piątek, 18 listopada 2016

„What We Become” (2015)

Dino i Pernille mieszkają wraz z dziećmi, Gustavem i Maj, w malowniczym zakątku miasta Sorgenfri. Ich syn nie jest zainteresowany kultywowaniem życia rodzinnego, zamiast tego woli skupić się na rozwijaniu znajomości z sąsiadką Sonją, która właśnie sprowadziła się w te okolice wraz z rodzicami. Do mieszkańców Sorgenfri docierają informacje o szerzącej się w mieście chorobie, której żadne lekarstwa nie są w stanie zatrzymać. Gdy sytuacja się pogarsza władze są zmuszone poddać miasto kwarantannie. Na miejsce zostają wysłani żołnierze, którzy zmuszają mieszkańców do pozostawania w domach, dając im do zrozumienia, że niesubordynacja może zaowocować ich śmiercią. Dino uznaje, że nie warto przeciwstawiać się rozkazom i najlepiej spokojnie czekać na zażegnanie kryzysu, ale Gustav jest innego zdania. Obawiając się o los Sonji i widząc jak żołnierze traktują zarażonych postanawia wymknąć się z domu, aby przeprowadzić rozpoznanie.

Duński horror rozpowszechniany pod dwoma tytułami, międzynarodowym „What We Become” i oryginalnym „Sorgenfri”, jest dziełem debiutującego w pełnym metrażu Bo Mikkelsena, który sam napisał scenariusz. Wygląda na to, że pozazdrościł Amerykanom filmów grozy o różnego rodzaju zarazach i postanowił zaproponować opinii publicznej swoje spojrzenie na tę szeroko wyeksploatowaną konwencję. Może brakowało mu w jego rodzimym kraju pozycji podejmujących taką tematykę, bo przecież powszechnie wiadomo, że Duńczycy nie słyną z horrorów o zarazach dziesiątkujących ludzkość, to raczej domena Stanów Zjednoczonych. Eksperyment Mikkelsena, polegający na wypełnieniu swego rodzaju luki w duńskim kinie grozy większe uznanie zyskał wśród krytyków (również tych amerykańskiego pochodzenia), niźli zwykłych widzów. Może szeroka opinia publiczna jest już nieco zmęczona horrorami o różnego rodzaju zarazach, a może zwyczajnie nie aprobują takiego w lwiej części minimalistycznego ujęcia tematu. Choć gwoli ścisłości nie wszyscy, bo jak to zwykle bywa, można wyłuskać również osoby niezasilające grona krytyków, które zadowoliła propozycja Bo Mikkelsena, przy czym wydają się być w mniejszości. Dominuje raczej pogląd, że „What We Become” w ogólnym rozrachunku nie prezentuje jakiegoś nadzwyczajnie wysokiego poziomu, co najwyżej delikatnie, prawie niezauważalnie przekracza średnią wartość tego rodzaju tworów.

