Po rozstaniu z chłopakiem Catherine decyduje się spędzić jakiś czas z
przyjaciółką Virginią w domu nad jeziorem, należącym do wujostwa tej drugiej.
Poczucie zagubienia u Catherine wzmaga niedawna śmierć jej ojca, ale ma
nadzieję, że odpoczynek w towarzystwie najlepszej przyjaciółki pomoże jej
uporządkować myśli. Jednak zamiast upragnionego spokoju Catherine znajduje
chłód bijący od Virginii, zdystansowanie, które może być pochodną ich często
napiętych relacji z przeszłości. Ponadto kobieta z niezadowoleniem przyjmuje długie
przesiadywanie sąsiada, Richa, w domu czasowo zarządzanym przez Virginię.
Catherine nie podoba się, że mężczyzna odbiera im możliwość do spędzenia czasu
w wyłącznie własnym towarzystwie, ale Virginii w najmniejszym stopniu to nie
przeszkadza. Samotność i poczucie osobistej straty coraz bardziej przytłaczają
Catherine. Zaczyna tracić kontrolę nad swoim życiem.
Pokuszę się o stwierdzenie, być może górnolotne, że powolne dreszczowce,
ukierunkowane na emocje, a nie zawrotne tempo akcji w ostatnich latach
przeżywają renesans, wkupując się również w łaski nie tylko krytyków, ale też
wielu zwykłych odbiorców. „Królowa Ziemi” wyreżyserowana przez Alexa Rossa
Perry’ego w oparciu o scenariusz jego autorstwa wpisuje się w poczet właśnie
takich stonowanych, wysublimowanych obrazów, forsujących tezę mówiącą, że mniej
znaczy więcej. Perry od początku zamierzał w głównej roli obsadzić Elisabeth Moss,
która wystąpiła w jego poprzednim filmie „Do ciebie, Philipie”, ale do skompletowania
żeńskiego duetu aktorskiego brakowało mu odtwórczyni filmowej przyjaciółki
Moss. Początkowo tę postać miała kreować Michelle Dockery, ale była zmuszona
złożyć rezygnację, zastąpiła ją więc Katherine Waterston. Ostatecznie panie moim zdaniem stworzyły niezapomniany duet, co zważywszy na problematykę
produkcji było zadaniem nadrzędnym.
Z racji swoich preferencji filmowych ilekroć mam ku temu okazję sięgam po
minimalistyczne w formie thrillery, uznając ich wyższość nad efekciarskimi,
dynamicznymi tworami, ale nie potrafię sobie przypomnieć żadnego powstałego w
ostatnich dwóch-trzech latach dreszczowca, w który tak kompletnie bym się
wtopiła, jak w „Królową Ziemi”. Alex Ross Perry stworzył naprawdę intymny, klimatyczny,
emocjonalny thriller psychologiczny z elementami dramatu z wykorzystaniem
oszczędnych środków, który nie wyręcza widza w myśleniu wykładając wszystko na
przysłowiowej tacy. Wręcz przeciwnie: zaprasza go do współuczestniczenia w
relacji dwóch kobiet, które los rzucił do okazałego domu nad jeziorem.
Malownicza sceneria oddalonego od hałaśliwych metropolii zalesionego zakątka
kontrastuje z napiętym pożyciem dwóch przyjaciółek. Krajobraz zachwyca
naturalnym pięknem, ale równocześnie z zacisznego miejsca akcji przebija jakaś
nieuchwytna groźba, zapowiedź rychłej tragedii, z którą główne bohaterki będą
musiały same sobie poradzić. Alex Ross Perry najwięcej miejsca poświęca
kreśleniu osobowości Catherine i Virginii oraz ich wspólnemu pożyciu, jedynie
pozornie przybierającego postać prawdziwej idylli, oddalenia od typowych
problemów współczesnego świata. Jeśli wejść w ich relację głębiej, co
scenarzysta zresztą czyni również poprzez krótkie retrospekcje obrazujące jeden
z ich poprzednich wspólnych pobytów w tym miejscu, wówczas jeszcze w
towarzystwie partnera Catherine, można zauważyć, że pomiędzy kobietami
zaistniała jakaś zadra, która rzutuje na ich aktualne relacje. Perry stopniowo,
fragmentarycznie odsłania szczegóły konfliktu pomiędzy kobietami, zdawać by się
mogło wypływającego z braku synchronizacji ich charakterów. W tym przypadku zasada głosząca, że „przeciwieństwa
się przyciągają” wydaje się nie znajdować zastosowania. Catherine i Virginia
wyznają zgoła odmienne systemy wartości, każda obrała inny sposób na życie, co
niegdyś było powodem ich częstych sporów. Podczas gdy Catherine realizowała się
zawodowo u boku ojca, jednocześnie trwając w zdawać by się mogło stabilnym
związku z ukochanym mężczyzną, Virginia ceniła sobie wolność, nie angażując się
w poważne więzi z przedstawicielami płci przeciwnej i wzdragając się przed
pracą. Catherine przynajmniej raz w złości wyrzuciła przyjaciółce, że ma
infantylne podejście do życia, egzystując w wyimaginowanym świecie, w którym
żadne zobowiązania nie mają racji bytu. Światopogląd głównej bohaterki do
pewnego momentu wydaje się bardziej właściwy, jej styl życia cechuje większa
dojrzałość, dlatego też retrospektywne urywki obrazujące sprzeczki obu kobiet
początkowo mogą zmusić widza do solidaryzowania się z Catherine. Przeplatanie
fragmentów minionych wydarzeń z aktualnymi incydentami w domu nad jeziorem poza
tym, że uczula odbiorcę na antypatyczne nastawienie obu kobiet do siebie
nawzajem daje widzom do zrozumienia, że z którąś z kobiet coś jest nie tak. A
być może nawet z obiema. Wydawać by się mogło, że wyrazista, dosadna kreacja
Elisabeth Moss przyćmi bardziej powściągliwą w artykułowaniu wszelkich emocji
Katherine Waterston, ale co zaskakujące żadna z aktorek nie oddaje pola
koleżance, żadna nie pozwala się stłamsić partnerce z planu. Charakter obu
postaci dostarcza mnóstwa niezapomnianych wrażeń, przy czym te dwie role
wymagały całkowicie odmiennej ekspresji. Podczas, gdy Waterston elektryzuje
tajemniczością, nieprzeniknionym wyrazem twarzy i wrogimi spojrzeniami
rzucanymi w kierunku czasowej współlokatorki, kreację Moss cechuje dosadna gra,
niepozostawiająca pola na domysły, jak w przypadku Virginii niewymagająca od
widza czynienia prób przebicia się przez maskę spokoju, celem dotarcia do
istoty jej problemu. Moss i Waterston idealnie się uzupełniają, zmuszając
odbiorcę do nieustannego dzielenia uwagi, uważnego śledzenia poczynań obu pań w
stanie wzmożonej czujności, oczekiwania na ewentualny potworny finał ich
krótkiego wspólnego pomieszkiwania pod jednym dachem.
Emocje, którymi odczuwalnie dosłownie przeładowany jest dom nad jeziorem za
sprawą napiętych stosunków pomiędzy Catherine i Virginią, które mimo wszystko
starają się dojść do porozumienia, nie miały by takiej siły rażenia, gdyby nie intymna
praca kamer. Maksymalne skoncentrowanie operatorów na bohaterach, również w
osobie Richa, ich obliczach i codziennych zajęciach sprawiło, że zapominałam,
iż jestem tylko obserwatorem prezentowanych wydarzeń, odnosiłam wrażenie, że
stałam się ich uczestnikiem. Dosłownie wrzucona w ewidentnie eskalujące szaleństwo
z niemożnością przedwczesnego rozszyfrowania, która z kobiet tak naprawdę
stwarza większe zagrożenie dla drugiej, która ma względem przyjaciółki gorsze zamiary.
Czy do ewentualnej tragedii doprowadzi ze sceny na scenę coraz wyraźniej
uwidaczniająca się paranoja Catherine, czy może skrywana pod maską obojętności potencjalna
uraza Virginii? Tego nie wiedziałam, nawet wówczas, gdy szaleństwo Catherine przybrało
niepokojące kształty, nawet gdy Perry zaczął dawać do zrozumienia, że kobieta
stanowi realne zagrożenie dla innych. Dlatego, że pomimo, aż nazbyt dosadnego akcentowania
problemów psychicznych kobiety – między innymi jej nienawistnych wypowiedzi
wymierzonych w stronę Richa, niejasnego, acz działającego na wyobraźnię potraktowania
nieproszonego nocnego gościa, czy wreszcie diablo klimatycznej imaginacji bladolicych
ludzi wyciągających ręce w jej kierunku – cały czas miałam poczucie, że Perry
nie powiedział mi wszystkiego, że szybko postępującym szaleństwem Catherine próbuje
przykryć drugie dno intrygi, wybielić zaniepokojoną całą sytuacją Virginię. Ale
też nie mogłam być tego pewna, nie mogłam do końca ufać podszeptom własnej intuicji,
wszak twórcy (z prawdziwym wdziękiem) często zmieniali
obiekt podejrzeń. Najpierw uwypuklali zastanawiającą postawę Virginii względem zagubionej
koleżanki, również poprzez pozornie niewinne, ale gdy się nad tym zastanowić pełne
wrogości dialogi, a za chwilę dawali dowody być może destrukcyjnego szaleństwa
Catherine, każąc bliżej przyjrzeć się poczynaniom cierpiącej kobiety. A to
wszystko w towarzystwie naprawdę klaustrofobicznego klimatu, aury swoistego
zakleszczenia w okowach własnej psychiki, mroczniejącej wprost proporcjonalnie
do postępów szaleństwa jednej… a może obu kobiet. Tego możemy nie dowiedzieć
się nawet w finale, jeśli oczywiście nie podejmiemy wyzwania i na własną rękę
nie spróbujemy zgłębić istoty relacji bohaterek filmu, bo Perry nawet wówczas
jest konsekwentny w swoich wymaganiach względem widzów, w pokładaniu wiary w
ich inteligencję, pozostawianiu szerokiego pola dla ich wyobraźni.
Dojrzała psychologia zawarta w scenariuszu „Królowej Ziemi” i nieśpieszna,
skoncentrowana na dosadnych i tłumionych emocjach narracja, konflikt introwertyzmu
z ekstrawertyzmem oraz rodzące się z tego połączenia prawdziwe szaleństwo,
sprawiły, że nie potrafiłam oderwać wzroku od ekranu. Zjawiskowe kreacje
głównych bohaterek i znakomite rozpisanie ich ról sprawiły, że stałam się
uczestniczką „tego dramatu”, co prawda bierną, ale naprawdę zapominałam, że
jedynie wpatruję się w ekran, śledząc wyimaginowane losy dwóch kobiet. Miałam poczucie,
jakbym znajdowała się z nimi w zacisznym zakątku nad jeziorem, nieustannie
czując jakąś groźbę wiszącą w powietrzu, ale do końca nie potrafiąc jej
sprecyzować. I głównie za te uczucia winna jestem Alexowi Rossowi Perry’emu
dozgonną wdzięczność, bo współczesne kino naprawdę nie daje mi wiele okazji do takiego
całkowitego zapomnienia o otaczającym mnie świecie.
Na tle innych "powolniaków" ten film ma niespotykaną intensywność, co więcej rozegraną tak - poprzez relacje bohaterek - że do samego końca czułem się jakbym wpadł w wir. Nie mam go do czego porównać, wielu horrorom/thrillerom obnoszącym się jako psychologiczne czy stonowane brak subtelności, pewnej głębi a napięcie budują jakby jednostronnie, bardziej pasywnie.
OdpowiedzUsuńDziękuje za wyczerpującą recenzje.
Właśnie "intensywność" - tego słowa mi brakowało do podsumowania "Królowej Ziemi".
UsuńTo ja dziękuję za podrzucenie tytułu!