RECENZJA ZAWIERA SPOILERY „PSYCHOZY”
Ezra Cobb mieszka z matką, nad którą sprawuje opiekę. Fanatycznie religijna
kobieta od dzieciństwa wpaja synowi, jakim złem jest pożycie z kobietami,
dlatego Ezra wybrał los kawalera u boku ukochanej rodzicielki. Kiedy jego matka
umiera zaczyna imitować jej głos i nabiera przekonania, że wcale nie odeszła.
Wykopuje jej rozkładające się ciało z grobu i przystępuje do poszukiwań
kolejnych zwłok, które dotrzymają mu towarzystwa. Dzięki zgłębieniu tajników
tanatopraksji i taksydermii pozyskane przez niego ciała nie ulegają rozkładowi.
Fascynuje go również tworzenie różnych przedmiotów z części ludzkich ciał, ale
z czasem przestaje mu to wystarczać. Zaczyna więc zwracać uwagę na żywe kobiety.
W październiku 1974 roku Tobe Hooper pokazał światu swoją „Teksańską
masakrę piłą mechaniczną”, która z czasem stała się jednym z najbardziej
docenianych horrorów w historii kinematografii. Sylwetkę mordercy,
Leatherface’a, w pewnym stopniu zainspirował prawdziwy zabójca, kanibal i hiena
cmentarna, Ed Gein. Ta sama postać natchnęła również między innymi pisarzy Roberta
Blocha i Thomasa Harrisa – gdyby nie Gein fikcyjne sylwetki takich osobników,
jak Norman Bates i Buffalo Bill (Jame Gumb) zapewne nigdy nie zostałyby stworzone, a przynjamniej nie w takim kształcie. W lutym
1974 roku miała miejsce premiera horroru Jeffa Gillena i Alana Ormsby’ego pt.
„Deranged” na podstawie scenariusza tego drugiego, silnie inspirowanego
historią Eda Geina. Z ich przedsięwzięcia również mógł czerpać Hooper w trakcie
tworzenia swojej „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, na co wskazuje
pojawiająca się w obu obrazach kolacja w towarzystwie trupów (moim zdaniem na
pewno tak zrobił, bo owe sekwencje są za bardzo podobne, żeby można było mówić
o zwyczajnym zbiegu okoliczności).
Do historii na kanwie odrażających dziejów Eda Geina, Gillen i Ormsby
postanowili podejść z odrobiną dystansu, doprawiając niektóre sytuacje i
dialogi szczyptą czarnego humoru. Być może uznali, że wymykająca się ludzkiemu
pojmowaniu ohydna działalność Geina ma w sobie coś z tragikomedii albo doszli
do wniosku, że w takiej postaci owy proceder będzie dla widzów lepiej
przyswajalny. Miejscami humorystyczne ujęcie tematu moim zdaniem tylko pomogło
ich filmowi, a zwłaszcza kreacji czołowej postaci, Ezrze Cobbowi, w którą w
mistrzowskim stylu wcielił się Roberts Blossom. Przedstawiając w doprawdy
groteskowy sposób ewidentnie chorego osobnika, który na swój sposób próbuje
poradzić sobie ze stratą ukochanej matki i wtłaczając w jego usta wiele
naprawdę zabawnych kwestii, scenarzysta paradoksalnie natchnął go dodatkowym
demonicznym pierwiastkiem, ogromem czystego szaleństwa, które wręcz odrzucało
od jego postaci. I tak miało być, sylwetka Ezry Cobba miała całym swoim jestestwem
wzbudzać niechęć odbiorcy, a że owe reakcje często płynęły z komicznych
dialogów i zachowań sprawcy tylko dowodzi, że Ormsby opanował trudną sztukę
wykorzystywania z definicji zabawnych elementów do rozbudzania w widzach zgoła
odmiennych emocji tożsamych dla kina gore.