Należę do tego rodzaju widzów, którzy dość niechętnie sięgają po horrory o różnego rodzaju zarazach, które poruszają się w ramach rozpropagowanej przez Amerykanów konwencji apokaliptycznej. Tradycyjny wybuch jakieś zarazy dziesiątkującej ludzkość i kilku niedobitków walczących o przetrwanie w nowej, nieprzyjaznej rzeczywistości rzadko zostaje wyłuszczony przez współczesnych filmowców (pisarzy zresztą też) w sposób, który zagwarantowałby mi jakieś żywsze emocje. Chyba jestem już zwyczajnie zmęczona tym konkretnym schematem - w przeciwieństwie do chociażby slasherów w przeważającej większości przypadków nie jest już dla mnie atrakcyjny. „What We Become” szczęśliwie nie zasila grona horrorów o różnego rodzaju epidemiach, które jedyne co mają do zaoferowania to zdawać by się mogło niekończący się ciąg starć z bezrozumnymi zarażonymi, okraszony obfitą porcją gore. Bo Mikkelsen w lwiej części scenariusza wolał podejść do owej problematyki od strony psychologicznej, co nie jest niczym nowym (wszak już chociażby George Romero chętnie to czynił), ale bądź co bądź nie tak powszechnym we współczesnym kinie grozy. Akcję umiejscowiono w malowniczym zakątku Sorgenfri, przywodzącym na myśl amerykańskie przedmieścia. Urocze domki, gęste żywopłoty, starannie skoszone trawniki i rozciągający się nieopodal gęsty las, razem tworzą mocno idylliczną aurę – Mikkelsen wrzuca nas w sam środek pozornie idealnego światka klasy średniej, która czerpie przyjemność ze swojego spokojnego żywota, z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Sielankową atmosferę buduje nie tylko sympatyczna sceneria, również kolorystyka. Ze zdjęć przebijają pogodne barwy i swoista sterylność, reprezentowana przez wszędobylską biel, podkreślająca zamiłowanie do ładu tutejszych mieszkańców. Innymi słowy: widoczki jak z jakiejś malowniczej pocztówki. Trafione, bo gdy w tę spokojną okolicę wdarła się przemoc kontrast był tak wyraźny, że właściwie niskim nakładem pracy twórcom udało się obudzić we mnie żywsze emocje. Nie musieli raczyć mnie pornograficznymi zbliżeniami na szczegóły krwawych poczynań zarażonych, żeby uwypuklić ogrom zagrożenia czyhającego na mieszkańców Sorgenfri. Wystarczyły złowróżbne informacje wydobywające się z odbiorników telewizyjnych i incydent w domu starszej kobiety, którym twórcy udowodnili mi, że potrafią wystarać się o spore napięcie, że doskonale zdają sobie sprawę, że w horrorach pośpiech jest niewskazany. Na widza dużo silniej oddziałuje powolne zbliżanie się danej postaci do fotela, na którym jak wcześniej mu powiedziano spoczywa zimny trup, aniżeli tak częste we współczesnym kinie grozy „teledyskowe wstawki”, charakteryzujące się dynamicznie zmontowanymi kompilacjami różnych również makabrycznych zdjęć. Bo Mikkelsen w tym konkretnym momencie rezygnuje z epatowania gore, zresztą trzyma się owej koncepcji również w kolejnych scenach. Nie licząc ostatnich partii „What We Become” skupia się na zachowaniach kilku mieszkańców spokojnej dzielnicy Sorgenfri uwięzionych we własnych domach, przez długi czas większą wagę przykładając do sugerowania, iż to patrolujący ulicę żołnierze są głównymi dręczycielami, a nie zarażone jednostki, które wyłapują i gdzieś wywożą. Dino co prawda jest przekonany, że wojskowi starają się jedynie zażegnać kryzys, że jak będą stosować się do ich poleceń to nie stanie się im żadna krzywda, ale jego syn, Gustav ma co do tego duże wątpliwości. Mikkelsen w całkiem interesujący sposób wyłuszczył różnego rodzaju postawy ludzi poddawanych kwarantannie, równocześnie ukazując oburzające traktowanie obywateli przez władze. Oburzające, ale czy nieproporcjonalne do rzeczywistego zagrożenia? Gustav jest przekonany, że tak, ale należy pamiętać, że tak naprawdę nie zna skali kryzysu.

