Dino
i Pernille mieszkają wraz z dziećmi, Gustavem i Maj, w malowniczym
zakątku miasta Sorgenfri. Ich syn nie jest zainteresowany
kultywowaniem życia rodzinnego, zamiast tego woli skupić się na
rozwijaniu znajomości z sąsiadką Sonją, która właśnie
sprowadziła się w te okolice wraz z rodzicami. Do mieszkańców
Sorgenfri docierają informacje o szerzącej się w mieście
chorobie, której żadne lekarstwa nie są w stanie zatrzymać. Gdy
sytuacja się pogarsza władze są zmuszone poddać miasto
kwarantannie. Na miejsce zostają wysłani żołnierze, którzy
zmuszają mieszkańców do pozostawania w domach, dając im do
zrozumienia, że niesubordynacja może zaowocować ich śmiercią.
Dino uznaje, że nie warto przeciwstawiać się rozkazom i najlepiej
spokojnie czekać na zażegnanie kryzysu, ale Gustav jest innego
zdania. Obawiając się o los Sonji i widząc jak żołnierze
traktują zarażonych postanawia wymknąć się z domu, aby
przeprowadzić rozpoznanie.
Duński
horror rozpowszechniany pod dwoma tytułami, międzynarodowym „What
We Become” i oryginalnym „Sorgenfri”, jest dziełem
debiutującego w pełnym metrażu Bo Mikkelsena, który sam napisał
scenariusz. Wygląda na to, że pozazdrościł Amerykanom filmów
grozy o różnego rodzaju zarazach i postanowił zaproponować opinii
publicznej swoje spojrzenie na tę szeroko wyeksploatowaną
konwencję. Może brakowało mu w jego rodzimym kraju pozycji
podejmujących taką tematykę, bo przecież powszechnie wiadomo, że
Duńczycy nie słyną z horrorów o zarazach dziesiątkujących
ludzkość, to raczej domena Stanów Zjednoczonych. Eksperyment
Mikkelsena, polegający na wypełnieniu swego rodzaju luki w duńskim
kinie grozy większe uznanie zyskał wśród krytyków (również
tych amerykańskiego pochodzenia), niźli zwykłych widzów. Może
szeroka opinia publiczna jest już nieco zmęczona horrorami o
różnego rodzaju zarazach, a może zwyczajnie nie aprobują takiego
w lwiej części minimalistycznego ujęcia tematu. Choć gwoli
ścisłości nie wszyscy, bo jak to zwykle bywa, można wyłuskać
również osoby niezasilające grona krytyków, które zadowoliła
propozycja Bo Mikkelsena, przy czym wydają się być w mniejszości.
Dominuje raczej pogląd, że „What We Become” w ogólnym
rozrachunku nie prezentuje jakiegoś nadzwyczajnie wysokiego poziomu,
co najwyżej delikatnie, prawie niezauważalnie przekracza średnią
wartość tego rodzaju tworów.
Należę
do tego rodzaju widzów, którzy dość niechętnie sięgają po
horrory o różnego rodzaju zarazach, które poruszają się w ramach
rozpropagowanej przez Amerykanów konwencji apokaliptycznej.