W paru miejscach również, pomimo problematyki filmu, zmuszając mnie do
parsknięcia śmiechem – choćby wówczas, gdy Ezra informuje zwłoki rodzicielki,
że jej koleżanka ma nierówno pod sufitem, bo rozmawia ze swoim zmarłym mężem… Jeśli
komuś nie jest znana postać Eda Geina (takie osoby odsyłam do znakomitej
książki Daniela Diehla i Marka P. Donnelly'ego pt. „Dzieje kanibalizmu”), ale z kolei zapoznał się z
„Psychozą” Roberta Blocha bądź jej ekranizacją w reżyserii Alfreda Hitchcocka
znajdzie w osobowości Ezry Cobba wiele cech Normana Batesa, choćby uzależnianie
od matki, imitowanie jej głosu w przekonaniu, że nadal żyje wbrew istniejącemu
odmiennemu stanowi rzeczy, czy wypychanie ptaków (choć nie wiem, czy Gein też czynił to ostatnie). Dzieje Cobba, Ormsby i Gillen
sportretowali z wykorzystaniem postaci narratora, na początku wprowadzającego
widzów w specyfikę i problematykę filmu, również ostrzegającego przed makabrą,
a w dalszej części seansu sporadycznie pojawiającego się na ekranie, żeby
krótko omówić daną sytuację oraz emocje targające antybohaterem. Te wstawki
powinny wybijać z rytmu, niepotrzebnie odciągać uwagę widza od prezentowanej
akcji, ale tak nie jest. Przemowy narratora w najmniejszym stopniu nie psują
odbioru „Deranged”, a w paru momentach wydają się wręcz najlepszym z możliwych
sposób służących do przekazania widzowi ważnych informacji o aktualnym stanie
psychiki Ezry, która notabene szybko osuwa się w otchłań czystego szaleństwa.
Punktem zwrotnym w życiu Cobba jest śmierć jego ukochanej rodzicielki,
fanatyczki religijnej, która przez ostatnie lata swojego życia była przykuta do
łóżka, pozostając pod opieką swojego jedynego syna, traktującego ją jak
wyrocznię, drogowskaz, który mówił mu do czego należy dążyć i wpajał mu nieufność,
a wręcz nienawiść do kobiet, nosicielek najróżniejszych chorób. Przeszło rok po
śmierci matki Ezra nadal nie może pogodzić się z jej odejściem, a z czasem
nabiera przekonania, że wcale nie umarła tylko wyjechała na jakiś czas. Po
krótkiej konwersacji z wyimaginowaną rodzicielką rusza na cmentarz i wykopuje
jej rozkładające się zwłoki. Przewozi do domu, konserwuje i voila: matka jak
żywa. W przekonaniu Ezry, bo widz od razu dostrzeże niemożliwy do cofnięcia
stopień rozkładu jej wyniszczonego ciała, dzięki między innymi początkującemu
wówczas, obecnie najsławniejszemu charakteryzatorowi, Tomowi Saviniemu. Kiedy
od swojego pracodawcy i zarazem długoletniego przyjaciela Ezra dowiaduje się,
że istnieje coś takiego, jak nekrologii ukazujące się w gazecie, ilekroć ktoś z
okolicy odejdzie z tego padołu, uświadamia sobie, że oto otrzymał nieocenione
źródło informacji. Dzięki nekrologom wie, kiedy najlepiej wypuszczać się na
cmentarz i które groby wypadałoby splądrować, a zgłębienie tajników
balsamowania pozwala mu powstrzymać proces rozkładu „towarzyszów życia”. Chore?
A i owszem, ale pamiętajmy, że „Deranged” jest inspirowany prawdziwymi
wydarzeniami, więc trudno tutaj mówić o makabrycznej wyobraźni twórców,
„inwencję” należy oddać żyjącemu naprawdę Edowi Geinowi.
Biorąc pod uwagę fakt, że Ormsby i Gillen „wzięli na tapetę” dzieje niesławnego
zwyrodnialcy XX wieku, którego makabryczna działalność zwyczajnie wymyka się
pojmowaniu zdrowych psychicznie osobników, spodziewałam się mnóstwa odrażających
eksperymentów z ludzkimi zwłokami. Chociaż z drugiej strony powinnam w tej kwestii
powściągnąć oczekiwania, ze względu na rok produkcji „Deranged”, czyli okres w
którym nie szafowano aż takimi skrajnościami, jak pod koniec lat 70-tych i w
następnej dekadzie. W każdym razie tak na dobrą sprawę dostałam jedynie jedną
sekwencję, która z pornograficzną dokładnością wizualizowała przebieg
odstręczającego procederu Ezry Cobba. Niezwykle realistyczne pozbawianie trupa
oka za pomocą widelca i niemalże odrzucająca od ekranu trepanacja czaszki,
sfinalizowana wyciąganiem mózgu łyżeczką (szkoda, że chociaż jedna porcja nie
trafiła do ust Ezry, bo to znacząco spotęgowałoby ohydę niniejszego ustępu). Pozostałe
makabryczne sekwencje zasadzają się na szybkim, nieskoncentrowanym na detalach
pozbawianiu życia paru kobiet i portretowaniu zabalsamowanych zwłok
znajdujących się w domu Ezry. Krwi jest niewiele, wyłączając finalną próbę
obdarcia ze skóry podwieszonego ciała (choć nie rozumiem, dlaczego trup tak obficie
broczy posoką), ale jak już się pojawia, nawet w minimalnej dawce nie grzeszy
sztucznością – barwa i konsystencja są mocno zbliżone do prawdziwej krwi.
Wycofanie twórców, ucieczka od drobiazgowego ilustrowania obrzydliwej działalności
Eda Geina, tutaj Ezry Cobba, odrobinę mnie rozczarowała, ale ten brak do
pewnego stopnia zrekompensował mi brudny klimat „Deranged”, szczególnie wystrój
dosłownie oblepionego nieczystościami wnętrza domostwa Cobba z jego makabryczną
zawartością. Ale degeneracja nie przebija jedynie z ujęć miejsca zamieszkania
antybohatera i jego odstręczającej, oderwanej od rzeczywistości sylwetki –
dosłownie wszystkie zdjęcia są odpowiednio mroczne i przybrudzone, z każdej
sceny tchnie zepsucie i aż nazbyt czytelna zgnilizna moralna, a ciężaru
„Deranged” nie łagodzi nawet częsty czarny humor, wręcz przeciwnie, w niejednym
momencie tylko potęguje poważny, szaleńczy wydźwięk fabuły. Jak na przykład we
wspomnianej już scenie kolacji z trupami siedzącymi przy stole i groteskowym
demonstrowaniu przez Ezrę na użytek przerażonej porwanej barmanki instrumentów
stworzonych z fragmentów ludzkich ciał – pomimo ewidentnie humorystycznego
zachowania mordercy na usta nie ciśnie się uśmiech tylko grymas niesmaku. Taka
sama sytuacja ma miejsce choćby podczas seansu spirytystycznego
przeprowadzonego przez znajomą matki Ezry, w którą rzekomo wstępuje jej własny
mąż, co daje doprawdy komiczny efekt, ale doprawiony nutką groźby ze strony
Cobba i sfinalizowany niesmaczną próbą współżycia dwóch iście odrażających
wizualnie, a w przypadku mężczyzny również mentalnie, postaci.
Myślę, że wspólne przedsięwzięcie Jeffa Gillena i Alana Ormsby’ego zadowoli
wielbicieli kina grozy, nawet pomimo w gruncie rzeczy niewielkiej ilości
wizualnej makabry. Odżegnanie od skrajności z wykorzystaniem efektów
specjalnych można twórcom wybaczyć, bo „Deranged” posiada inne, równie ważne w
tego typu kinie walory. Odrażającą sylwetkę mocno zaburzonego psychicznie
mordercy i hieny cmentarnej oraz brudny klimat. Obraz może się również poszczycić
naprawdę udanym wykorzystanie czarnego humoru do spotęgowania makabrycznego
wydźwięku fabuły, podkreślenia mentalnego upadku antybohatera. Patrząc na
całokształt nie potrafię zrozumieć, dlaczego „Deranged” odszedł w zapomnienie.
„Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną”, obrazowi, który moim zdaniem jedną
scenę zaczerpnął z projektu Gillena i Ormsby’ego udało się przebić i przetrwać
próbę czasu, a niniejszej pozycji nie, chociaż warstwa techniczna, jak na tak
niskobudżetowy film (szacuje się, że kosztował dwieście tysięcy dolarów) tchnie
dużym profesjonalizmem, a i płaszczyzna fabularna ma sporo zalet.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz