Wydany kilka lat temu przez wydawnictwo Vesper zbiór opowiadań
niekwestionowanego mistrza weird fiction, Howarda Phillipsa Lovecrafta, zatytułowany
„Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” został bardzo dobrze przyjęty
przez polskich czytelników. Długoletni fani prozy Samotnika z Providence nie posiadali
się z radości i wdzięczności za przepiękne wydanie w twardej i miękkiej oprawie
w tłumaczeniu niezastąpionego Macieja Płazy, a niezaznajomiona z twórczością
Lovecrafta grupa odbiorców mogła wreszcie poznać garść jednych z jego
najlepszych dzieł, zebranych w jednym miejscu. Wziąwszy pod uwagę reakcje
opinii publicznej tylko kwestią czasu było wypuszczenie na polski rynek
kolejnego potężnego zbiorku utworów Lovecrafta. Najpierw jednak trzeba było
przekonać Macieja Płazę, bez udziału którego książka bez wątpienia wypadłaby
nieporównanie gorzej. Tłumacz zdradza w posłowiu „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści
niesamowitych i fantastycznych”, że nie był przekonany do tego przedsięwzięcia,
ale zmienił swoje nastawienie po nieprawdopodobnym zbiegu okoliczności, którego
można interpretować, jako znak z innego świata, tak jakby sam Lovecraft
zainterweniował wskazując mu właściwą drogę. Ludzie wierzący w takie rzeczy
mogą więc uznać, że osobą, która przekonała Macieja Płazę do opracowania
drugiego zbioru swoich testów wydawnictwa Vesper był sam autor… Bez względu
jednak na to, czy ktoś pokłada wiarę w takie zjawiska, czy nie anegdota
przytoczona przez tłumacza w posłowiu idealnie wpisuje się w atmosferę
niesamowitości, będącą jednym ze znaków rozpoznawczych prozy H.P. Lovecrafta.
„Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowite i fantastyczne” to
zbiór, w skład którego wchodzą dwadzieścia dwa opowiadania, jedna minipowieść i
esej, o lekturze którego marzyłam wiele długich lat. Tom uświetniają ilustracje
Krzysztofa Wrońskiego i wspomniane posłowie Macieja Płazy, który ponadto
przełożył na język polski prezentowane utwory Lovecrafta oraz wziął na siebie
wybór tekstów. Możemy być dumni, że mamy takiego tłumacza, jak Płaza, któremu chce
się dzielić swoim talentem. Gdyby nie jego malowniczy, styl z archaicznymi
wtrętami z całą pewnością zagubiłby się duch Lovecrafta, moc, która tchnie z
dosłownie każdej strony opracowanej przez utalentowanego Płazę. Ale pozwólmy,
żeby nasz rodak ustąpił miejsca głównemu bohaterowi „Opowieści niesamowitych i
fantastycznych”, wirtuozowi literatury niesamowitej, Howardowi Phillipsowi
Lovecraftowi we własnej osobie, pisarzowi, bez którego najprawdopodobniej
współczesna literatura grozy nie byłaby w tym miejscu, w którym obecnie jest,
bez którego w gatunku zaistniałaby ogromna wyrwa, niemożliwa do załatania przez
żadnego innego pisarza. Bo geniusz Lovecrafta jest niepodrabialny, wkład jaki
wniósł w literaturę grozy nie mógłby być poczyniony przez nikogo innego, choć Samotnik
z Providence nie unikał zapożyczeń z dokonań swoich kolegów po piórze, o czym
również wspomina Maciej Płaza w posłowiu. Wyjątkowość prozy Lovecrafta polega
między innymi na tym, że pomysły innych autorów potrafił przekuć w zupełnie
nową jakość - rozbudować je o własne przerażające koncepcje, odkształcić, ująć
z zupełnie innej perspektywy i wpleść w doskonale skonstruowane ramy fabularne,
a tym samym tworząc nową mitologię w konfrontacji, z którą zwykły śmiertelnik
zamienia się w bezbronne, oszołomione dziecię, mogące jedynie z trwogą i
notabene narastającą fascynacją obserwować owoce osobliwej wyobraźni autora.
