Nocny pociąg pasażerski rusza z Londynu z kilkoma podróżnymi w środku.
Zawiedziony brakiem spodziewanego awansu konduktor Joe, jak zwykle sprawdza
bilety, po czym zasypia w odosobnionym przedziale. Budzi go nagłe zatrzymanie
pociągu pośrodku zalesionych, angielskich terenów, z dala od cywilizacji.
Maszynista wychodzi na zewnątrz, celem odnalezienia przyczyny awarii, ale nie wraca
z powrotem. Pasażerowie namawiają Joego, aby wyruszyli pieszo do najbliższej
stacji. Jednak niedługo po wyjściu z pociągu zostają zaatakowani przez
człekokształtne zwierzę, które na powrót zapędza ich do pociągu. Przerażeni
podróżni barykadują się w środku, w nadziei na rychły ratunek. Tymczasem
stworzenia zamieszkujące tutejsze lasy osaczają ich, traktując jak zwierzynę
przeznaczoną na pożarcie.
Paul Hyett wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako
charakteryzator i ogólnie ekspert od efektów specjalnych. Pracował między
innymi przy takich obrazach, jak „Zejście”, „Doomsday” i „Eden Lake”, jako
reżyser i współscenarzysta natomiast debiutował w 2012 roku „Ponurym domem”. Od
tego czasu, aż do teraz nie nakręcił żadnego filmu. Brytyjski „Howl” na
podstawie scenariusza Marka Huckerby’ego i Nicka Ostlera zapewne nie będzie
przepustką dla Hyetta do wielkiej reżyserskiej kariery, pomimo całkiem
pozytywnych opinii krytyków. Efekt najprawdopodobniej nie urzeknie miłośników
kina głównego nurtu oraz tych fanów gatunku, którzy są już zmęczeni
standardowymi rąbankami nawet jeśli wyróżnia je zgrabny klimat. Ja na szczęście
nie jestem nastawiona antypatycznie do prostych, jednowątkowych historyjek,
nastawionych na sukcesywną eliminację bohaterów.
Współczesne kino grozy uczuliło mnie na plastikowe zdjęcia – ilekroć sięgam
po jakiś nowszy twór podświadomie przygotowuję się na sztuczne widowisko, które
już nie tylko efektami specjalnymi, ale również oprawą wizualną zakrzyknie, że
przynależy do obecnej dekadenckiej dla filmowego horroru epoki. Scenografię i
klimat „Howl” również stworzono w oparciu o zdobycze nowoczesnej techniki, ale
co zdarza się bardzo rzadko, twórcy potrafili przekuć to na korzyść produkcji.
Zdjęcia „z lotu ptaka” stojącego na odludziu pociągu w nocnej ciemności, ze
ścianą skąpanych w gęstej mgle drzew po obu stronach torów i zacinającym
deszczem robiły wrażenie, pomimo maniakalnej staranności operatorów (w
horrorach na ogół bardziej trafia do mnie realizatorska niedbałość będąca domeną
niskobudżetowych tworów niż profesjonalna, dopieszczona praca kamer).
Metaliczną kolorystyką „Howl” chwilami przywodzi na myśl „Underworld”, któremu
nie można odmówić efekciarstwa, ale Hyett zdołał wykrzesać z owego sznytu
maksimum korzyści dla klimatu. Lwia część akcji rozgrywa się wewnątrz pociągu
(czym scenariusz nasuwa delikatne skojarzenia z „Lękiem” z 2004 roku, czy
„Nocnym pociągiem z mięsem”, z tą różnicą, że tam mieliśmy metro), który nocną
porą utknął w miejscu oddalonym od cywilizacji. Bohaterów jest całkiem sporo i
stanowią oni całkiem zajmującą zbieraninę zróżnicowanych osobowościowo postaci:
od aroganckiej nastolatki i jasnowłosej karierowiczki, przez egoistycznego
kobieciarza i wyciszonego młodego mechanika po parkę staruszków, mola książkowego
i otyłego chłopaka. Ponadto mamy maszynistę, który ginie jako pierwszy,
pracownicę kolei i rozkochanego w niej głównego bohatera, kolegę z pracy Joego
(strasznie manieryczny Ed Speleers). Właściwa akcja zawiązuje się dosyć szybko,
już po kilkunastu minutach projekcji tyle, że mówiąc o akcji nie mam na myśli
jakichś odkrywczych rozwiązań fabularnych, czy nadmiernej komplikacji. W sumie
to scenarzyści odżegnują się nie tyle od dużej, co od jakiejkolwiek
komplikacji, ciągnąc całą fabułę na jednym wątku (nie licząc relacji
międzyludzkich), czyli atakowaniu zagubionych protagonistów przez
człekokształtne stwory. I przede wszystkim tym zdobyli sobie moją przychylność.
