poniedziałek, 2 maja 2016

„Cloverfield Lane 10” (2016)


Niedługo po zerwaniu z narzeczonym Michelle ma wypadek samochodowy, po którym budzi się skrępowana w betonowym pomieszczeniu. Osobą, która przetransportowała ją w to miejsce jest Howard, który szybko informuje ją, że na Ziemi najprawdopodobniej z winy ludzi doszło do katastrofy, na skutek której powietrze zostało skażone. Howard zdradza Michelle, że przebywa w schronie, skonstruowanym przez niego na wypadek właśnie takiej ewentualności i że gdyby nie jego interwencja byłaby już martwa. Kobieta nie potrafi jednak uwierzyć w tę historię, nawet wówczas, gdy odkrywa, że w schronie przebywa jeszcze jeden mężczyzna, Emmett, który podziela zdanie Howarda, gdyż świadkował czemuś, co udowadnia przedstawiony przez niego przebieg wydarzeń. Przez jakiś czas Michelle wychodzi z założenia, że Howard więzi ich w schronie i używa podstępu, żeby wymusić na nich posłuszeństwo, ale wkrótce dostaje dowód jego prawdomówności.

„Cloverfield Lane 10” to pełnometrażowy debiut Dana Trachtenberga, na podstawie scenariusza Josha Campbella, Matthew Stueckena i Damiena Chazelle’a. Od czasu pojawienia się pierwszych zapowiedzi filmu spora część opinii publicznej była przekonana, że debiut Trachtenberga będzie sequelem „Projekt: Monster”, tym bardziej, że poczet producentów zasilili J.J. Abrams i Bryan Burk, którzy jak pamiętamy byli głównymi producentami „Projekt: Monster”. Kiedy ujawniono tytuł przedsięwzięcia Trachtenberga mgliste podejrzenia powstawania kontynuacji wspomnianego popularnego obrazu found footage w wyobrażeniach publiczności nabrały nieco bardziej realnych kształtów. Jednak ostatecznie ogłoszono, że „Cloverfield Lane 10” będzie, jak to nazwano, „duchowym następcą” „Projekt: Monster”, którego nie należy rozpatrywać w kategoriach bezpośredniej kontynuacji.

Nie przypominam sobie, żebym od czasu „The Divide” widziała jakiś thriller traktujący o niedobitkach dowolnej globalnej katastrofy egzystujących w jakiegoś rodzaju schronie, który urzekłby mnie czymś szczególnym. „Cloverfield Lane 10” w przeciwieństwie do „The Divide” jest dreszczowcem głównego nurtu, szumnie reklamowanym w kilku krajach i zrealizowanym za dwanaście milionów dolarów więcej (w sumie na realizację „Cloverfield Lane 10” przeznaczono piętnaście milionów dolarów), co jeszcze przed seansem kazało mi podejrzewać, że nie będę miała do czynienia z bezkompromisową, brutalną wizją postapokaliptycznego świata, ujętego z perspektywy kilku ocalałych ukrywających się w schronie, jak to miało miejsce w „The Divide” odważnie konfrontującym widzów z ciemnymi stronami ludzkiej natury. Okazało się, że moje doświadczenie z mainstreamowym kinem bezbłędnie przygotowało mnie na rodzaj rozrywki, jaką zaserwował mi Dan Trachtenberg, jeszcze przed projekcją pozwoliło nastawić się na uładzoną wizję pastapokaliptycznych realiów ujętych z takiej, a nie innej perspektywy. Nie byłam więc dalece rozczarowana wycofaniem twórców, odżegnywaniem się od poruszania śmiałych zagadnień ukazujących człowieka w złym świetle i nawet z wielkim entuzjazmem przyjęłam inny od powszechnie poruszanego w kinie grozy motyw przewodni scenariusza. Moment, w którym główna bohaterka, Michelle, bardzo dobrze wykreowana przez Mary Elizabeth Winstead, po wypadku samochodowym budzi się w betonowym, ascetycznym pomieszczeniu zwiastuje wpadnięcie w sidła zastawione przez jakiegoś szaleńca, który znajduje umiłowanie w porywaniu i terroryzowaniu kobiet. Jednak rozmowa z rzekomym oprawcą wiele zmienia, być może nie spychając całkowicie, co bardziej podejrzliwych widzów ze ścieżki interpretacyjnej, jaką chwilę wcześniej obrali, ale na pewno zasiewając ziarno wątpliwości. Osobą odpowiedzialną za aktualne położenie Michelle jest Howard (w tej roli niezastąpiony John Goodman) typowy przedstawiciel paranoików wieszczących rychły koniec świata i prężnie przygotowujący się do tego wydarzenia. W okresie zimnowojennym niejeden Amerykanin zapewniał sobie odpowiednio wyposażony schron na wypadek zmasowanego ataku Sowietów i choć czasy się zmieniły Howard nasuwa silne skojarzenia z właśnie takimi jednostkami. Mężczyzna bowiem większość swojego życia poświęcił na przygotowania do jakiejś globalnej katastrofy, w jego mniemaniu najpewniej z winy Rosjan, szykując w pełni wyposażony schron, w którym mógłby przetrwać lata. Wystrój jego bunkra, nieco fikuśny, w którym bardziej znać kobiecą rękę, aniżeli męską kojarzy się z latami 50-tymi i 60-tymi XX wieku, czyli środkiem zimnowojennego okresu, w którym to paranoja wielu Amerykanów sięgała zenitu. Nie można się więc dziwić Michelle, która delikatnie mówiąc nie przyjmuje do wiadomości fantastycznie brzmiącej historyjki Howarda, z miejsca klasyfikując go w swoim umyśle w szufladce opatrzonej podpisem „świr”. Do czasu uzyskania wiarygodnego dowodu na poparcie jego słów – ujrzenia kobiety z okaleczoną twarzą uderzającej w drzwi bunkra i błagającej o udzielnie jej schronienia. Ten incydent zmusza Michelle do przeformułowania swoich zapatrywań, do uwierzenia, że powietrze na zewnątrz jest skażone, a co za tym idzie, jeśli opuści bezpieczny kompleks Howarda z całą pewnością umrze. Ale choć główna bohaterka „Cloverfield Lane 10” przyjmuje do wiadomości, że świat, jaki znała już się skończył znający zamiłowanie twórców thrillerów do zmyślnych zwrotów akcji widz przez cały czas nie będzie mógł pozbyć się wątpliwości, szczególnie na widok autorytarnej postawy Howarda, który nie pozwala pozostałym dwóm lokatorom zapomnieć, kto tutaj sprawuje władzę i jego coraz to okrutniejszych zachowań.

Dosyć żywa kolorystyka, w jakiej utrzymano produkcję, zaskakująco przyjemnie kontrastuje ze złowieszczą problematyką, podobny sukces twórcy osiągnęli na polu budowania emocjonalnego napięcia, z wyłączeniem kawałka usytuowanego w środkowej partii filmu. Po intrygującym wstępie, stawiającym przed widzami ważne pytanie, na które odpowiedzi nie poznają, aż do finału przychodzi pora nie tyle na spowolnienie akcji, co jej zatrzymanie. Chyba, że ktoś za interesujące uzna migawki z dnia codziennego lokatorów przestronnego bunkra i ich pospolite życiowe historie. Z czasem jedna z takich skrótowych biografii w połączeniu ze znalezionym rzeczowym tropem nieco ożywia wcześniej tak monotonną fabułę – na szczęście, bo szczerze powiedziawszy zaczęłam już odbiegać myślami od wydarzeń rozgrywających się na ekranie, co może wskazywać na to, że scenarzystom zabrakło chwytliwego pomysłu na zapełnienie kilkudziesięciu minut seansu. Po tych dłużyznach zawiązano jednak kolejną intrygę i podzielono lokatorów schronu na dwa obozy. Choć towarzyszymy trójce bohaterów największe emocje wzbudzają Howard i Michelle, głównie przez powracające podejrzenia kobiety względem gospodarza. Emmet, wykreowany przez Johna Gallaghera Jr. pełni rolę tła, właściwie nie rzucając się zanadto w oczy, nawet po zawiązaniu swoistego paktu pomiędzy nim i jednym ze współtowarzyszy niedoli. To konflikt Michelle i Howarda wzbudza największe emocje i nawet jeśli nieco rozczarowuje wycofanym sfinalizowaniem (kwas siarkowy obiecywał wiele, ale twórcy nie zdecydowali się szczegółowo ukazać skutków jego użycia) to faktem jest, że wespół z poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie zadane już na początku seansu (czy jakaś katastrofa rzeczywiście miała miejsce, czy raczej to wszystko wykluło się w głowie jednego paranoika?) relacje pomiędzy tą dwójką są elementem nośnym fabuły, wątkiem, który sprawia, że chce się obejrzeć „Cloverfield Lane 10” do końca. Do zaskakującego końca dodajmy, choć raczej daleka jestem od zachwytów. Pierwszy zwrot akcji dla mnie żadnym zwrotem nie był, bo od początku wychodziłam właśnie z takiego założenia, dlatego wielce rozbawiły mnie końcowe perypetie jednej z postaci, ale chwilę potem twórcy starli mi uśmiech z twarzy serwując… coś doprawdy niespodziewanego, acz nieoddanego na ekranie w sposób, który w pełni by mnie zadowolił.

„Cloverfield Lane 10” to całkiem przyzwoity thriller, poruszający szeroko wyeksploatowaną w kinie grozy postapokaliptyczną tematykę, ujętą z perspektywy kilku niedobitków, która co już nie jest takie powszechne może się okazać jedynie ułudą, teorią ukutą w umyśle paranoicznej jednostki. Oczywiście można to było sportretować nieco odważniej, a kilkadziesiąt minut aż prosiło się o jakieś ożywienie, ale summa summarum debiut Dana Trachtenberga wypada całkiem znośnie, w czym dużą rolę odgrywa pomysłowe ujęcie tematu, kameralność i kilka dynamicznym sekwencji umiejętnie bazujących na podskórnym napięciu i zasiewających coraz to innego rodzaju ziarna wątpliwości u oglądającego. Dla wielu widzów doskonałe mogą okazać się również końcowe twisty, choć akurat mnie nie zadowoliły w takim stopniu, w jakim bym tego oczekiwała od obrazu przez wielu widzów określanego, jako jeden z najbardziej zaskakujących thrillerów ostatnich lat. Ale choć pod wrażeniem nie jestem, ogólnie oceniam „Cloverfield Lane 10” na plus i w sumie polecam tę pozycję fanom postapokaliptycznych klimatów.

1 komentarz:

  1. Czekam na ten film głównie za sprawą M.E. Winstead, którą uwielbiam od czasów Oszukać przeznaczenie.

    OdpowiedzUsuń