Beletrystyczne utwory H.P. Lovecrafta zebrane w „Przyszła na Sarnath
zagłada. Opowieściach niesamowitych i fantastycznych”, jak sam tytuł wskazuje
dzielą się na dwie frakcje. Jedną grupę tworzą dzieła przynależące do gatunku,
w którym Samotnik z Providence odnajdywał się najlepiej, czyli kultowe opowieści
grozy, natomiast na drugą składają się utwory dark fantasy. Dotychczas znałam jedynie to pierwsze oblicze prozy
Lovecrafta, dlatego raptowny przeskok w inne środki wyrazu w pierwszej chwili
mnie oszołomił. Potrzebowałam paru minut, żeby się przestawić na inny sposób narracji,
ale kiedy dezorientacja minęła mogłam przekonać się jak wszechstronnym artystą
był H.P. Lovecraft. „Polaris”, „Biały Statek”, „Przyszła na Sarnath zagłada”,
„Celephais”,
„Wędrówka
Iranona”, „Inni bogowie”, „Dziwny dom wysoko wśród mgieł” i
oczywiście minipowieść „Ku nieznanemu Kadath śniąca się wędrówka”
oraz jej krótka kontynuacja pt. „Srebrny klucz” to dzieła, które
razem tworzą drugą mniej znaną mitologię Lovecrafta. Intertekstualność (na którą
często porywał się Samotnik z Providence również w opowieściach grozy) sprawia,
że wszystkie te teksty można z łatwością połączyć w jedną całość, dostając
rozległy, oddany w najdrobniejszych szczegółach fantastyczny świat pełen magicznych
krain z imponującymi budowlami i zaludniającymi je osobliwymi stworzeniami. Utrzymane
w onirycznej atmosferze pełne przygód wędrówki bohaterów stanowią temat
przewodni wielu z wymienionych opowieści, ale ich główną siłą nie są walory turystyczne
i zachwycające losy tułaczy tylko melancholijny, uduchowiony wydźwięk fabuł. Z
fantastycznych dzieł Lovecrafta przebija tęsknota za dzieciństwem, okresem, w
którym magia istniała w nieskrępowanej młodzieńczej wyobraźni, w którym świat
był nieporównanie bardziej czarowny i dosłownie wszystko mogło się wydarzyć.
Lovecraft szczególnie dobitnie konfrontuje dzieciństwo z dorosłością w „Srebrnym
kluczu”, błyskotliwie wykazując, jaką szkodę człowieczeństwu wyrządza twardy
racjonalizm i uparte, krótkowzroczne egzystowanie w szarej rzeczywistości, w
której nie ma miejsca na ekstrawaganckie wyobrażenia, w którym marzenia zostały
stłamszone przez zgniły materializm. W „Srebrnym kluczu” Lovecraft wprost
artykułuje konflikt gloryfikowanego okresu dziecięcego z napiętnowaną
dorosłością, ale w pozostałych utworach fantastycznych również przybliża
czytelnikom swoje stanowisko na ten temat, chociaż już mniej dobitnie. Z dzieł
poruszających się w ramach dark fantasy
wyłania się również przekonanie Lovecrafta o wyjątkowości marzeń sennych – stanu,
w którym możemy przemierzać magiczne uniwersa, nieskrępowani prawidłami
przeklętej rzeczywistości. Autor wdaje się w dysputę z racjonalistami, wyrzucając
im niezrozumiałe, dobrowolne odrzucenie niesamowitości w imię uporządkowanej,
acz monotonnej egzystencji w zwykłej rzeczywistości i uparcie punktuje
dobrodziejstwa, jakie płyną dla ludzkiego ducha z tak deprecjonowanych przez materialistów
marzeń sennych i nieskrępowanej wyobraźni. I mówi to zdeklarowany ateista oraz
materialista, co może wskazywać na niezadowolenie autora z kierunku, w jakim
podążył świat, wespół z nim samym, ale równie dobrze mogę w tym miejscu
nadinterpretować.
Choć w stylistyce dark fantasy
H.P. Lovecraft odnajdywał się znakomicie, szanujący się zbiór opowiadań jego
autorstwa nie mógł obejść się bez tekstów grozy, będących przecież jego znakiem
rozpoznawczym. Nie ukrywam, że największą ochotę miałam na „Reanimatora Herberta Westa”,
głównie za sprawą znakomitej filmowej adaptacji tego dzieła z 1985 roku popełnionej
przez Stuarta Gordona. Pierwotnie opowiadanie publikowano w odcinkach, dlatego
też w takim całościowym kształcie odrobinę „wybijały z rytmu” krótkie
streszczenia poprzednich wydarzeń rozpoczynające każdy kolejny rozdział. Z
podobną bolączką spotkałam się podczas lektury „Zielonej mili” Stephena Kinga,
ale w obu tych przypadkach z całkiem sporym powodzeniem starałam się przymknąć
oczy na tę drobną niedogodność. Lovecraft ułatwił mi to doskonałą fabułą,
przepełnioną śmiałą makabrą nieczęsto spotykaną na początku XX wieku, w którym
powstało to opowiadanie. Jak się okazało fragmenty tekstu były przełożone na
język filmu nie tylko przez Stuarta Gordona, ale również Briana Yuznę, w jego
kontynuacji głośnej adaptacji tego tekstu, zatytułowanej „Narzeczona Re-Animatora”.
