czwartek, 24 listopada 2016

„Los Inocentes” (2015)

XIX wiek. Mały Rodrigo wychowuje się w dużej posiadłości, dookoła której rozciąga się plantacja. Właścicielem wszystkiego jest jego despotyczny ojciec, który w okrutny sposób wykorzystuje czarnoskórych niewolników. Nie chcąc, aby Rodrigo wychowywał się w takich warunkach, matka w porozumieniu z mężem decyduje się odesłać go do miasta. Po kilkunastu latach Rodrigo wraca do posiadłości, zabierając ze sobą żonę Biancę, którą zamierza przedstawić rodzicom. Ojciec jest zachwycony jego wybranką, matka natomiast zmaga się z poważną chorobą, na skutek której nie ma kontaktu z rzeczywistością. Bianca nie czuje się dobrze w nowym miejscu, nie tylko dlatego, że nie potrafi wykrzesać z siebie sympatii do ojca Rodrigo, ale również z powodu złej atmosfery zalegającej w tym domu. Wkrótce kobiecie zaczynają się objawiać losy czarnoskórego rodzeństwa, służącego w tej posiadłości w okresie dzieciństwa jej męża.

Argentyński film „Los Inocentes” jest reżyserskim debiutem Mauricio Brunettiego. do którego scenariusz napisał wespół z Natacha Caravia. Ze względu na lichą dystrybucję produkcja nie jest jeszcze dobrze znana na arenie międzynarodowej, ale te osoby, które zdołały już obejrzeć „Los Inocentes” wydają się zgodni w twierdzeniu, że film błędnie zaklasyfikowano do gatunku horroru. I mają dużo racji, gdyż debiutowi Brunettiego zdecydowanie bliżej do dramatu. Jednakże z elementami horroru, które jednak chyba nie mają takiej zdecydowanej siły przekazu, żeby zaniepokoić nawet mniej obytych z gatunkiem widzów. Chociaż w paru krótkich ustępach Brunetti zauważalnie do tego dąży, a więc uznanie „Los Inocentes” za tylko i wyłącznie filmowy dramat byłoby niezbyt precyzyjne. Nawet jeśli sekwencji tożsamych dla kina grozy jest tak niewiele.

W prologu twórcy „Los Inocentes” portretują fragment losów czarnoskórego rodzeństwa, Eloise i jej młodszego brata Adumy, którzy pozostają na usługach okrutnego zarządcy rozległej plantacji w Argentynie. Bezwzględność właściciela ziemskiego uwidacznia się już w pierwszych ujęciach, kiedy to widzimy jak chłosta Adumę, uginającego się pod silnymi uderzeniami bata. Podczas zbliżeń na jego okaleczone plecy widać, że Brunetti nie zatrudnił profesjonalnych speców od efektów, że rany nie wypadają tak realistycznie, jak powinny, ale chwiali się, że debiutant nie wzdragał się przed dosłownością, nawet jeśli owa dosłowność nie zadziałała odstręczająco. A przynajmniej nie wizualnie, bo na polu psychologicznym z mojego punktu widzenia idealnie wywiązała się z tego zadania. Do właściciela ziemskiego, ojca głównego bohatera Rodrigo, z miejsca zapałałam antypatią, która eskalowała z biegiem trwania seansu. Patrząc, w jak bezwzględny sposób wykorzystuje swój wysoki status, jak nieludzko obchodzi się z czarnoskórymi niewolnikami, traktuje ich jak jakąś niższą formę życia, która w jego mniemaniu istnieje tylko po to, żeby zaspokajać jego zachcianki, właściwie z utęsknieniem oczekiwałam krwawej zemsty ciemiężonych, całkowicie opowiadając się po ich stronie. I bez wątpienia twórcy dążyli do właśnie takiego ukierunkowania sympatii odbiorców, co po części negatywnie odbiło się na warstwie horrorowej, z tego względu, że widz mógł obawiać się jedynie o życie Rodrigo i jego zony Bianki, gdy prolog dobiegł końca i rozpoczęła się właściwa akcja filmu. Rozgrywająca się kilkanaście lat później, ale często urozmaicana retrospekcjami, stopniowo przybliżającymi nam całościowe dzieje Eloise niewolonej przez despotycznego majętnego człowieka. Powrót dorosłego już Rodrigo do rodzinnej posiadłości w towarzystwie niedawno poślubionej Bianki, daje nadzieję na iście klimatyczną ghost story dzięki zgrabnym ujęciom ponurych pomieszczeń pełnych drogich przedmiotów, które jednak nie umniejszają złowieszczego wyglądu tego miejsca, już raczej zgrabnie kontrastują z początkowo odczuwalną aurą niezdefiniowanego zagrożenia zalegającą w dosłownie każdym kącie owego domostwa. Odizolowanego od reszty świata, otoczonego ciągnącym się wszędzie jak okiem sięgnąć polem uprawnym i dodatkowo uatrakcyjnionego strojami z epoki, w które odziano bohaterów, co przywodziło na myśl niektóre horrory gotyckie. Całe to miejsce wydaje się nawiązywać do tradycji gotyckiej, ale przez długi czas nie wynika z niego niemalże nic, co mogłoby przywodzić na myśl klasyczną opowiastkę o duchach. Za wyjątkiem pełnych napięcia, acz zdecydowanie zbyt krótkich sekwencji obrazujących nocne wędrówki Bianki po skąpanym w ciemnościach korytarzu, na którym w jednym ujęciu wyrasta nagle jakaś enigmatyczna postać, aż do dynamicznej końcówki nie będzie nam dane przyglądać się manifestacjom zjaw, gnieżdżących się w tym przeklętym domostwie. Skonfrontujemy się raczej ze stricte dramatyczną opowieścią dotykającą problematyki ludzkiego zezwierzęcenia, manii wielkości i źle pojmowanego oddania Bogu, którą w pewnej mierze scenarzyści ujmują z wykorzystaniem Bianki, borykającej się z niepojętymi wizjami. Kilka retrospekcji pojawia się za sprawą koszmarnych snów żony Rodrigo, które w rzeczywistości nie są zwykłymi snami tylko projekcjami wydarzeń mającymi miejsce w rodzinnej posiadłości jej męża przed kilkunastoma laty. To właśnie dzięki tym dawnym dziejom szczegółowo poznajemy gospodarzy i do pewnego momentu zarówno ich historia, jak i ciemiężonej Eloise jawi się arcyciekawie, przykuwając uwagę coraz to większym okrucieństwem, które na domiar złego w ówczesnych czasach było akceptowane przez ogół społeczeństwa. Nie widziano niczego złego w niewoleniu czarnoskórych osobników i w bezwzględnym obchodzeniu się z nimi, ponieważ wówczas majętnym białoskórym ludziom wolno było więcej.