Tradycyjny wybuch jakieś zarazy dziesiątkującej ludzkość i kilku
niedobitków walczących o przetrwanie w nowej, nieprzyjaznej
rzeczywistości rzadko zostaje wyłuszczony przez współczesnych
filmowców (pisarzy zresztą też) w sposób, który zagwarantowałby
mi jakieś żywsze emocje. Chyba jestem już zwyczajnie zmęczona tym
konkretnym schematem - w przeciwieństwie do chociażby slasherów
w przeważającej większości przypadków nie jest już dla mnie
atrakcyjny. „What We Become” szczęśliwie nie zasila grona
horrorów o różnego rodzaju epidemiach, które jedyne co mają do
zaoferowania to zdawać by się mogło niekończący się ciąg starć
z bezrozumnymi zarażonymi, okraszony obfitą porcją gore. Bo
Mikkelsen w lwiej części scenariusza wolał podejść do owej
problematyki od strony psychologicznej, co nie jest niczym nowym
(wszak już chociażby George Romero chętnie to czynił), ale bądź
co bądź nie tak powszechnym we współczesnym kinie grozy. Akcję
umiejscowiono w malowniczym zakątku Sorgenfri, przywodzącym na myśl
amerykańskie przedmieścia. Urocze domki, gęste żywopłoty,
starannie skoszone trawniki i rozciągający się nieopodal gęsty
las, razem tworzą mocno idylliczną aurę – Mikkelsen wrzuca nas w
sam środek pozornie idealnego światka klasy średniej, która
czerpie przyjemność ze swojego spokojnego żywota, z dala od
wielkomiejskiego zgiełku. Sielankową atmosferę buduje nie tylko
sympatyczna sceneria, również kolorystyka. Ze zdjęć przebijają
pogodne barwy i swoista sterylność, reprezentowana przez
wszędobylską biel, podkreślająca zamiłowanie do ładu tutejszych
mieszkańców. Innymi słowy: widoczki jak z jakiejś malowniczej
pocztówki. Trafione, bo gdy w tę spokojną okolicę wdarła się
przemoc kontrast był tak wyraźny, że właściwie niskim nakładem
pracy twórcom udało się obudzić we mnie żywsze emocje. Nie
musieli raczyć mnie pornograficznymi zbliżeniami na szczegóły
krwawych poczynań zarażonych, żeby uwypuklić ogrom zagrożenia
czyhającego na mieszkańców Sorgenfri. Wystarczyły złowróżbne
informacje wydobywające się z odbiorników telewizyjnych i incydent
w domu starszej kobiety, którym twórcy udowodnili mi, że potrafią
wystarać się o spore napięcie, że doskonale zdają sobie sprawę,
że w horrorach pośpiech jest niewskazany. Na widza dużo silniej
oddziałuje powolne zbliżanie się danej postaci do fotela, na
którym jak wcześniej mu powiedziano spoczywa zimny trup, aniżeli
tak częste we współczesnym kinie grozy „teledyskowe wstawki”,
charakteryzujące się dynamicznie zmontowanymi kompilacjami różnych
również makabrycznych zdjęć. Bo Mikkelsen w tym konkretnym
momencie rezygnuje z epatowania gore, zresztą trzyma się
owej koncepcji również w kolejnych scenach. Nie licząc ostatnich
partii „What We Become” skupia się na zachowaniach kilku
mieszkańców spokojnej dzielnicy Sorgenfri uwięzionych we własnych
domach, przez długi czas większą wagę przykładając do
sugerowania, iż to patrolujący ulicę żołnierze są głównymi
dręczycielami, a nie zarażone jednostki, które wyłapują i gdzieś
wywożą. Dino co prawda jest przekonany, że wojskowi starają się
jedynie zażegnać kryzys, że jak będą stosować się do ich
poleceń to nie stanie się im żadna krzywda, ale jego syn, Gustav
ma co do tego duże wątpliwości. Mikkelsen w całkiem interesujący
sposób wyłuszczył różnego rodzaju postawy ludzi poddawanych
kwarantannie, równocześnie ukazując oburzające traktowanie
obywateli przez władze. Oburzające, ale czy nieproporcjonalne do
rzeczywistego zagrożenia? Gustav jest przekonany, że tak, ale
należy pamiętać, że tak naprawdę nie zna skali kryzysu.
Żołnierze
nie ograniczają się jedynie do zamknięcia mieszkańców Sorgenfri
w ich własnych domach, posuwają się również do zarzucenia
czarnych plandek na wszystkie domostwa, najpewniej w celu ukrycia
przed ich wzrokiem bezeceństw mających miejsce na zewnątrz.
Gustavowi jednak udaje się podpatrzeć, w jak bezpardonowy sposób
obchodzą się z zarażonymi, co z kolei każe mu ruszyć z odsieczą
swojej nowej sympatii, Sonji, mieszkającej naprzeciwko. I przy
okazji przyjrzeć się bliżej działalności wojskowych. Do tego
momentu większość widzów zapewne będzie utyskiwać na ślimaczącą
się akcję – obawiam się, że niewielu odbiorców doceni taką
perspektywę, w której zamiast starć z odpowiednio
ucharakteryzowanymi zarażonymi będą śledzić interakcje
międzyludzkie w klaustrofobicznej scenerii skąpanego w ciemnościach
(acz rozpraszanych płomykami ze świec) domu głównych bohaterów.