Literacki pierwowzór oczywiście nie jest tak makabryczny, jak jego wspomniane
filmowe wersje, ale pod tym kątem wiele im nie ustępuje. Lovecraft zgodnie z
wyznawaną przez siebie zasadą, że rozwlekłe opisy, niepozostawiające miejsca dla
wyobraźni odbiorcy mniej niepokoją, aniżeli ogólny zarys pełen jednoznacznych
aluzji, przedstawia wyniki odstręczających eksperymentów Herberta Westa w miarę
powściągliwy sposób. W miarę, bo to co zdradza w krótkich opisach, wystarczy
żeby rozsnuć przed oczami odbiorcy prawdziwie niesmaczne obrazy żywych trupów, dzieciobójstwa,
ludożerstwa, rozczłonkowywania i ożywiania fragmentów ludzkiego ciała. Summa
summarum z tych oszczędnych opisów wyłania się diablo krwawy, ale też niezwykle
nastrojowy kawałek znakomitej prozy. Ale na tym jednym opowiadaniu nie kończą
się niespodzianki przygotowane dla spragnionych mocnych wrażeń czytelników.
Drugim opowiadaniem, z którym bardzo chciałam się zapoznać było głośne „Coś
na progu”, opowiadające o mężczyźnie wywodzącym się z bogatej rodziny,
który dzieciństwo spędził „pod kloszem” nadmiernie opiekuńczych rodziców. Ponadprzeciętnie
inteligentny młodzieniec z czasem zaczął interesować się mroczną tematyką,
dzięki czemu znalazł wspólny język z narratorem. Połączyła ich przyjaźń, na
drodze której wkrótce stanęła młoda kobieta, mająca opinię czarownicy. „Coś na
progu” to niezwykle klimatyczna, makabrycznie sfinalizowana opowieść o
zawłaszczeniu ciała, którą pomimo uprzedzenia faktów na początku utworu (co
zresztą Lovecraft często czynił w swoich dziełach) czyta się w stanie ciągłego,
niczym niezakłócanego emocjonalnego napięcia. W takim samym stanie upłynął mi
czas poświęcony na lekturę „Opuszczonego domu”, który do
pewnego momentu jest mistrzowsko skonstruowaną potencjalną ghost story, a z czasem przepoczwarza się w oryginalne spojrzenie
na sylwetkę pewnego upiora, który w innej formie jest jedną z czołowych postaci
horroru. Poza gęstą atmosferą nieustannie narastającej grozy koncentrującej się
na starym domostwie w Providence, mającym doprawdy zagadkową historię
(samobójstwa i popadanie w szaleństwo jego lokatorów) opowiadanie uświetnia interesująco
zrelacjonowana kronika rodu, do którego od pokoleń należy feralne domostw,
czyli często wykorzystywana przez Lovecrafta forma, w której osiągnął prawdziwe
mistrzostwo. Czego żelazne dowody daje również na kartach „Opuszczonego domu”.
Ciekawy przeskok w inną konwencję serwuje również „Rycina w starym domu”,
mówiąca o poszukiwaczu grozy, który trafia do pozornie opuszczonej,
odpychającej chaty, w której spotyka niespodziewanego antagonistę, bynajmniej
nie ducha, jak można sądzić na początku. Kolejną opowiastką o niepokojącym
zawłaszczaniu cudzego ciała przez jakiś złośliwy byt jest nastrojowy „Grobowiec”
zawierający odważną aluzję do nekrofilii („upajałem
się do syta grobowymi rozkoszami, których nie mogę opisać”), a opowiadający
o młodzieńcu mającym obsesję na punkcie tytułowego miejsca, które odnalazł. W
podobnym, mrożącym krew w żyłach klimacie Lovecraft utrzymał „Ogara”
i „Zeznanie
Randolpha Cartera”. Ten pierwszy traktuje o „hienach cmentarnych”
kolekcjonujących łupy wykradzione z grobów. Robią to dla sztuki, w poszukiwaniu
artyzmu, mając doprawdy dziwne poczucie estetyzmu tworzą w pokoju odstręczającą
wystawę z kości i różnego rodzaju przedmiotów przetransportowanych z cmentarzy.