Nie wiem, jak inni, ale ja stęskniłam się za prostymi, nieprzekombinowanymi
horrorami. W XX wieku wiodły prym, ale obecnie coraz więcej twórców odchodzi od
tej tradycji w stronę, często bzdurnego, niepotrzebnego skomplikowania. Hyett
pokazał, że proste rozwiązania fabularne w tym gatunku również mają rację bytu,
nawet w XXI-wiecznych produkcjach.
Przy całej mojej sympatii do nieprzekombinowanych scenariuszy horrorów
myślę, że „Howl” nie oglądałoby mi się tak dobrze, gdyby nie oprawa
audiowizualna. O zdjęciach na zewnątrz już wspomniałam, ale nie mogę pominąć
milczeniem mrocznego wnętrza pociągu. Wąskich przedziałów, w których co jakiś
czas gaśnie światło, bądź migają żarówki, wywołujących iście klaustrofobiczne
odczucia. Prowizorycznie zabarykadowane drzwi i okna, które co jakiś czas szturmują
agresywne, mięsożerne stworzenia wzbogacają klimat pożądaną dawką napięcia,
które w połączeniu ze znakomitą ścieżką dźwiękową i umiejętną grą światłem i
cieniem miejscami osiągają iście piorunujący efekt. Ponarzekać muszę natomiast
na sylwetki potworów, które miały być wilkołakami, ale ich bytowanie również za
dnia i wygląd zewnętrzny odbiegały od klasycznych sylwetek owych monstrów, do
których przyzwyczaiło nas kino. Twórcy chcieli chyba nieco poeksperymentować z ich
sylwetkami, co się chwali, ale kierunek, jaki obrali przy ich charakteryzacji w
większości do mnie nie trafiał. W większości, bo przemiana jednej z pasażerek
pociągu w przywodzącą na myśl skojarzenia z myszopodobnym stworem była
pomysłowa i zadowalająco oddana na ekranie. Ale pozostałe sylwetki owych
„niewilkołaczych wilkołaków” wydały mi się nieco przekombinowane, a miejscami
nawet zabawne – żarzące się w oddali oczy stworów na plus, ale ilekroć
wychodzili z cienia miałam wrażenie, że protagonistom przyszło zmierzyć się z
jaskiniowcami, a nie stricte wilkołakami. Ubolewam również nad oszczędnym
epatowaniem gore. Zupełnie nie wiem,
dlaczego twórcy uderzyli w tak dalece idący minimalizm, skoro dwie dosłowne
sceny charakteryzowały się tak dużym stopniem realizmu. Poszarpana rana na
nodze starszej kobiety jawiła się bardzo autentycznie, a wyjadanie wnętrzności
nastolatki, choć w dużym stopniu skryte w mroku rozbudzało wyobraźnię. Bardziej
niż liczne ujęcia spływających posoką okienek w pociągu. Mnogość ofiar
obiecywała krwawe widowisko, ale niestety większość mordów rozgrywała się poza
kadrem, co nie szkodziło nastrojowi, ale już zadziało spadkowo na poziom dynamiczności.
Akcję budowano na reakcjach pozostałych przy życiu protagonistów na widok
śmierci współpasażerów oraz ich beznadziejnych próbach wydostania się z tej
przemyślnej pułapki – też dobrze, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby
jeszcze ciekawiej, gdyby twórcy dodali ze dwie-trzy krwawe sekwencje.
Ogólnie jestem zadowolona z projekcji „Howl”, bo choć co nieco można było
poprawić to film Paula Hyetta i tak nie wpadał w denerwującą monotonię, a
oprawa wizualna, jak na standardy współczesnego kina grozy wręcz zachwycała.
Nie jest to być może twórca, który sprawdzałby się w typowych rąbankach,
pełnych graficznych scen mordów, ale znajomości prawideł budowania angażującego
uwagę podskórnego napięcia i zgrabnego klimatu osaczenia odmówić mu nie mogę.
Tym oraz prostotą fabularną twórcy „Howl” mnie przekonali. Chyba wystarczy,
żeby polecić tę produkcję fanom horrorów wtłoczonych w schemat rąbanek, ale
bardziej bazujących na nastroju, aniżeli aspektach gore.
Bardzo ciekawi mnie ten film:)
OdpowiedzUsuńRecenzjonistycznie
No Longer Nightmare
O matko,ile można pisać o jednym filmie,wyluzuj trochę
OdpowiedzUsuńTo jedyna recka "Howl" jaką napisałam. Jeśli zaś zarzut dotyczy długości recki to cóż lubię pisać (w miarę) wyczerpująco, ale oczywiście nie ma przymusu tych wypocin czytać;)
Usuń"Eden Lake" i "Zejście" - już czuję się zachęcona. :-) Twoje opinia jeszcze bardziej mnie przekonała i dodałam film do listy. Uwielbiam takie klimaty i jak widzę rzeczową recenzję, to wiem że mogę w ciemno zaufać. Smutne jest ile dobrych filmów ma niskie oceny, przez co ludzie omijają je szerokim łukiem. Ja ostatnio tak wyhaczyłam parę perełek!
OdpowiedzUsuń