Zespół hardcore punk, w skład którego wchodzą Pat, Sam, Reece i Tiger
przyjeżdża do Seaside w stanie Oregon, aby udzielić wywiadu do radia i wystąpić
na imprezie organizowanej przez spikera, Tada. Niestety koncert zostaje
odwołany, a radiowiec, żeby im to zrekompensować załatwia występ w klubie
położonym nieopodal lasu, którego głównymi bywalcami są neonaziści. Po zagraniu
kilku kawałków kapela dostaje zadowalającą zapłatę i szykuje się do drogi
powrotnej. Sytuację komplikuje znalezisko Pata, ciało martwej kobiety leżące na
podłodze w jednym z pokoi. Zespół wraz z przebywającą na miejscu zbrodni Amber
i zadźganą nieznajomą zostaje zamknięty w pomieszczeniu pod czujnym okiem
jednego z ochroniarzy. Rzekomo do czasu przyjazdu policji i wyjaśnienia
okoliczności morderstwa, ale młodzi ludzie mają wszelkie powody by sądzić, iż
wmieszali się w grubszą sprawę, z której jeśli nie będą walczyć nie wyjdą żywi.
Najnowszy thriller Jeremy’ego Saulniera na podstawie jego własnego
scenariusza, który zawojował festiwale filmowe, na paru będąc uhonorowanym
różnego rodzaju nagrodami. Amerykańscy krytycy nie mogli nachwalić się dokonania
Saulniera, zresztą podobnie jak szeroka opinia publiczna, w recenzjach wskazując
na między innymi błyskotliwość scenariusza, nieustające napięcie i solidną
warstwę techniczną. Szacuje się, że na realizację „Green Room” przeznaczono
pięć milionów dolarów – sumę może i nie zawrotną, ale wystarczającą do
profesjonalnego przełożenia na język filmu akurat tego scenariusza. Bo warstwa
fabularna nie wymuszała na twórcach konieczności epatowania choćby drogimi
efektami komputerowymi. Radość z sukcesu nieco przytłumiła śmierć w wypadku
odtwórcy głównej roli, Antona Yelchina, niedługo po kinowej premierze w
Niemczech.
Szczerze powiedziawszy nie potrafię zrozumieć fenomenu „Green Room”
(możecie mnie zlinczować), znaleźć w nim tych superlatywów, o których wspominają
między innymi krytycy i wykoncypować co ta produkcja ma takiego pozytywnie
wyróżniającego ją na tle innych jej podobnych rąbanek. Za wyjątkiem licznych
zielonkawych zdjęć, stanowiących całkiem pomysłową formę przekazu, acz w moim
odczuciu siłę ich wyrazu znacząco złagodziło nieumiejętne stopniowanie
napięcia, na co z kolei w dużej mierze miała wpływ warstwa fabularna. Wszystko
więc sprowadza się do scenariusza Jeremy’ego Saulniera, który zaczynał się
całkiem interesująco, ale z czasem ku mojemu ubolewaniu skoncentrował się na
zorganizowanej przestępczości. Sympatyczni, dobrze wykreowani przez aktorów
członkowie zespołu, mającego kłopoty z zaistnieniem na rynku muzycznym, sypiący dowcipnymi, mniej lub bardziej adekwatnymi do sytuacji
odzywkami, przypadkiem stają się celem neonazistów pragnących zatuszować niedawną
zbrodnię popełnioną na terenie ich klubu. Rzeczony lichy budyneczek położony
jest w doprawdy malowniczym, mieniącym się głęboką zielenią leśnym zakątku,
wcześniej zachwycająco ujmowanym „z lotu ptaka”, co daje nadzieję na mocny survival w kolejnych partiach filmu.
Najpierw jednak posłuchamy kilku ciężkich kawałków w wykonaniu protagonistów, w
tym utworu obrażającego nazistów, którzy swoją drogą oprócz oblewania
wykonawców napojami nie wykazują większej wrogości do przybyszów za tę
zaplanowaną zaczepkę. Podczas następnej piosenki już dobrze się bawią, tak
jakby puścili w niepamięć początkowy atak kapeli. Nie jestem przekonana, czy w rzeczywistości
publika o takich poglądach, w dodatku będąca pod wpływem alkoholu nie chciałaby
się zemścić, ale z drugiej strony gwoli sprawiedliwości ich uległe zachowanie
można tłumaczyć ewentualnym wpływem personelu klubu, szczególnie jego
właściciela, który jak się z czasem okazuje sprawuje niepodzielne rządy nad
tutejszym przestępczym światkiem. W każdym razie akcja dynamizuje się dosyć
szybko, chwilę po występie protagonistów i przez dłuższy czas zamyka się w
jednym pomieszczeniu. Saulnierowi nie udało się wówczas wytworzyć pożądanej
klaustrofobicznej aury, a przynajmniej mnie nie przygniotła atmosfera, jaka
spowijała małe pomieszczenie, w którym przyszło osiąść pozytywnym bohaterom.
Zawiniło chyba zbyt silne skontrastowanie zdjęć, ocierające się o plastik i
niewprawna gra światłem i cieniem. Dużo lepiej poradzono sobie z klimatem
zagrożenia, a bo i zadanie było o wiele łatwiejsze – wystarczyło postawić
naprzeciwko przerażonych młodych ludzi uzbrojonego ochroniarza słusznej postury
i zasygnalizować widzom, że za drzwiami czyha „armia” neonazistów/skinheadów”,
gotowa zabić każdego, kto przestąpi próg pokoju. Nigdy nie przepadałam za
thrillerami, w których antybohatowie przynależą do zorganizowanej przestępczości,
dysponującej potężnym arsenałem, ułatwiającym tępienie wrogów, bo taki
charakter antagonistów na ogół generuje nudne z mojego punktu widzenia
strzelanki. Samotni mordercy z bronią białą są dla mnie nieporównanie bardziej atrakcyjni
od uzbrojonych „po zęby” kryminalistów, rezygnujących z pełnych napięcia
podchodów w imię szturmowania pomieszczenia, w którym przebywają ich cele. Na
początku skinheadzi poprzestają na topornej manipulacji, chyba w nadziei, że
ich pokrętne tłumaczenia przekonają członków zespołu, że nie mają względem nich
złych zamiarów, ale z czasem tracą cierpliwość i zaczyna się prawdziwa demolka.
Obserwując rozpaczliwe próby protagonistów celem wydostania się z małego
pokoju zastanawiałam się, kiedy Saulnier wreszcie odejdzie od nużącej
monotematyczności. Bohaterowie nieśmiało przestępują próg, wkrótce natrafiają
na przeciwników, którzy za pomocą broni palnej i krwiożerczych psów
przetrzebiają ich grupę i zmuszają do powrotu do bezpiecznej przystani, jaką
jest dla nich pomieszczenie z trupem kobiety. A niedługo potem „powtórka z rozrywki”…
Miłą odskocznią od tej denerwującej powtarzalności są jedynie sceny mordów, nie
nadmiernie krwawe, w większości mało pomysłowe, ale za to bardzo realistyczne.
Rozszarpanie przez psa gardła chłopaka i poszatkowanie ręki drugiego są całkiem
dobrym ukłonem w stronę kina gore,
ale niestety większość ujęć eliminacji zarówno pozytywnych, jak i negatywnych
postaci było wynikiem mało widowiskowych strzałów z pistoletu - chyba, że za
takowe uznać bryzganie posoki z dziur w głowach i szyjach. Nie mając czym zająć
myśli podczas tych zupełnie dla mnie nieatrakcyjnych strzelanek, utrzymanych
raczej w klimacie kina akcji, aniżeli rasowego, mrocznego thrillera, powoli
stopniującego klimat zagrożenia, zabawiałam się wymyślaniem potencjalnych
zwrotów akcji, bowiem byłam przekonana, że scenarzysta zapragnął uraczyć widzów
jakimś wymyślnym twistem. Jak się okazało niepotrzebnie, bo wyszło na to, że „Green
Room” nie zasłania liniową, prostą fabułką zaskakującej istoty całej intrygi. Zamysłem
Saulniera było chyba uraczenie widza nieskomplikowaną rąbanką, albo raczej
strzelanką podlaną dawką skutecznego dowcipu, w dużej mierze rozgrywającą się w
zamkniętym pomieszczeniu i dopiero pod koniec uderzającą w survivalową akcję, acz rozczarowująco sfinalizowaną. A przynajmniej
ja tak to odebrałam, bo choć bardzo się starałam nie znalazłam w „Green Room”
żadnych zaskakujących akcentów, mocnej atmosfery grozy, czy choćby umiejętnego
dawkowania napięcia, o punktowanej przez niektórych krytyków błyskotliwości nie
wspominając.
Po seansie „Green Room” „spałam jak dziecko”, osuwając się w świat marzeń
sennych niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, co zdarza mi się
bardzo rzadko. Więc byłabym nieszczera, gdybym powiedziała, że żałuję czasu,
jaki poświęciłam na seans tej produkcji. Jestem wdzięczna Jeremy’emu
Saulnierowi, że wreszcie się wyspałam, ale nie mogę z czystym sumieniem zniechęcać
innych osób do „Green Room”. Film ma wielu fanów, dostrzegających w
nim prawdziwy geniusz, więc wydaje się, że osobiste preferencje filmowe
uniemożliwiły mi pozytywny odbiór tej produkcji, że pozycja ta ma w sobie coś
wyjątkowego, czego ja nie potrafiłam dostrzec.