Żołnierze nie ograniczają się jedynie do zamknięcia mieszkańców Sorgenfri w ich własnych domach, posuwają się również do zarzucenia czarnych plandek na wszystkie domostwa, najpewniej w celu ukrycia przed ich wzrokiem bezeceństw mających miejsce na zewnątrz. Gustavowi jednak udaje się podpatrzeć, w jak bezpardonowy sposób obchodzą się z zarażonymi, co z kolei każe mu ruszyć z odsieczą swojej nowej sympatii, Sonji, mieszkającej naprzeciwko. I przy okazji przyjrzeć się bliżej działalności wojskowych. Do tego momentu większość widzów zapewne będzie utyskiwać na ślimaczącą się akcję – obawiam się, że niewielu odbiorców doceni taką perspektywę, w której zamiast starć z odpowiednio ucharakteryzowanymi zarażonymi będą śledzić interakcje międzyludzkie w klaustrofobicznej scenerii skąpanego w ciemnościach (acz rozpraszanych płomykami ze świec) domu głównych bohaterów. Ale dla mnie takie ujęcie wyświechtanej problematyki było całkiem atrakcyjne – nareszcie mogłam całkowicie wczuć się w sytuację protagonistów znajdujących się w naprawdę przytłaczającym położeniu, co w tego typu filmach na ogół jest utrudniane przez dynamiczną akcję. Mikkelsen nie szedł bardziej powszechną ścieżką narracyjną, nie zdecydował się na ciągłe zmiany miejsca akcji i częste ataki zarażonych agresorów, co ułatwiło mi emocjonalne podejście do protagonistów, pomimo, że wszystkie kreacje aktorskie były nieco sztywne, a zwłaszcza odtwórca roli Gustava, Benjamin Engell. Jednakże, choć podejrzewam, że wiele widzów będzie się na to zapatrywać w zgoła odmienny sposób, wydarzenia mające miejsce po pełnej napięcia przeprawie młodego mężczyzny przez teren „zajęty przez wroga” jawiły się już mniej intrygująco. Fabuła „What We Become” nieprzyjemnie dla mnie zaczęła przechylać się w stronę typowego horroru o zarazie. Niedługo potem okazuje się, co tak naprawdę zagraża mieszkańcom Sorgenfri (przy czym natura zagrożenia już wcześniej była łatwa do przewidzenia) i jak można się tego spodziewać rozpoczyna się seria potyczek z agresorami, w których można odnaleźć kilka klimatycznych, umiejętnie dawkujących napięcie sekwencji, ale przez „akcyjną” domieszkę nieoddziałujących już w takim stopniu, jak wcześniejsze sceny, a przynajmniej nie na mnie. Nadal nie szarżowano z warstwą gore, choć w dalszej partii filmu oczywiście jest zdecydowanie więcej krwi, niźli w początkowej fazie, nie przedobrzono również z charakteryzacją zarażonych, dzięki czemu ich bezrozumne spojrzenia, leniwy krok i delikatne oszpecenia zyskiwały na realizmie, ale tempo zdecydowanie wzrosło, przez co chwilami trudno było mi „przejąć” wszystkie emocje towarzyszące zaszczutym protagonistom. Po psychologicznym wstępie i rozwinięciu akcji (niewyszukanym, ale zgrabnie pokazanym), całkiem zadowalająco bazującym na klimacie zagrożenia i systematycznie wzrastającym napięciu przyszła pora na swego rodzaju amerykański sznyt, który to był dla mnie niemiłą odskocznią od wcześniejszych wizualnych dokonań Mikkelsena. Emocje znacznie opadły, ale nie wyparowały całkowicie, wszak znalazło się kilka udanych wstawek, jak choćby przejścia Dino w sklepie, sfinalizowane okrutnym dojściem do głosu instynktu samozachowawczego, pielęgnowaniem przez Sonję chorej matki, czy panicznymi poszukiwaniami małej Maj, ale w parze z tymi superlatywami szły takie negatywy, jak nieudolnie wygenerowane komputerowo dźganie zarażonej w głowę, czy zabawna fascynacja antagonistów czerwonym światłem wydobywającym się z racy. A to wszystko, ku mojemu ubolewaniu w dalszych sekwencjach sportretowano w nazbyt szybkim tempie, oddziałującym na mnie z dużo mniejszą skutecznością, niż wcześniejsze powolne, nastrojowe sekwencje.

Czasu poświęconego na pełnometrażowy debiut Bo Mikkelsena nie uznaję za stracony, bo myślę, że warto było zobaczyć duńskie spojrzenie na jedną z popularniejszych konwencji kina grozy, tym bardziej, że twórcy uraczyli mnie wieloma całkiem klimatycznymi i trzymającymi w napięciu wstawkami. Dynamiczna końcówka co prawda trochę mnie rozczarowała choć sam finał uważam za całkiem odważny (wyłączając ostatnią krótką scenkę, moim zdaniem całkowicie niepotrzebną), zresztą tak samo, jak kilka bazujących przede wszystkim na emocjach, a nie skrajnej drastyczności wstawek. Którym jednak towarzyszyły mniej udane sekwencje, przede wszystkim (ale nie tylko) przez zbytnie zdynamizowanie narracji. A więc summa summarum uważam, że jest całkiem nieźle, ale do perfekcji tej produkcji jeszcze daleko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz