się innymi superlatywami (negatywów nie ma).
Przygody pielgrzymów na Hyperionie, gdzie są zmuszeni stawić czoła kolczastemu,
metalicznemu potworowi, zwanemu Dzierzbą, który jak Terminator przybył do ich
świata z przyszłości w przeważającej mierze obfitują w przerażające incydenty,
bardziej przystające do horroru, aniżeli typowej fantastyki naukowej.
Otwierające się Grobowce Czasu, w których przebywają pielgrzymi wzmagają siłę
prądów temporalnych, a co za tym idzie zmuszają niektórych podróżników do
mimowolnego podróżowania w czasoprzestrzeni, z morderczym Dzierzbą u boku. Nie
sposób, nawet zdawkowo, przytoczyć wszystkich tchnących nieznośną wręcz grozą
zdarzeń mających miejsce na Hyperionie, bo pomysłowość Simmonsa nie zna granic,
jeden fantastyczny wątek z udziałem jednego pielgrzyma zaraz zastępuje inny,
jeszcze wspanialszy, w którego centrum tkwi inny śmiałek. Ale choć mamy tutaj
do czynienia z istnym zalewem nieprzypadkowych, zgrabnie połączonych wątków, z
których każdy stanowi niezbity dowód intensywnej, niczym nieograniczonej
wyobraźni autora, nie można przemilczeć moim zdaniem najbardziej
charakterystycznego elementu świata Dzierzby. Cierniowe drzewo, na które
monstrum nadziewa ciała ludzi, skazując ich na wieczne, nieustanne męki poza
czasem i przestrzenią w podtekście może być analogią egzystencji na tym padole,
gdyż jak zauważa w pewnym momencie Severn żyjemy po to, aby cierpieć. W ten aż
nadto makabryczny sposób Simmons zgrabnie przemyca do mitologii Dzierzby uniwersalną
prawdę, ale jego filozoficzne rozważania na tym się nie kończą. Choć drugą
warstwę fabularną autor natchnął bardziej wymownymi, łatwiej poddającymi się
trafnej interpretacji rozważaniami egzystencjalnymi, uważny czytelnik zauważy,
że wydarzenia mające miejsce na Hyperionie również przekazują ważne prawdy,
mające odbicie w naszym, doczesnym życiu. Poza cierniowym drzewem i
przemyśleniami pielgrzymów dużą rolę w tamtejszych wydarzeniach odgrywa
krzyżokształt, pasożyt żerujący na DNA, mający moc wskrzeszać swojego nosiciela
po śmierci, równocześnie każdorazowo ograniczając zasięg jego inteligencji.
Krzyżokształt w wielkim skrócie bytując w ciele gospodarza skazuje go na cierpiętniczą
egzystencję, aby następnie powołać go do życia w postaci mentalnie cofniętej. Analogia
do bezrozumnego koegzystowania ze Sztuczną Inteligencją, przy czym Simmons
zatrzymał się na dłużej na drugiej płaszczyźnie „Upadku Hyperiona”, idealnie
dopełniającej się z pierwszą.
„Rzecz
w tym, że ta choroba, to… szaleństwo, które doprowadziło do zagłady całych
rozumnych ras i zniszczenia zamieszkiwanych przez nie światów, jest owocem grzesznej
symbiozy. […] Ludzkości z TechoJądrem! […] Człowieka i stworzonych przez niego
mechanicznych inteligencji. Kto na kim pasożytuje? Tego już nikt nie potrafi
stwierdzić, ale jest to owoc zła, twór przeciwny naturze.”
Wydarzenia, którym na jawie świadkuje Joseph Severn w przeważającej mierze
rozgrywają się w politycznym światku, pełnym niejasnych intryg, knowań i
manipulacji. Sprawujący władzę nad Hegemonią Człowieka, z przewodniczącą Senatu
Meiną Gladstone na czele za wszelką cenę próbują odeprzeć atak Wygnańców,
opozycjonistów wrogo nastawionych do Sztucznej Inteligencji, której większość
planet z ich galaktyki ochoczo się podporządkowała. Simmons wręcz przepełnia tę
warstwę fabularną polityczno-filozoficzno-teologicznymi rozważaniami, z których
przebija iście pesymistyczny obraz naszej zdeprawowanej rasy. W ten oto sposób autor
zaserwował mi cały ciąg niezwykle absorbujących wydarzeń, które zachwycały
równie mocno, jak stricte horrorowe incydenty na Hyperionie. Przekonał mnie
okrutną prawdą, którą od lat podzielam tyle, że nie potrafiłabym ująć jej w
takie słowa, jak uczynił to prawdziwy mistrz prozy. Zaczyna od przemówienia
Gladstone na użytek obywateli, w której przewodnicząca próbuje przekonać
wszystkich o korzyściach płynących z wojny. W myśl już z definicji sprzecznej,
ale przez lata determinującej poczynaniami niektórych znanych nam przywódców
państw, zasady, że bez wojny nie ma pokoju. W „Sercach Atlantydów” Stephen King
napisał, że zabijanie dla pokoju jest jak pieprzenie się dla cnoty i właśnie w
tego rodzaju pacyfistyczny przekaz uderza Simmons. Tyle, że czyni to w cyniczny
sposób, wtłaczając w usta Gladstone i innych polityków wyświechtane frazesy,
wynoszące wojenne idee do rangi sztuki. A ludzie to wchłaniają i w większości bezrozumnie
przytakują swoim przywódcom. Idealistyczne przemówienia przewodniczącej Senatu
skierowane do obywateli to jedynie zasłona, skrywająca jej prawdziwe, szlachetniejsze
motywy w dodatku w pewnym momencie przewrotnie przekształcające krytykę wojny w
absolutną konieczność. I tutaj nie przesadzając muszę oddać autorowi „Upadku
Hyperiona” pokłon – za niejednoznaczną, wielowarstwową kreację owej bohaterki.
Obok rozważań stricte politycznych Simmons na kartach tej książki konfrontuje
nas z jeszcze bardziej fenomenalną debatą natury filozoficzno-teologicznej, w
której ścierają się trzy frakcje przewodnictwa duchowego. Kościół Dzierzby i
templariusze oddający cześć Naturze wychodzą z założenia, które podzielam, że
wszechświat choruje na raka, którym jest nasza niszczycielska rasa. Tępiąca
wszystkie gatunki, które napotka na swoje drodze ludzkość nie potrafi
dostosować się do wszechświata, próbując nagiąć go do swojej woli. Ich zdaniem
jedynym ratunkiem dla dogorywających światów jest wycięcie nowotworu, całkowita
zagłada pasożyta, jakim jest człowiek, czemu z kolei przeciwstawiają się
katolicy. Simmons miejscami przedstawił tę wiarę w kategoriach głosu rozsądku,
zrównoważonych wyznawców Boga, którzy stają w obronie ludzkości, ale ich
argumenty w moich oczach wypadają o wiele mniej przekonująco, aniżeli radykalne
tezy ich oponentów. Z rozważań filozoficzno-teologicznych oprócz nagiej prawdy
o nas samych przebija niezwykła empatia autora, namyślającego się, jak
wyglądałoby nasze życie, gdybyśmy egzystowali w zgodzie z innymi gatunkami. To
utopia, a i owszem, ale człowiek aż się zastanawia, co jest z nami nie tak, dlaczego
podążamy drogą zniszczenia prowadzącą do samounicestwienia, skoro prawdziwy,
wspólnotowy raj jest na wyciągnięcie ręki. Może z powodu naszego uzależnienia
od technologii. Simmons mówi wprost, że tak bardzo zatraciliśmy się w tworach własnych
rąk, że dopuściliśmy, aby przewyższyły nas inteligencją i sprytem. „Upadek
Hyperiona” kompleksowo roztrząsa zagadnienia niszczącej techniki, wychodząc z
podobnego założenia, co Dean Koontz, który również na kartach swoich książek
często rozpościera przed nami wizję upadku człowieczeństwa na skutek wrogiej działalności
technologii. Simmons mówi wprost, że dobrowolnie oddaliśmy nasze jestestwo
materii nieożywionej, czym wkrótce możemy sprowadzić na siebie
niebezpieczeństwo ze strony technologii, którą sami stworzyliśmy. Znana, często
eksploatowana w science fiction wizja buntu maszyn, ale dzięki niezwykłej
wrażliwości Dana Simmonsa i jego dojrzałemu warsztatowi dogłębnie wstrząsająca
i wbijająca się w świadomość czytelnika niczym najprawdziwszy sztylet.
Arcydzieło! Tak, „Hyperion” w moim mniemaniu nie urósł do tej rangi, bo
brakowało mu narracyjnej ciągłości, za którą optuję i większej głębi, co z
kolei i to z nawiązką zaserwował „Upadek Hyperiona”. Książka, którą nie tylko
czyta się jednym tchem, ale już po skończonej lekturze nie sposób wyrzuć z
pamięci przerażających wizji Dana Simmonsa, które znajdują odbicie we
współczesnym, otaczającym nas świecie. Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś fan inteligentnej
fantastyki naukowej tej książki nie przeczytał, ale gorąco zachęcam również sympatyków
innych gatunków, bo z całą pewnością odnajdą tutaj uniwersalne prawdy
charakterystyczne dla wszystkich nurtów artystycznych.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
No i pozytywnie. Hyperion przypadł do gustu, znaczy się, że masz dobry gust. :D I chyba jednak Upadek lepszy od Hyperiona. :)
OdpowiedzUsuń