Ale dla mnie takie ujęcie wyświechtanej problematyki było całkiem
atrakcyjne – nareszcie mogłam całkowicie wczuć się w sytuację
protagonistów znajdujących się w naprawdę przytłaczającym
położeniu, co w tego typu filmach na ogół jest utrudniane przez
dynamiczną akcję. Mikkelsen nie szedł bardziej powszechną ścieżką
narracyjną, nie zdecydował się na ciągłe zmiany miejsca akcji i
częste ataki zarażonych agresorów, co ułatwiło mi emocjonalne
podejście do protagonistów, pomimo, że wszystkie kreacje aktorskie
były nieco sztywne, a zwłaszcza odtwórca roli Gustava, Benjamin
Engell. Jednakże, choć podejrzewam, że wiele widzów będzie się
na to zapatrywać w zgoła odmienny sposób, wydarzenia mające
miejsce po pełnej napięcia przeprawie młodego mężczyzny przez
teren „zajęty przez wroga” jawiły się już mniej intrygująco.
Fabuła „What We Become” nieprzyjemnie dla mnie zaczęła
przechylać się w stronę typowego horroru o zarazie. Niedługo
potem okazuje się, co tak naprawdę zagraża mieszkańcom Sorgenfri (przy czym natura zagrożenia już wcześniej była łatwa do przewidzenia)
i jak można się tego spodziewać rozpoczyna się seria potyczek z
agresorami, w których można odnaleźć kilka klimatycznych,
umiejętnie dawkujących napięcie sekwencji, ale przez „akcyjną”
domieszkę nieoddziałujących już w takim stopniu, jak wcześniejsze
sceny, a przynajmniej nie na mnie. Nadal nie szarżowano z warstwą
gore, choć w dalszej partii filmu oczywiście jest
zdecydowanie więcej krwi, niźli w początkowej fazie, nie
przedobrzono również z charakteryzacją zarażonych, dzięki czemu
ich bezrozumne spojrzenia, leniwy krok i delikatne oszpecenia
zyskiwały na realizmie, ale tempo zdecydowanie wzrosło, przez co
chwilami trudno było mi „przejąć” wszystkie emocje
towarzyszące zaszczutym protagonistom. Po psychologicznym wstępie i
rozwinięciu akcji (niewyszukanym, ale zgrabnie pokazanym), całkiem
zadowalająco bazującym na klimacie zagrożenia i systematycznie
wzrastającym napięciu przyszła pora na swego rodzaju amerykański
sznyt, który to był dla mnie niemiłą odskocznią od
wcześniejszych wizualnych dokonań Mikkelsena. Emocje znacznie
opadły, ale nie wyparowały całkowicie, wszak znalazło się kilka
udanych wstawek, jak choćby przejścia Dino w sklepie, sfinalizowane
okrutnym dojściem do głosu instynktu samozachowawczego,
pielęgnowaniem przez Sonję chorej matki, czy panicznymi
poszukiwaniami małej Maj, ale w parze z tymi superlatywami szły
takie negatywy, jak nieudolnie wygenerowane komputerowo dźganie
zarażonej w głowę, czy zabawna fascynacja antagonistów czerwonym
światłem wydobywającym się z racy. A to wszystko, ku mojemu
ubolewaniu w dalszych sekwencjach sportretowano w nazbyt szybkim
tempie, oddziałującym na mnie z dużo mniejszą skutecznością,
niż wcześniejsze powolne, nastrojowe sekwencje.
Czasu
poświęconego na pełnometrażowy debiut Bo Mikkelsena nie uznaję
za stracony, bo myślę, że warto było zobaczyć duńskie
spojrzenie na jedną z popularniejszych konwencji kina grozy, tym
bardziej, że twórcy uraczyli mnie wieloma całkiem klimatycznymi i
trzymającymi w napięciu wstawkami. Dynamiczna końcówka co prawda
trochę mnie rozczarowała choć sam finał uważam za całkiem
odważny (wyłączając ostatnią krótką scenkę, moim zdaniem
całkowicie niepotrzebną), zresztą tak samo, jak kilka bazujących
przede wszystkim na emocjach, a nie skrajnej drastyczności wstawek.
Którym jednak towarzyszyły mniej udane sekwencje, przede wszystkim
(ale nie tylko) przez zbytnie zdynamizowanie narracji. A więc summa
summarum uważam, że jest całkiem nieźle, ale do perfekcji tej
produkcji jeszcze daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz