sobota, 5 listopada 2016

„The Unspoken” (2015)

Angela dostaje propozycję pracy w charakterze opiekunki dziewięcioletniego Adriana, który od śmierci ojca nie mówi i stroni od ludzi. Chłopiec wraz z matką Jeanie właśnie wprowadził się do drewnianego domku w zacisznych okolicach miasteczka, o którym od siedemnastu lat krąży wiele przerażających historii. Wówczas doszło do zaginięcia całej rodziny mieszkającej w tym domu, której nigdy nie odnaleziono. Większość tutejszych mieszkańców nie przekracza progu domu Briar, jak go nazywają, ale ciężka sytuacja finansowa ojca Angeli zmusza dziewczynę do przyjęcia oferty pracy, pomimo niepokoju jaki wzbudza w niej to miejsce. Już pierwszego dnia Angela nawiązuje kontakt z Adrianem, co wielce raduje jego matkę. I gdy już zaczyna jej się wydawać, że wszystkie opowieści, jakie słyszała o domu Briar mijają się z prawdą świadkuje dziwnym wydarzeniom, wskazującym na jakąś złowrogą obecność.

„The Unspoken” znany również pod tytułem „The Haunting of Briar House” to kanadyjski horror w reżyserii Sheldona Wilsona, do którego sam napisał scenariusz. Ma on już pewne doświadczenie w kinie grozy – stworzył między innymi „Płytko pod ziemią”, „W szponach strachu”, „The Hollow” i „Pole strachu”, ale jak dotąd żaden jego horror nie spotkał się z wielkim uznaniem szerokiej opinii publicznej. Sheldon Wilson wielbicielom kina grozy dał się poznać przede wszystkim, jako twórca obrazów spoza głównego nurtu, w których można odnaleźć kilka superlatywów, ale nie aż takiej rangi, żeby można było uznać jego dokonania za jakieś wiekopomne dzieła, odgrywające istotną rolę w rozwoju całego gatunku. Powiedziałabym raczej, że Sheldon tworzy modelowe „wypełniacze wolnego czasu", na które można się pogapić z braku innych propozycji, ale bez nastawiania się na coś nadzwyczajnego. „The Unspoken” moim zdaniem również jest właśnie takim obrazem.

Prolog „The Unspoken” skupia się na wydarzeniu, które sprawiło, że niewielki drewniany dom usytuowany w odludnej okolicy zyskał złą sławę. Widzimy wówczas policjanta, który nocą w pojedynkę przekracza jego próg, a wewnątrz odnajduje ślady przemocy. Nie zastaje rodziny, która zajmowała ten dom, ale zauważa krwawe ślady na podłodze, ścianach i drzwiach oraz odkrywa ciało mężczyzny zwisające z sufitu. Poza tym wszystko sprawia wrażenie, jakby dom opuszczono nagle w wielkim pośpiechu, jakby coś zaskoczyło mających niedługo zasiąść do kolacji lokatorów. Przypomina to trochę przypadek Mary Celeste, statku, z pokładu którego w tajemniczych okolicznościach zniknęli wszyscy pasażerowie i załoga. Sposób, w jaki twórcy podchodzą do wstępnych sekwencji każe sądzić, że zdecydowali się największy nacisk kłaść na budowanie napięcia i narastającej atmosfery nieznanego zagrożenia, czyhającego na protagonistów przechadzających się po przeklętym domu. Ale choć w tej materii wykazują się bardzo dużą cierpliwością, nieśpiesznie przechodzą od audiowizualnych zwiastunów niebezpieczeństwa do kulminacji, to niestety klimat osnuwający wspomnianych śmiałków nie jest na tyle wyrazisty, żeby znacząco podnieść poziom adrenaliny, a przynajmniej mnie zabrakło mroczności i dobitniejszego potęgowania napięcia. Taki sam problem miałam z pozostałymi, całkiem licznymi, tego typu sekwencjami. Jeśli chodzi o ich długość to nie mam absolutnie nic twórcom do zarzucenia – zamiast tak często spotykanych we współczesnych straszakach błyskawicznych przejść od poprzedzających manifestacje jakiejś nieziemskiej siły ustępów do tychże „chwil szczytowej grozy”, operatorzy pod kierownictwem Wilsona dali widzom czas na zsynchronizowanie swoich emocji z emocjami bohaterów filmu, nad którymi właśnie zawisło widmo śmierci. Nie śpieszyli się, nie zależało im na tworzeniu „niekończących się” kompilacji upiornych zdjęć okraszonych głośną ścieżką dźwiękową tylko na powolnym budowaniu napięcia. Coś jednak mi w tym zgrzytało – widać było, że Wilson pragnie odwzorować styl prezentowany głównie dawniej przez wielu twórców nastrojowych horrorów, którzy wychodzili z założenia, że o wiele bardziej przerażające jest to, czego nie widać, ale czego istnienie wyraźnie się wyczuwa, ale nie odniosłam wrażenia, żeby w pełni wykorzystał potencjał drzemiący w tego typu narracji. Zabrakło mi nutki jakiegoś szaleństwa, chwilowego odchodzenia od obranej ścieżki i oczywiście bardziej zdecydowanego grania na emocjach. Miejscami wyglądało to tak, jakby Sheldon Wilson trzymał się jakichś wytycznych, jakby dzierżył w ręku podręcznik zawierający szczegółowe instrukcje konstruowania świata przedstawionego horroru nastrojowego. Czyli mniej więcej tak: najpierw dostajemy długą czy to wędrówkę czy bierne wyczekiwanie danego bohatera na jakieś uderzenie, oddane w nazbyt jasnej kolorystyce i toczące się w przewidywalnym kierunku, który pozwala z zegarmistrzowską precyzją domyślić się, w którym ułamku sekundy nastąpi finalne uderzenie, a po długim oczekiwaniu rzeczywiście dostajemy spodziewaną kulminację, która najczęściej bazuje na wyświechtanych akcentach. Pomijając ostatnią dynamiczną partię „The Unspoken” twórcy właściwie tylko raz odbiegli od oklepanych sposobów manifestacji jakiejś nieziemskiej siły. Serię mało widowiskowych, bo pozbawionych towarzystwa paraliżującego wszystkie zmysły klimatu grozy samoistnie otwierających się drzwi i drzwiczek od kuchennych szafek, przestawiających się naczyń i toczącej się po podłodze kuleczki należącej do Adriana, uświetnia sekwencja z rozkładającym się truchłem psa, które to nagle ożywa i odgryza mężczyźnie żuchwę. Oprócz pomysłowości (na tle pozostałych kulminacji pojawiających się przed ostatnią partią filmu) ten ustęp charakteryzuje całkiem umiejętne podejście do stylistyki gore – efekty specjalne wykorzystane do zobrazowania rozkładających się zwłok zwierzęcia i śmiertelnego obrażenia odniesionego przez jego ofiarę wypadają całkiem przekonująco i co równie ważne twórcy dają widzom możliwość dokładnego przyjrzenia się wszystkim szczegółom poprzez długie, acz nie nazbyt rozwleczone zbliżenia. To wydarzenie dało mi do zrozumienia, że Sheldon Wilson nie zamierzał ograniczać się do estetyki horroru nastrojowego bazującego na jakimś nadnaturalnym zagrożeniu, że chciał przemieszać elementy tożsame dla tego odłamu kina grozy z krwawymi fragmentami na ogół niekojarzonymi z nurtem, do którego „The Unspoken” w większej części się wpisuje. Co więcej odniosłam wrażenie, że twórcy tego obrazu lepiej odnajdywali się w warstwie gore, która uwidoczni się jeszcze w końcowych partiach filmu i uraczy nas między innymi udaną (moim zdaniem najbardziej charakterystyczną sekwencją pojawiającą się w „The Unspoken”), bo budzącą nieprzyjemne, „bolesne” odczucia, sceną eliminacją jednego z bohaterów spoczywającego na gwoździach wbitych w podłogę.

Fabuła „The Unspoken” (nie licząc przewrotnego finału, o którym później) bazuje na mocno wyeksploatowanych w kinie grozy motywach. Przeprowadzka do nowego domu dobrze wykreowanej przez Pascale Hutton Jeanie i jej dziewięcioletniego syna Adriana (którego nieobecne spojrzenie i kamienny wyraz twarzy niemalże mnie hipnotyzowały, za co należą się brawa odtwórcy tej roli, Sunny'emu Suljicowi) sugeruje, że będziemy mieli do czynienia z klasyczną ghost story, gdyż motyw przeprowadzki najczęściej pojawia się właśnie w tym nurcie kina grozy. Wątek opiekunki do dziecka również nie grzeszy oryginalnością, ale jako że uwielbiam nawiązania do tradycji gatunku, mało odkrywcze podejście do historii w najmniejszym stopniu mi nie przeszkadzało. Już raczej cieszyło. W rolę opiekunki Adriana, Angeli, wcieliła się dobrze znana fanom horrorów jak zwykle znakomita Jodelle Ferland, której aktorski kunszt (bo przecież nie wyróżniająca się osobowość jej postaci) sprawił, że właściwie z miejsca zapałałam sympatią do Angeli. Dziewczyna mieszka z ojcem, który aktualnie jest bezrobotny i zajmuje się dziećmi w przedszkolu. Oprócz Pandy, z którą łączy ją głębsza relacja aniżeli zwyczajna przyjaźń, Angela nie utrzymuje kontaktów ze swoimi rówieśnikami, jest raczej samotnicą, która największą przyjemność odnajduje w zajmowaniu się dziećmi. I która zmaga się z koszmarami sennymi, mającymi związek z jej matką, którą straciła przed laty. Demoniczne oblicze rodzicielki Angeli w paru miejscach pojawi się na ekranie w formie jump scenek, ale tak nieudolnie wyliczonych w czasie i zbyt delikatnie zaakcentowanych dźwiękowo, że całkowicie nieskutecznych, pomimo przekonującej, bo minimalistycznej charakteryzacji martwej kobiety. Poza wątkiem koncentrującym się na nowej pracy Angeli u boku zamkniętego w sobie dziewięciolatka w drewnianym domu uważanym za przeklęty, „The Unspoken” roztacza przed widzami wątek grupy młodych mężczyzn zaprzyjaźnionych z Pandy, którzy próbują dostać się do feralnego domostwa celem wyniesienia narkotyków, które przechowują w piwnicy. Ich historia jest zdecydowanie najsłabszą częścią składową fabuły, bo przez większość czasu kojarzy się z tanią sensacją pozbawioną pierwiastka nadprzyrodzonego. O wiele lepiej śledziło mi się losy głównej bohaterki zaczynającej pracę w domu Briar, które to pomimo opisanego wyżej deficytu mroczności przynajmniej nie nudziły, czego nie mogę powiedzieć o dziejach dilera i jego trzódki. Choć gwoli sprawiedliwości muszę nadmienić, że zdjęcia zrobione przed feralnym domkiem dzięki wypraniu z kolorów (niecałkowitemu, ale szarości zdecydowanie wówczas dominują) generowały całkiem złowieszczy klimacik – bardziej dobitnie aniżeli długie sekwencje poprzedzające manifestacje siły nieczystej, które nie potrafiły wykrzesać ze mnie większego napięcia emocjonalnego. Dynamiczną końcówkę, zasadzającą się zarówno na umiarkowanie krwawych akcentach, jak i nadnaturalności, uważam za całkiem udaną, również z tego względu, że twórcom udało się mnie zaskoczyć końcowym zwrotem akcji UWAGA SPOILER wskazującym, że wtłoczenie w ramy konwencji kojarzonej głównie z ghost stories i dawanie do zrozumienia, że dom Briar jest nawiedzony było typowym pogrywaniem na oczekiwaniach widza, skutecznym odwracaniem jego uwagi od istoty problemu. Ponadto ucieszyło mnie „puszczenie oka do widza” w ostatnim ujęciu, nawiązującym do jednego z najpopularniejszych horrorów nastrojowych w historii kinematografii (i istniejącej w rzeczywistości legendy tego miejsca) tj. widokiem tabliczki z napisem „Amityville” KONIEC SPOILERA.

„The Unspoken” ostatecznie odebrałam w kategoriach zwykłego średniaka, który to choć nadmiernie nie przynudza, ani za bardzo nie irytuje to jednocześnie nie wyróżnia się na tyle mocnym klimatem, czy zapadającymi w pamięć sekwencjami, żeby wyrwać się ze szponów przeciętności. Jestem przekonana, że za parę dni całkowicie o nim zapomnę, bo w moim pojęciu to jedna z tych produkcji, którą ogląda się całkiem znośnie, ale nie sposób zachować jej długo w pamięci. Innymi słowy niewymagająca myślenia taka sobie rozrywka, niewyróżniająca się niczym szczególnym na tle współczesnych straszaków, tak pod kątem fabuły, jak i (co jest nieporównanie ważniejsze) podejściem do klimatu i kulminacji scen grozy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz