Japonia. Studentka Maiko dowiaduje się, że jej matka niedawno popełniła
samobójstwo w lesie Aokigahara. Pragnąc odprawić rytuał, który zapewni jej
duszy spokój i zadbać, aby pamięć po niej nie przeminęła, Maiko daje się
namówić znajomej z uczelni, Amber, do udziału w jej szkolnym projekcie. Wraz z
kolegami, domorosłymi operatorem Kylem i dźwiękowcem Terrym, w Halloween wyruszają
do „lasu samobójców”, aby nakręcić materiał o matce Maiko, znaleźć miejsce, w
którym odebrała sobie życie i odprawić rytuał. Na miejscu spotykają mężczyznę,
Jina, który ostrzega ich przed tym miejscem i prosi, aby nie niepokoili
umarłych, ale ostatecznie zgadza się pełnić rolę ich przewodnika. Niedługo
potem dokumentaliści zostają zaskoczeni przez trójkę dowcipnisiów z uczelni,
którzy postanowili zabawić się ich kosztem. Cała siódemka jakiś czas później
odkrywa, że w lesie Aokigahara bardzo łatwo się zgubić. Na domiar złego okazuje
się, że owe miejsce jest nawiedzone przez niespokojne, mściwe dusze samobójców,
które z jakiegoś powodu pragną skrzywdzić studentów.
Nakręcony dla kanału SyFy horror Stevena R. Monroe’a na podstawie
scenariusza Ryana W. Smitha i Sheldona Wilsona, który delikatnie mówiąc rozczarował
widzów. Niektórzy pokładali spore nadzieje w produkcji Monroe’a nie tyle przez
kojarzenie jego nazwiska z głośnym remakiem „Pluję na twój grób” (w Polsce
znanym pod tytułem „Bez litości”) i jego sequelem, ile przez wybór miejsca
akcji – zniesławionego lasu Aokigahara w Japonii. „Las samobójców”, co prawda
kręcono w Kanadzie, która miała jedynie udawać Japonię, ale osoby orientujące
się w niechlubnej historii tego miejsca liczyli przynajmniej na właściwe jej
wykorzystanie, jeśli już nie na pokrywające się z rzeczywistym stanem zdjęcia.
Zapewne ostrożniej na „Las samobójców” będą się zapatrywać osoby, którym znane
jest zamiłowanie Stevena R. Monroe’a do makabry i jego słabości w stylistyce
horroru nadprzyrodzonego. Porywając się na ghost
story reżyser naturalną koleją rzeczy celował głównie w wielbicieli owego
nurtu, a że nie czuje się w tego rodzaju kinie grozy najlepiej nic dziwnego, że
efekt nie sprostał ich oczekiwaniom.
Telewizyjne straszaki na ogół nie grzeszą profesjonalną realizacją, dlatego
też gdyby „Las samobójców” zestawiać jedynie z nimi oraz wyłącznie pod kątem
technicznym należałoby nagrodzić starania Monroe’a. Choć zdjęciom bez wątpienia
brakuje mroczności, choć operatorzy nie zrobili absolutnie nic, aby wykorzystać
potencjał drzemiący w miejscu akcji i natchnąć obraz tak potrzebną aurą
tajemniczości, sama praca kamer jest na tyle stabilna, żeby nie odwracać uwagi
od właściwej osi akcji. Mimo, że zgodnie z panującą modą, twórcy wtłoczyli w
standardową realizację kilka (niewiele) ujęć kręconych z ręki, obraz nie jest rozedrgany.
Monroe postawił na silnie skontrastowane, wyraziste zdjęcia, dzięki którym nic
nie ma prawa umknąć uwagi odbiorców, co może i ocierałoby się o plastik, gdyby
nie miejsce akcji. Niby nic odkrywczego, ot kolejny las i kolejna grupka
młodych ludzi zagubiona pomiędzy drzewami, ale tym, co odróżnia to miejsce od
innych, niezliczonych terenów leśnych często wykorzystywanych w kinie grozy
jest jego charakter. Historia owianego złą sławą Aokigahara, jednego z
najbardziej preferowanych przez samobójców miejsc na świecie. Problem tylko w
tym, że twórcy cały klimatyczny ciężar przerzucili na miejsce akcji, nie
podejmując się wyzwania wygenerowania atmosfery grozy również za pośrednictwem
kolorystyki. W ten sposób owszem dostaliśmy miejsce, które szczególnie na
początku filmu tworzy zadowalającą aurę wyalienowania, ale nic ponadto. I nie pomagają
nawet odziane w biel tajemnicze byty przemykające pomiędzy drzewami oraz liczne
zbliżenia na ich bladolice oblicza, bo Monroe nie posiada czegoś takiego, jak
wyczucie chwili w ghost story. Jawy manifestują
swoją obecność bez skonkretyzowanego planu, bez uprzedniego potęgowania
napięcia i bez odpowiedniej oprawy audiowizualnej towarzyszącej chwilom
szczytowej grozy. Wszystkie sekwencje mające podnieść poziom adrenaliny we krwi
widza oddano z tak denerwującą bezwładnością, wręcz przypadkowością, w dodatku
niejednokrotnie z wykorzystaniem nazbyt dynamicznego, wręcz migawkowego
montażu, że odbiorca stosunkowo szybko przyswaja sobie, iż nie należy z obawą
oczekiwać manifestacji nieznanego, bo twórcy i tak nie zdołają go wzruszyć. Tym
bardziej, że charakteryzatorzy nie wystarali się o przekonujące demoniczne,
okaleczone oblicza duchów i ich bezcielesne postacie. Makijaż imitujący rany,
zapewne przez niedostatki budżetowe, jawił się aż nazbyt sztucznie, co w
połączeniu z zerowym wyczuciem klimatu nie przedstawiało się zachęcająco.
Obserwując rozpaczliwe, bezskuteczne próby przestraszenia odbiorców niejeden
raz miałam ochotę przerwać seans „Lasu samobójców” i zapewne moje zażenowanie nieumiejętnym
wykorzystaniem tradycji ghost stories
wzięłoby górę, gdyby nie sporadyczne poruszanie się Monroe’a w konwencji filmu slash. Zastanawiam się, dlaczego ten
reżyser decyduje się przekładać na ekran fabuły, poruszające się w sferze
nadprzyrodzonej, skoro o wiele lepiej odnajduje się w krwawym odłamie horroru.
Dlaczego po prostu nie nakręci jakiegoś slashera?
W takiej konwencji przynajmniej nie musiałby się do niczego zmuszać. W „Lesie
samobójców” tylko dwa elementy nie przygniatały mnie topornością, w tym
umiarkowanie krwawe sceny mordów. Bez zbliżeń na miarę torture porn (chyba, że za takowe uznać powolne wyjmowanie drzazgi z
dłoni), w zgodzie z tradycją filmów slash,
w której widzów nie dławi się posoką, ale jednocześnie pokazuje akurat tyle,
żeby nie mieli wrażenia niedosytu. Oryginalności w eliminacji ofiar, co prawda
zabrakło, bo obyty z krwawymi horrorami odbiorca zapewne nie uzna za takowe
przebicia tchawicy, czy odrywania kończyn, ale poziom realizmu jest wysoki i to
nie tylko w kontekście filmu telewizyjnego, ale nawet na tle współczesnych
wysokobudżetowych produkcji. Drugim elementem, który sprawił, że wytrwałam do
końca seansu było lekkie podejście do bohaterów, bez silenia się na innowacyjne
charakterystyki ich postaci. W zgodzie z konwencją rąbanek, którą zdążyłam już
na tyle polubić, żeby czuć niechęć do nachalnego eksperymentowania, którego na
szczęście w „Lesie samobójców” nie uświadczyłam. Choć równocześnie zdaję sobie
sprawę, że większość widzów zapatruje się zgoła inaczej na powtarzalność osobowości
bohaterów straszaków, więc zapewne oni nie będą spoglądać tak pobłażliwym okiem
na protagonistów.
Myślą przewodnią „Lasu samobójców” jest powtarzana wielokrotnie myśl, że czasami
gubimy się w lesie, a czasem las gubi nas (co brzmi tak bezsensownie, że
ilekroć zagubię się w głuszy będę to sobie powtarzać na poprawę nastroju), co
już powinno stanowić przestrogę dla potencjalnych odbiorców „Lasu samobójców”.
Choć produkcja Monroe’a wyróżnia się miejscem akcji, aż dziw, że filmowcy częściej
nie wykorzystują motywu lasu Aokigahara, zważywszy na jego historię to w
ogólnym rozrachunku krzewi konwencjonalną opowieść o zjawach czyhających na
życie przerażonych domorosłych dokumentalistów oraz nieangażującą intrygę,
której korzenie sięgają w przeszłość. Gdyby to jeszcze przedstawić z większy
wyczuciem klimatu, gdyby reżyser potrafił tak dobrze odnaleźć się w nastrojowej
stylistyce, jak to pokazał sporadycznie skręcając w stronę konwencji slash to zapewne standardowość owej
historii nie przeszkadzałaby mi zanadto. Być może nawet polubiłabym tę
opowieść. Ale w takim kształcie pozostaje mi jedynie oczekiwać na jakiś slasher Monroe’a, bo chyba wcześniej,
czy później powinien zauważyć, że w rąbankach spisuje się lepiej, aniżeli w nastrojowych, nadnaturalnych
straszakach.
Mimo wszystko zamierzam chyba to obejrzeć ^^
OdpowiedzUsuńzapraszam: wyczytane-z-obrazu.blogspot.com
Podziwiam Cię, że dotrwałaś do końca...
OdpowiedzUsuńilsa
Żeby w pełni zrozumieć autentyczną grozę tego miejsca, warto obejrzeć dokument zatytułowany ,,Aokigahara'' (aka ''Suicide Forest'') z roku 2010. O filmie tym napisałam jakiś czas temu na swoim blogu -> http://skosnooki-strach.blogspot.com/2015/01/aokigahara-aka-suicide-forest-japonia.html
OdpowiedzUsuńbardzo ładny film
OdpowiedzUsuńmojej żonie sie podobał
OdpowiedzUsuń