Przed jedenastoma laty, Eleanor i Simon Ashby, stracili rodziców w
katastrofie lotniczej. Niedługo potem ich brat, Tony, popełnił samobójstwo rzucając
się do morza z urwiska. Mieszkający z ciotką, Harriet, w okazałej rodzinnej rezydencji
Eleanor i Simon nie utrzymują ciepłych stosunków. Kobieta nadal tęskni za
Tonym, więc kiedy zaczyna go widywać rodzina jest przekonana, że przygnębienie
po stracie bliskich w końcu doprowadziło do jej rozchwiania psychicznego. Do
czasu, aż mężczyzna przekracza próg domu Ashbych, utrzymując, że jest Tonym. Eleanor
nie posiada się ze szczęścia, ale Simon i Harriet od początku podchodzą do
niego z dużą nieufnością. Mimo, że przybysz zna wszystkie najważniejsze fakty z
życia Ashbych podejrzewają, że padli ofiarami mistyfikacji, mającej na celu przejęcie
majątku, który bez Tony’ego należałby się jego bratu. Wizja rychłej utraty dziedzictwa
popycha Simona do radykalnych kroków.
Powstała na fali popularności „Psychozy” Alfreda Hitchcocka brytyjska „Paranoja”
wyreżyserowana przez Freddiego Francisa nigdy nie przebiła się do szerokiej
opinii publicznej z takim impetem, jak jej poprzedniczka. Nie upatrywałabym się
tutaj winy w jakości filmu, bo choć istotnie jest o klasę słabszy od arcydzieła
Hitchcocka to i tak utrzymuje wysoki poziom, w absolutnie wszystkich sferach.
Bardziej prawdopodobną przyczyną małej popularności „Paranoi” jest
niewystarczająca dystrybucja na świecie. Jimmy Sangster luźno oparł swój
scenariusz na powieści Josephine Tey pt. „Bartłomiej Farrar”, przy okazji
nastręczając niektórym trudności z klasyfikacją gatunkową. Film najczęściej
przypisuje się do thrillera i horroru, ale choć twórcy miejscami poruszają się
na skraju ram gatunkowych klasycznego kina grozy ani razu nie przekraczają owej
„magicznej granicy”, pozostając po stronie dreszczowca. Często przewijająca się
w recenzjach informacja, że „Paranoja” powstała na fali popularności genialnej „Psychozy”
sprawiła, że od dłuższego czasu miałam na uwadze ten tytuł, ale słaba
dostępność kazała mi uzbroić się w cierpliwość. Czasami czekanie z utęsknieniem
na okazję do zapoznania się z jakimś dziełem nie popłaca, bo na końcu spotyka
nas rozczarowanie, ale w tym konkretnym przypadku ze mną było zgoła inaczej. Po
latach oczekiwania w końcu zostałam nagrodzona niezwykle zajmującym
dreszczowcem, który miał wszelkie predyspozycje do zawojowania wielkich ekranów
w większości krajów świata w czasach swojej świetności. Ba, niczego mu nie
brakuje, aby trafić również do współczesnych widzów, pod warunkiem, że nie
przeszkadzają im produkcje zrealizowane w czerni i bieli, bo technicznie prawie
wcale nie poddał się próbie czasu.
Większą część akcji „Paranoi” osadzono w okazałej rezydencji szanowanej,
bogatej rodziny Ashbych, która wiele w życiu przeszła. Tragedie sprzed laty
rzutują na ich obecną egzystencję, stając się przyczynkiem do iście interesującej
intrygi, oddanej z poszanowaniem wszelkich zasad budowania suspensu na miarę
samego Alfreda Hitchcocka. Na początku trudno się rozeznać, w którym kierunku
podąży scenariusz, bo Sangster z wprawą prawdziwego wirtuoza przeskakuje z
jednej możliwej ewentualności w drugą. Zachowanie zrozpaczonej po stracie
ukochanego brata przed laty, Eleanor, widującej jego sylwetkę w oddali początkowo
każe widzom podzielać przekonanie jej domowników, że kobieta powoli, acz
nieuchronnie osuwa się w otchłań szaleństwa. Nieegzaltowana mimika, wyważona
ekspresja, szczególnie w chwilach ataków histerii odtwórczyni tej roli, Janette
Scott, wręcz hipnotyzuje, dodając sporo realizmu opowiadanej historii. Z
drugiej strony nie można nie dopatrywać się w jej rzekomych halucynacjach
potencjalnej ingerencji nadprzyrodzonego. Przez jakiś czas ma się wrażenie, że
kobieta jest jedyną osobą zdolną ujrzeć ducha zmarłego brata. To właśnie jeden
z tych momentów, o których wspomniałam wyżej, chwila, w której scenarzysta
stanął na rozstaju. Mógł podążyć w stronę klasycznej ghost story, ale zdecydował się na model rodem z najlepszych
dreszczowców Alfreda Hitchcocka, w których to człowiek ma rozbudzać niepokój u
odbiorcy. Gwoli ścisłości mężczyzna, w którego zjawiskowo wcielił się Oliver Reed,
pokazując nam targanego szaleństwem, narcystycznego Simona, wyczyniającego
takie cuda ze swoją poddającą się całej gamie zachwycających grymasów twarzą,
że wprost nie można oderwać od niego oczu. I nie dać się oczarować iście
diabolicznej osobowości niedoszłego dziedzica. Dystrybucja dystrybucją, ale i
tak nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego tak zwani znawcy kina, którym dane
było obejrzeć „Paranoję” nie zdołali z większą skutecznością wynieść postaci
Simona Ashby’ego na piedestał, dlaczego o tym konkretnym czarnym charakterze
chociaż nie wspomina się w licznych zestawieniach najlepiej oddanych na ekranie
szaleńców. Opętany żądzą dziedzictwa pokaźnego majątku, rozrzutny alkoholik z
diabelskim błyskiem w oku, romansujący z kobietą podającą się za pielęgniarkę
(jej stateczna mimika przypominała sznyt Tippi Hedren z niektórych sekwencji „Ptaków” i "Marnie"),
gotowy pozbyć się własnej siostry byle ziścić marzenia, ilekroć pojawi się na
ekranie dosłownie zasłania pozostałych członków całego „dramatu”. Przy nim
nawet niezwykle przekonująca Scott usuwa się w cień, więc założenie, że Reed
dosłownie skradł tę produkcję nie będzie chyba na wyrost…
Piętrowa intryga „Paranoi”, w której to każdorazowe sfinalizowanie jednego
zagadkowego wątku jest równocześnie początkiem kolejnego, jeszcze bardziej
rozbudzającego wyobraźnię to obok Reeda zdecydowanie najsilniejsza część
składowa dokonania Freddiego Francisa. Jak na film z lat 60-tych XX wieku „Paranoja”
bazuje na całkiem skomplikowanym scenariuszu, którego absolutnie wszystkich
wątków nie sposób jednoznacznie zinterpretować przynajmniej do połowy seansu.
Kiedy już utwierdzamy się w przekonaniu, że nie mamy tutaj do czynienia z
opowieścią o duchach, kiedy „na scenie” pojawia się mężczyzna podający się za
Tony’ego zaczynamy podzielać wątpliwości Simona i Harriet, co do jego osoby,
które scenarzysta stopniowo rozwiewa jego kompleksową wiedzą o rodzinie
Ashbych. Jedynie Eleanor bezkrytycznie wierzy w jego zapewniania UWAGA SPOILER i gdyby nie odrobinę za
bardzo pośpieszne objaśnienie szczegółów owego wątku, przekazanie na użytek
widzów całej prawdy o przybyszu, fabułę można było nacechować szokującym dla
ówczesnej opinii publicznej motywem rzekomego kazirodztwa KONIEC SPOILERA. Ale to właściwie jedyny niedostatek w fabule, który
rzucił mi się w oczy, dosyć znaczący, ale późniejsze wydarzenia w rezydencji
Ashbych niemalże całkowicie mi go zrekompensowały. Napięcie i podskórną grozę
wypływającą z burzliwych relacji międzyludzkich oraz profesjonalnych, mrocznych
zdjęć (jedynie ścieżka dźwiękowa nie pasowała mi do poszczególnych wydarzeń, a
chwilami wręcz wywoływała ból głowy swoją nachalnością) akcentowano dosłownie
przez cały czas trwania filmu, ale momenty szczytowej grozy następują dopiero
pod koniec w kaplicy, kiedy to szaleństwo trawiące rezydencję Ashbych nabiera
wreszcie fizycznego, dosłownego kształtu. Sekwencje z uzbrojoną postacią w
iście niepokojącej masce na twarzy i ujęcia odrealnionego Simona uderzającego w
klawisze z błogim wyrazem twarzy natchnięto wręcz nieznośną dawką grozy,
dodatkowo nieustannie podtrzymując aurę rychłego niebezpieczeństwa, które
prowadzi do standardowego finału, bez wbijającego się w pamięć zwrotu akcji,
ale za to popisującego się doskonałym warsztatem Reeda (moment, kiedy zbiega ze
schodów z przerażająco wykrzywioną twarzą zapewne zostanie w mojej pamięci na
zawsze).
Jeszcze raz powtórzę: „Paranoja” w najmniejszym stopniu nie zasłużyła sobie
na tak małą popularność. Więcej, to jeden z tych klasycznych dreszczowców,
które powinny przetrwać próbę czasu, nie odchodząc w zapomnienie i stanąć tuż
za najlepszymi dokonaniami Alfreda Hitchcocka, zachwycając kolejne pokolenia
widzów. Scenariusz, aktorstwo, profesjonalna realizacja i wreszcie niezwykłe
wyczucie klimatu oraz napięcia twórców zebrane razem wyłaniają przed nami prawdziwie
nietuzinkowe kino, z którym koniecznie trzeba się zapoznać, bez przykładania
wagi do jego niskiej oglądalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz