Stronki na blogu

środa, 6 lipca 2016

„Green Room” (2015)


Zespół hardcore punk, w skład którego wchodzą Pat, Sam, Reece i Tiger przyjeżdża do Seaside w stanie Oregon, aby udzielić wywiadu do radia i wystąpić na imprezie organizowanej przez spikera, Tada. Niestety koncert zostaje odwołany, a radiowiec, żeby im to zrekompensować załatwia występ w klubie położonym nieopodal lasu, którego głównymi bywalcami są neonaziści. Po zagraniu kilku kawałków kapela dostaje zadowalającą zapłatę i szykuje się do drogi powrotnej. Sytuację komplikuje znalezisko Pata, ciało martwej kobiety leżące na podłodze w jednym z pokoi. Zespół wraz z przebywającą na miejscu zbrodni Amber i zadźganą nieznajomą zostaje zamknięty w pomieszczeniu pod czujnym okiem jednego z ochroniarzy. Rzekomo do czasu przyjazdu policji i wyjaśnienia okoliczności morderstwa, ale młodzi ludzie mają wszelkie powody by sądzić, iż wmieszali się w grubszą sprawę, z której jeśli nie będą walczyć nie wyjdą żywi.

Najnowszy thriller Jeremy’ego Saulniera na podstawie jego własnego scenariusza, który zawojował festiwale filmowe, na paru będąc uhonorowanym różnego rodzaju nagrodami. Amerykańscy krytycy nie mogli nachwalić się dokonania Saulniera, zresztą podobnie jak szeroka opinia publiczna, w recenzjach wskazując na między innymi błyskotliwość scenariusza, nieustające napięcie i solidną warstwę techniczną. Szacuje się, że na realizację „Green Room” przeznaczono pięć milionów dolarów – sumę może i nie zawrotną, ale wystarczającą do profesjonalnego przełożenia na język filmu akurat tego scenariusza. Bo warstwa fabularna nie wymuszała na twórcach konieczności epatowania choćby drogimi efektami komputerowymi. Radość z sukcesu nieco przytłumiła śmierć w wypadku odtwórcy głównej roli, Antona Yelchina, niedługo po kinowej premierze w Niemczech.

Szczerze powiedziawszy nie potrafię zrozumieć fenomenu „Green Room” (możecie mnie zlinczować), znaleźć w nim tych superlatywów, o których wspominają między innymi krytycy i wykoncypować co ta produkcja ma takiego pozytywnie wyróżniającego ją na tle innych jej podobnych rąbanek. Za wyjątkiem licznych zielonkawych zdjęć, stanowiących całkiem pomysłową formę przekazu, acz w moim odczuciu siłę ich wyrazu znacząco złagodziło nieumiejętne stopniowanie napięcia, na co z kolei w dużej mierze miała wpływ warstwa fabularna. Wszystko więc sprowadza się do scenariusza Jeremy’ego Saulniera, który zaczynał się całkiem interesująco, ale z czasem ku mojemu ubolewaniu skoncentrował się na zorganizowanej przestępczości. Sympatyczni, dobrze wykreowani przez aktorów członkowie zespołu, mającego kłopoty z zaistnieniem na rynku muzycznym, sypiący dowcipnymi, mniej lub bardziej adekwatnymi do sytuacji odzywkami, przypadkiem stają się celem neonazistów pragnących zatuszować niedawną zbrodnię popełnioną na terenie ich klubu. Rzeczony lichy budyneczek położony jest w doprawdy malowniczym, mieniącym się głęboką zielenią leśnym zakątku, wcześniej zachwycająco ujmowanym „z lotu ptaka”, co daje nadzieję na mocny survival w kolejnych partiach filmu. Najpierw jednak posłuchamy kilku ciężkich kawałków w wykonaniu protagonistów, w tym utworu obrażającego nazistów, którzy swoją drogą oprócz oblewania wykonawców napojami nie wykazują większej wrogości do przybyszów za tę zaplanowaną zaczepkę. Podczas następnej piosenki już dobrze się bawią, tak jakby puścili w niepamięć początkowy atak kapeli. Nie jestem przekonana, czy w rzeczywistości publika o takich poglądach, w dodatku będąca pod wpływem alkoholu nie chciałaby się zemścić, ale z drugiej strony gwoli sprawiedliwości ich uległe zachowanie można tłumaczyć ewentualnym wpływem personelu klubu, szczególnie jego właściciela, który jak się z czasem okazuje sprawuje niepodzielne rządy nad tutejszym przestępczym światkiem. W każdym razie akcja dynamizuje się dosyć szybko, chwilę po występie protagonistów i przez dłuższy czas zamyka się w jednym pomieszczeniu. Saulnierowi nie udało się wówczas wytworzyć pożądanej klaustrofobicznej aury, a przynajmniej mnie nie przygniotła atmosfera, jaka spowijała małe pomieszczenie, w którym przyszło osiąść pozytywnym bohaterom. Zawiniło chyba zbyt silne skontrastowanie zdjęć, ocierające się o plastik i niewprawna gra światłem i cieniem. Dużo lepiej poradzono sobie z klimatem zagrożenia, a bo i zadanie było o wiele łatwiejsze – wystarczyło postawić naprzeciwko przerażonych młodych ludzi uzbrojonego ochroniarza słusznej postury i zasygnalizować widzom, że za drzwiami czyha „armia” neonazistów/skinheadów”, gotowa zabić każdego, kto przestąpi próg pokoju. Nigdy nie przepadałam za thrillerami, w których antybohatowie przynależą do zorganizowanej przestępczości, dysponującej potężnym arsenałem, ułatwiającym tępienie wrogów, bo taki charakter antagonistów na ogół generuje nudne z mojego punktu widzenia strzelanki. Samotni mordercy z bronią białą są dla mnie nieporównanie bardziej atrakcyjni od uzbrojonych „po zęby” kryminalistów, rezygnujących z pełnych napięcia podchodów w imię szturmowania pomieszczenia, w którym przebywają ich cele. Na początku skinheadzi poprzestają na topornej manipulacji, chyba w nadziei, że ich pokrętne tłumaczenia przekonają członków zespołu, że nie mają względem nich złych zamiarów, ale z czasem tracą cierpliwość i zaczyna się prawdziwa demolka.

Obserwując rozpaczliwe próby protagonistów celem wydostania się z małego pokoju zastanawiałam się, kiedy Saulnier wreszcie odejdzie od nużącej monotematyczności. Bohaterowie nieśmiało przestępują próg, wkrótce natrafiają na przeciwników, którzy za pomocą broni palnej i krwiożerczych psów przetrzebiają ich grupę i zmuszają do powrotu do bezpiecznej przystani, jaką jest dla nich pomieszczenie z trupem kobiety. A niedługo potem „powtórka z rozrywki”… Miłą odskocznią od tej denerwującej powtarzalności są jedynie sceny mordów, nie nadmiernie krwawe, w większości mało pomysłowe, ale za to bardzo realistyczne. Rozszarpanie przez psa gardła chłopaka i poszatkowanie ręki drugiego są całkiem dobrym ukłonem w stronę kina gore, ale niestety większość ujęć eliminacji zarówno pozytywnych, jak i negatywnych postaci było wynikiem mało widowiskowych strzałów z pistoletu - chyba, że za takowe uznać bryzganie posoki z dziur w głowach i szyjach. Nie mając czym zająć myśli podczas tych zupełnie dla mnie nieatrakcyjnych strzelanek, utrzymanych raczej w klimacie kina akcji, aniżeli rasowego, mrocznego thrillera, powoli stopniującego klimat zagrożenia, zabawiałam się wymyślaniem potencjalnych zwrotów akcji, bowiem byłam przekonana, że scenarzysta zapragnął uraczyć widzów jakimś wymyślnym twistem. Jak się okazało niepotrzebnie, bo wyszło na to, że „Green Room” nie zasłania liniową, prostą fabułką zaskakującej istoty całej intrygi. Zamysłem Saulniera było chyba uraczenie widza nieskomplikowaną rąbanką, albo raczej strzelanką podlaną dawką skutecznego dowcipu, w dużej mierze rozgrywającą się w zamkniętym pomieszczeniu i dopiero pod koniec uderzającą w survivalową akcję, acz rozczarowująco sfinalizowaną. A przynajmniej ja tak to odebrałam, bo choć bardzo się starałam nie znalazłam w „Green Room” żadnych zaskakujących akcentów, mocnej atmosfery grozy, czy choćby umiejętnego dawkowania napięcia, o punktowanej przez niektórych krytyków błyskotliwości nie wspominając.

Po seansie „Green Room” „spałam jak dziecko”, osuwając się w świat marzeń sennych niemal natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, co zdarza mi się bardzo rzadko. Więc byłabym nieszczera, gdybym powiedziała, że żałuję czasu, jaki poświęciłam na seans tej produkcji. Jestem wdzięczna Jeremy’emu Saulnierowi, że wreszcie się wyspałam, ale nie mogę z czystym sumieniem zniechęcać innych osób do „Green Room”. Film ma wielu fanów, dostrzegających w nim prawdziwy geniusz, więc wydaje się, że osobiste preferencje filmowe uniemożliwiły mi pozytywny odbiór tej produkcji, że pozycja ta ma w sobie coś wyjątkowego, czego ja nie potrafiłam dostrzec.