Ojciec Rodrigo zwykł wykorzystywać swoich niewolników nie tylko do ciężkiej pracy w polu. Równie chętnie korzystał z ciał młodych czarnoskórych kobiet, z czego jego żona doskonale zdawała sobie sprawę, ale nie cechowała się taką siłą woli, żeby choćby spróbować przerwać ten krzywdzący również dla niej proceder męża. Skupiła się więc na oddawaniu czci Bogu i kontaktach z księdzem, które z czasem zaowocują próbką oburzającej hipokryzji, błędnie pojmowanej bogobojności, albo raczej wykorzystywaniem wiary do własnych niecnych celów. Innymi słowy dostajemy zgrabną opowieść o dwóch zdemoralizowanych, choć w zgoła odmienny sposób, jednostkach, które dbają jedynie o swój interes, nie licząc się z uczuciami według nich tak nieistotnych stworzeń jak czarnoskórzy niewolnicy. Pan domu znajduje przyjemność w upokarzaniu służby, a jego „bogobojna” żona skupia się na minimalizowaniu szkód płynących z jego poczynań i szukaniu sposobu na wymierzenie kary za świętokradczy czyn. Dobrze by było, gdyby te intrygujące, w dużym stopniu oburzające dawne dzieje rodziców Rodrigo znalazły równie ciekawe dopełnienie w przyszłości, gdyby Brunetti bardziej zdecydowanie rozsnuł wątek nadprzyrodzony, zamiast ograniczać się do kilku króciótkich wstawek, podczas których nie sposób odczuć na własnej skórze atmosfery niezdefiniowanego zagrożenia w takim stopniu, jakiego można by oczekiwać od tego rodzaju scenariusza. Właściwie to retrospekcje szybko wypierają wydarzenia rozgrywające się kilkanaście lat później, jawią się o wiele bardziej atrakcyjnie, przez co dzieje dorosłego Rodrigo i jego żony Bianki z czasem zaczyna się postrzegać w kategoriach nieprzyjemnych przerywników, niemiłosiernie nużących, a miejscami nawet irytujących zbytnim uciekaniem od prawideł, którymi rządzi się nurt ghost story. Nie licząc oczywiście końcówki, która jednak choć serwuje nam jeden pomysłowy akcent tak na dobrą sprawę pomimo dosłownego ujęcia tematu uniemożliwia obserwowanie tego wszystkiego z narastającym przestrachem, z tego prostego powodu, że poszczególne dynamiczne sekwencje następują po sobie w nazbyt szybkim tempie, bez tak bardzo oczekiwanego stopniowania napięcia i budowania klimatu grozy. W takim rozrachunku pozostaje jednie cieszyć się wtłoczonymi w ramy filmowego dramatu retrospekcjami, bo raczej wątpię, żeby znalazło się wiele osób, które przyznają, że Mauricio Brunetti wykazał się w „Los Inocentes” jakimś talentem w sferze horroru. Za to zmysł dramatyczny bez wątpienia posiada i moim zdaniem właśnie w tym kierunku powinien popchnąć swoją dalszą twórczość.

Myślę, że „Los Inocentes” może się podobać tylko wówczas, jeśli nie da się wiary oficjalnej klasyfikacji tego filmu i nastawi się na dramat z elementami kina grozy, zamiast horror w ścisłym tego słowa znaczeniu. I zasiądzie się do seansu z przeświadczeniem, że debiutujący reżyser, Mauricio Brunetti nie potrafił należycie sportretować tych nielicznych ustępów osadzonych w stylistyce ghost story, że choć starał się miejscami zaniepokoić widzów sferą paranormalną brakowało mu śmiałości, żeby należycie wywiązać się z tego zadania, o incydentalności tych wstawek już nie wspominając. A przynajmniej ja odnosiłam takie wrażenie podczas projekcji „Los Inocentes” - moim zdaniem całkiem dobrego filmu, ale na pewno nie w kategoriach horroru, chociaż liczę się z tym, że znajdą się widzowie, którzy zgoła odmiennie będą zapatrywać się na propozycję Brunettiego.

1 komentarz:

  1. Przeczytałam, bo zaintrygował mnie tytuł. Myślałam, że może to będą jakieś nawiązania do literatury Anne Rice, ale to też brzmi lepiej. Myślę, że z chęcią obejrzę, oczywiście nie nastawiając się na horror :)

    OdpowiedzUsuń