czwartek, 21 lipca 2016

„The Ones Below” (2015)


Kate i Justin spodziewają się dziecka, tak samo jak ich sąsiedzi, Theresa i Jon, którzy niedawno przeprowadzili się z Frankfurtu do Londynu. Kiedy kobiety nawiązują znajomość Kate postanawia zorganizować w mieszkaniu kolację dla czterech osób. Gdy goście zbierają się do odejścia dochodzi do wypadku, na skutek którego Theresa traci dziecko. Ona i Jon obwiniają za tę stratę sąsiadów, więc aby uporządkować myśli i emocje decydują się spędzić trochę czasu we Frankfurcie. W tym czasie na świat przychodzi syn Kate i Justina, Billy. Po powrocie do Londynu Jon i Theresa przepraszają sąsiadów za swoje wcześniejsze zachowanie. Od tego momentu Kate może liczyć na wszelką pomoc ze strony sąsiadki. Cieszy ją przede wszystkim gotowość Theresy do opiekowania się Billym, ponieważ zmęczenie częstym płaczem niemowlęcia coraz bardziej daje się jej w znaki.

Brytyjski thriller „The Ones Below” jest pełnometrażowym reżyserskim debiutem Davida Farra ciepło przyjętym przez krytykę. Farr sam napisał scenariusz doceniony przez wielu amerykańskich recenzentów na równi z realizacją. Niejeden odbiorca porównał efekt starań początkującego reżysera do dokonań Romana Polańskiego i Alfreda Hitchcocka, ale z obwieszczeniem narodzin nowego mistrza dreszczowców trzeba jeszcze trochę poczekać. Bo choć „The Ones Below”, aż tchnie niemałym talentem jego głównego twórcy, Farr niekoniecznie ukierunkuje swoją filmową karierę na kino grozy, co moim zdaniem uczynić powinien, bo jeśli nie obniży poziomu zaprezentowanego w tym obrazie ma szansę stać się jednym z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów thrillerów. Choć może nie w Polsce, bo doświadczenie uczy, że do wielu naszych rodaków nie przemawia powolna, nastawiona na emocje narracja dreszczowców, a właśnie w taki ton uderzył Farr w swoim pierwszym pełnometrażowym przedsięwzięciu.

W „The Ones Below” można zauważyć małą inspirację „Dzieckiem Rosemary” Romana Polańskiego. Tutaj również mamy relację głównych bohaterów z nazbyt układnymi, wręcz narzucającymi się sąsiadami (albo raczej sąsiadki), a bodaj najczytelniejszą aluzją do arcydzieła Polańskiego jest moment, w którym Theresa odwiedza Kate ze szklanką lemoniady, pragnąc przypomnieć jej o uzupełnianiu płynów po porodzie. Ale choć w kilku szczegółach możemy dopatrzeć się wpływu „Dziecka Rosemary” krzywdzące byłoby stwierdzenie, że otrzymujemy „powtórkę z rozrywki”, bazującą na dokładnie takich samych emocjach i wątkach. Farr podążył w nieco innym kierunku, w porównaniu do sekty satanistycznej bardzo przyziemnym, ale to nie oznacza, że pozbawionym walorów wizualnych i tekstowych. W jego scenariuszu ważną rolę pełnią wątki stricte dramatyczne, ale w najmniejszym stopniu nieprzesłodzone, pozbawione niezmiennie irytującej mnie nachalnej ckliwości. Momentem zwrotnym, napędzającym dalszą akcję filmu jest wypadek ciężarnej Theresy na progu mieszkania sąsiadów z piętra, na skutek którego traci dziecko. Tragedia jest o tyle dotkliwsza, że wraz z Jonem kilka lat starali się o potomka, nie dziwi więc ich wrogi stosunek do Kate i Justina tuż po wypadku, potrzeba natychmiastowego obarczenia kogoś winą za owo smutne wydarzenie. Jeśli wcześniejsze odrobinę osobliwe zachowanie sąsiadów głównych bohaterów nie uczuliło widzów na te postacie to poronienie Theresy powinno rozbudzić podejrzenia, najpewniej zgodnie z zamysłem Farra. Tym bardziej, że małżeństwo po przejściach wraca z odpoczynku we Frankfurcie w zupełnie innych nastrojach. Z ich postawy przebija przygnębienie, ale przestają obarczać winą za swoją osobistą stratę Kate i Justina. Więcej: są gotowi służyć im wszelką pomocą, zwłaszcza przy opiece nad ich dzieckiem. Diametralną zmianę nastawienia Theresy i Jona do sąsiadów można również tłumaczyć zbawiennym wpływem na ich psychikę pobytem w Niemczech, uporządkowaniem myśli oraz emocji i ostatecznym zrozumieniem, że za śmierć ich dziecka nie odpowiadają mili sąsiedzi. A jednak Farr zdaje się odsuwać od widza taką interpretację, na każdym kroku akcentując przesadnie układną postawę Theresy i Jona względem Kate i Justina, dając do zrumienia, że ich uczynne zachowanie ma jedynie ukryć prawdziwe, niecne intencje. Można się domyślić do czego dążą, nie jest to wszak jakoś szczególnie skrywane przez scenarzystę, ale jednocześnie nie sposób znaleźć w czynach i słowach czegoś konkretnego, co wskazywałoby na ich wrogie nastawienie do sąsiadów. Theresa i Jon wydają się być śliscy (to słowo nasunęło mi się, gdy śledziłam ich relację z głównymi bohaterami), ale to wcale nie musi świadczyć o ich antagonistycznym nastawieniu do Kate i Justina, może wpisywać się w ich osobowości, na co wskazuje choćby ich porównywalne do obecnego zachowanie tuż przed tragicznym w skutkach wypadkiem. W takim rozrachunku nasuwa się więc druga ewentualna interpretacja całej historii – konkluzja, że padamy ofiarą przemyślnych fortelów twórców, mających na celu zaciemnić nam prawdziwy obraz niniejszej sytuacji, w której żaden spisek nie istnieje bądź zagrożenia należy upatrywać w postaci matki Billy’ego, przygniecionej rolą pani domu, zważywszy na pracę męża przez większość czasu samotnie opiekującą się często płaczącym dzieckiem.

Szczerze powiedziawszy obranie właściwej ścieżki interpretacyjnej „The Ones Below” nie nastręczyło mi większych trudności. Davidowi Farrowi nie udało się zepchnąć mnie z raz obranej drogi, choć przyznaję, że aby zdezorientować odbiorców wykorzystał rzadko spotykany w tego typu kinie zabieg UWAGA SPOILER ostatecznie czarnymi charakterami uczynił osoby, na które cały czas „wskazywał palcem” - nawet jeśli przez większość czasu nie wprost to w czytelnych podtekstach już tak KONIEC SPOILERA. Jednak obcując z jego pełnometrażowym debiutem nie odczułam braku elementu zaskoczenia, może dlatego, że byłam za bardzo zajęta podziwianiem minimalistycznej realizacji, z wykorzystaniem której z wręcz maniakalną konsekwencją poprowadzono iście elektryzującą, nieprzekombinową opowieść. Farr swój obraz całkowicie pozbawił efektów komputerowych, czym z miejsca zdobył moją przychylność. Z takim samym entuzjazmem przyjęłam jego niechęć do rozpędzania akcji, bo zawrotne tempo zapewne oddarłoby fabułę z ładunku emocjonalnego, zaciemniło relacje międzyludzkie, które w takim stonowanym kształcie wynoszą ten obraz na prawdziwe wyżyny napięcia. Podskórnego, aż do końcówki niepodkreślanego mocnymi wizualnymi akcentami i paradoksalnie dzięki temu tak silnie podsycającego emocje. W efekcie ogląda się to z prawdziwą przyjemnością, jeśli oczywiście nie ma się nic przeciwko powolnej narracji, skoncentrowanej na detalach, szczególnie w postaci uczuć targających bohaterami, zarówno tych jawnych, jak i tłumionych. Duże brzemię ciążyło więc na aktorach, szczególnie Clemence Poesy, która należycie wywiązała się z roli zmęczonej „świeżo upieczonej matki”, być może z syndromem baby blues, który powoli przybiera skrajną postać bądź ofiary spisku sąsiadów. David Morrissey i Stephen Campbell Moore również warsztatowo mnie nie zawiedli, ale niestety nie mogę tego samego powiedzieć o miejscami egzaltowanej, a czasem zwyczajnie drętwej Laurze Birn w roli domniemanej nemezis bądź powiernicy Kate. Poprawiłabym również zakończenie, wycinając ostatnie wyjaśniające ujęcia – sfinalizowanie scenariusza wcześniej zaprezentowanymi dwoma mocnymi akcentami w zupełności by wystarczało i tak na dobrą sprawą pozostawiałoby pole do dwojakiej interpretacji (przez ujęcia postaci od tyłu podczas jej mrożącej krew w żyłach wędrówki nad rzekę), nie dając odbiorcom poczucia, że oto zostali potraktowani, jak osoby niezdolne do samodzielnego myślenia, którym wszystko trzeba tłumaczyć.

„The Ones Below” w moim pojęciu nie jest thrillerem idealnym, wszak kilka elementów spokojnie można było poprawić. Ale jak dla mnie wiele do tego miana mu nie brakuje. David Farr zrealizował swój dreszczowiec w sposób, za którym wręcz przepadam, bez sztucznego efekciarstwa, z maksymalnym skupieniem na emocjach, skutecznie potęgującym podskórne napięcie. Ale podejrzewam, że sporo widzów nie podzieli mojego pozytywnego zdania o „The Ones Below”, bo takim oszczędnym w środkach dreszczowcom obecnie bardzo trudno jest skraść serca szerokiej opinii publicznej. Co wcale nie znaczy, że paru ukontentowanych wielbicieli minimalistycznych thrillerów się nie znajdzie – mam taką nadzieję, bo uważam, że przedsięwzięcie Farra nie zasłużyło sobie na wzmożoną krytykę.

1 komentarz:

  1. Właśnie obejrzałam i faktycznie jest to niezły, trzymający w napięciu thriller.

    OdpowiedzUsuń