Ten odrażający proceder w końcu sprowadza na nich zagrożenie nie z tego świata,
podobnie jak na kolegę Randolpha Cartera z jego szczerego wyznania,
przybliżającego szczegóły zniknięcia mężczyzny, który odważył się wejść do
grobu będącego bramą do świata zamieszkałego przez niepojęte monstrum.
We wszystkich wspomnianych opowiadaniach Lovecraft, jak zresztą przystało
na jego horrory nie ma sobie równych w budowaniu atmosfery niesamowitości, zewsząd
wyzierającego zagrożenia, którego natury przez długi czas niepodobna
rozszyfrować. Kolejną próbkę tego rodzaju wirtuozerii autor daje w jednym z
najlepszych opowiadań zamieszczonych w tym zbiorze, zatytułowanym „Zgroza
w Red Hook” i traktującym o policjancie, wyczulonym na niedostrzegalną
przez wielu śmiertelników zgniliznę ukradkiem toczącą nasz świat i
przybierającą najróżniejsze, acz zakamuflowane formy. Taka zgnilizna opanowuje
Red Hook, dzielnicę zdominowaną przez szemranych osobników. W mieście zaczynają
znikać dzieci, a główny bohater trafia na oznaki odprawiania jakichś okultystycznych
obrzędów, za które odpowiada pewien burzyciel. Makabryczny finał jego śledztwa na
pograniczu dwóch światów, wespół ze zgrabnym wpleceniem w całość legendarnej
Lilith robi naprawdę piorunujące wrażenie – to jedna z tych licznych
lovecraftowskich wizji, które mogą się zrodzić tylko w wyobraźni nielicznych, do
których bez wątpienia Samotnik z Providence przynależał. Oszczędniejsze w
środkach wyrazu „Księżycowe moczary” stanowią doskonały przykład umiejętnego wplecenia
irlandzkiego folkloru w nadprzyrodzoną opowieść o przeklętych moczarach,
zamieszkałych przez istoty z innego świata – o subtelnej aparycji, acz swoją
obecnością i niepokojącymi postępkami skutecznie potęgującymi gęsty klimat wszechobecnego
zagrożenia. „Pod piramidami (z Harrym Houdinim)” na tle pozostałych
opowiadań obok głównego bohatera wyróżniają długie opisy Kairu i odniesienia do
mitologii egipskiej, ale Lovecraft nie byłby sobą, gdyby na tym poprzestał w
budowaniu aury niesamowitości, bo jak się okazuje wszystkie te nastrojowe
początkowe wynurzenia stanowią wprawkę przed finalnym mocnym uderzeniem –
apogeum czystej grozy i osobliwości, w postaci hybrydycznych stworzeń, będących
połączeniem ludzi i zwierząt. Na podobnym pomyśle bazuje „Bezimienne miasto”,
opowiadające o podróżniku, który w tytułowym miejscu znajduje zbliżone koszmarne
dziwowiska. Następne dwa opowiadania, które w zbliżonym stopniu, co już
wspomniane wprawiły mnie w niemały zachwyt to „Zimno” i „Model
Pickmana”. Ten pierwszy opowiada o mężczyźnie, który wynajmuje pokój w
domu, w którym zamieszkuje stroniący od ludzi lekarz. Traf chce, że panowie się
zaprzyjaźniają i dzięki temu główny bohater odkrywa główny powód samotności
doktora. Mężczyznę dotknęła przypadłość, która wymusza na nim konieczność
utrzymywania w swoim otoczeniu niskiej temperatury, bowiem ciepło może go
zabić. Podobnie, jak „Model Pickmana” traktujący o uzdolnionym malarzu oddającym
na płótnie przerażające wizje i podany w przemyślnej narracji „jednostronnego
dialogu”, tak i „Zimno” zbudowano na zasadzie nieustannego podsycania
ciekawości czytelnika aluzjami do czegoś wymykającego się ludzkiemu pojmowaniu.
I w obu opowiadaniach finalizacja suspensu, momenty szczytowej grozy zatrważają
rzeczywistą naturą, unaocznieniem szczegółów dotychczas niezdefiniowanego elementu
niesamowitości. Gdybym miała wyłonić moim zdaniem najsłabszego reprezentanta
nie tyle całego zbioru „Przyszła na Sarnath zagłada. Opowieści niesamowitych i fantastycznych”,
ile tekstów przynależących do gatunku horroru to wskazałabym opowiadanie „On”,
traktujące o tajemniczym mężczyźnie, który posiadł wyjątkową zdolność i
demonstruje ją oszołomionemu narratorowi, ale tylko dlatego, że talent
rzeczonego nieznajomego nie wydał mi się jakoś szczególnie intrygujący, bo
forma, jak zwykle u Lovecrafta była bezbłędna. Na koniec oczywiście należy
wspomnieć o eseju „Nadprzyrodzona groza w literaturze”, o lekturze którego
marzyłam przez wiele lat. Moja cierpliwość w końcu została nagrodzona i choć
miałam naprawdę wygórowane oczekiwania względem owego tekstu w sumie się nie rozczarowałam.
Oczywiście w omówieniu wybranych utworów grozy Lovecraft mógł pokusić się o
szersze sportretowanie dokonań Josepha Sheridana Le Fanu i Roberta Louisa
Stevensona, zamiast deprecjonująco decydując się jedynie na wzmiankowanie ich
twórczości, ale poza tym uchybieniem nie zauważyłam żadnych niedociągnięć w
jednym z czołowych tekstów skrótowo przybliżającym twórczość pisarzy, którzy
mieli ogromny wpływ na rozwój gatunku i ewolucję technik straszenia i
szokowania czytelników. Niezmiernie ucieszyło mnie, że w zalewie tych wszystkich
nazwisk Lovecraft wyróżnił osobnym rozdziałem Edgara Allana Poego, a z kolei z
szeregu jego dzieł wyeksponował „Zagładę domu Usherów”, moje ulubione opowiadanie
Poego. Wdzięczna jestem również za wyróżnienie jednego z najlepszych beletrystycznych
krótkich utworów, jaki w życiu przeczytałam, czyli „Wielkiego Boga Pana” Arthura
Machena, choć nie bez nuty krytycyzmu, która notabene często przebija z
recenzji Lovecrafta, aczkolwiek cechuje ją duża błyskotliwość. „Nadprzyrodzoną
grozę w literaturze” polecam nie tylko długoletnim miłośnikom literatury grozy,
spragnionym inteligentnego omówienia mniej i bardziej znanych klasycznych przedstawicieli
gatunku, ale również osobom wyznającym pogląd, że wyznacznikiem horroru jest element
nadprzyrodzony, który Lovecraft już na początku obala, wykazując, że nadrzędne
znaczenie mają emocje, jakie utwór wzbudza, a nie natura zagrożenia, czy intencje autora. A kto, jak nie Howard Phillips
Lovecraft zasłużył sobie na stworzenie miarodajnej definicji horroru, kto jak
nie on ma być autorytetem w tej dziedzinie?
Zbiór „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści” skoncentrował się na
portrecie jednego pisarskiego oblicza H.P. Lovecrafta. Natomiast swoista
kontynuacja tego przedsięwzięcia zatytułowana „Przyszła na Sarnath zagłada.
Opowieści niesamowite i fantastyczne” przybliża czytelnikom również drugą,
lżejszą w formie, ale w większości bynajmniej nie mniej zajmującą artystyczną
twarz Samotnika z Providence. Wydawnictwo Vesper po raz kolejny wręcza polskim
czytelnikom błyszczący diamencik nieziemsko przetłumaczony przez Macieja Płazę.
Dostajemy zbiór, który poraża klimatycznymi, makabrycznymi i fantastycznymi
wizjami, opowieści zrodzone w rozbuchanej wyobraźni mistrza literatury grozy,
których istotę całościowo objąć rozumem mogą jedynie niezwykle wrażliwe
jednostki. A z równie zatrważającym skutkiem skopiować tego geniuszu nie zdoła
nikt, choćby nie wiem, jak się starał.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Objętość recenzji adekwatna do objętości książki. Brawo :D
OdpowiedzUsuńHej, trafiłem tu przez recenzje Nocnego Stróża, na mnie też ten film wywarł wrażenie, aż musiałem zagooglować. Możesz mi polecić jeszcze jakiś fajny thriller, którego mogę jeszcze nie znać? Przyrzekam obejrzeć :)
OdpowiedzUsuńA widziałeś "Magię"?
Usuńhttp://www.filmweb.pl/film/Magia-1978-7500
Jeśli nie to gorąco polecam.
Dzięki, nie pamiętam już czy to widziałem. Film wygląda bosko, więc na pewno obejrzę.
UsuńJa wczoraj oglądałem Opętanie Żuławskiego, (tu w bardzo dobrej kopii http://ebd.cda.pl/620x349/48986037?wersja=1080p).
Całkiem niezły, dzieło mistrza, ale rozwleczony.
Widziałam "Opętanie";)
UsuńMogłem się spodziewać
UsuńJestem już w posiadaniu "Zgrozy w Dunwich" i potwierdzam, że to prawdziwa perełka. Fajnie, że wydawnictwo Vesper pokusiło się o kontynuację. Na pewno też dołączę ją do swojej biblioteki. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń