W
noc poprzedzającą Halloween w parku w jednym z kalifornijskich
miast homoseksualna para zostaje zaatakowana i pozbawiona głów. W
związku z tym wydarzeniem komendant tutejszej policji zleca
zajmującemu się pracą biurową na komisariacie Eddiemu rozdanie
ulotek informujących o zbrodni i przebywającym na wolności
sprawcy. Po wykonaniu zadania, wieczorem, Eddie i jego przyjaciele,
Chaz, Joey i Tobey, wybierają się na halloweenową gejowską
imprezę. Decydują się obrać trasę przez park, w którym doszło
do okrutnego mordu, gdzie zauważają, że są obserwowani przez
mężczyznę w masce wyobrażającej diabła dzierżącego w ręku
sierp. Nie przywiązując większej wagi do tego spotkania docierają
w końcu na imprezę. Kiedy uświadamiają sobie, że tajemniczy
osobnik cały czas podążał ich śladem ignorują to, oddając się
zabawie. Zamaskowany mężczyzna tymczasem zaczyna wyczekiwać chwil,
w których upatrzone przez niego ofiary oddalą się od swoich
kompanów.
Niskobudżetowy
debiut Paula Etheredge'a zarówno w roli reżysera, jak i
scenarzysty, zatytułowany „Hellbent” jest uważany za pierwszy
gejowski slasher w historii kinematografii. W Polsce z winy
dystrybutorów film nie jest znany szerokiej opinii publicznej, ale w
swoich rodzimych Stanach Zjednoczonych pozyskał grupkę oddanych
fanów. Na początku „Hellbent” był wyświetlany tylko na
festiwalach, głównie tych, na których pokazywano obrazy traktujące
o homoseksualistach, ale z czasem w Stanach Zjednoczonych trafił na
ekrany kin (w ograniczonym zakresie) i doczekał się
rozpowszechniania na rynku DVD, również w kilku innych państwach.
Debiut Etheredge'a zebrał kilka pozytywnych opinii długoletnich
wielbicieli slasherów (choć oczywiście nie dotyczy to
wszystkich), którzy chwalili „Hellbent” nie tylko za ilościowo
nowatorskie w tym nurcie horroru odniesienia do środowiska LGBT, ale
również wyczucie konwencji tego podgatunku – zadowalające
oddanie jej na ekranie.
„Hellbent”
jest tzw. queer horrorem, czyli filmem grozy odnoszącym się
do społeczeństwa LGBT. Pojawia się w nim kilka (ale nie tak znowu
wiele) wstawek obrazujących całujących się i obściskujących
przedstawicieli tej samej płci, w tym przypadku mężczyzn. Nie ma
się co oszukiwać – istnieje niemała grupa ludzi, która nie jest
w stanie patrzeć na tego rodzaju czułości, i nie dotyczy to tylko
homofobów. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że akurat ci
ostatni, a przynajmniej niektórzy z nich, mogą być uradowani
ujęciem tematu. Bo przecież będą oto mieli okazję popatrzeć na
kilka zgonów tak znienawidzonych przez nich homoseksualistów. Co
prawda udawanych, (bo to tylko film), ale niewykluczone, że
wystarczających do osiągnięcia katharsis... jakkolwiek niezdrowo
to brzmi. Jeśli chodzi o mnie to znajdowałam się w łatwiejszym
położeniu od osób, które z różnych powodów nie przepadają za
widokiem całujących się mężczyzn, bo takie wstawki jakoś nie
budzą we mnie emocjonalnego dyskomfortu. Co więcej moja sympatia
nie była ukierunkowana na postać mordercy, chociaż protagonistów
nie sportretowano w sposób, który umożliwiłby identyfikowanie się
z nimi. I nie mówię tutaj o ich preferencjach seksualnych tylko
„spłaszczonych” osobowościach poprzez wtłaczanie w ich usta
wypowiedzi, świadczących o tym, że jakieś 99% ich myśli zajmują
seks, alkohol i dobra zabawa. W slasherach takie portrety
pozytywnych bohaterów są aż nazbyt częste, ale zazwyczaj twórcy
dają widzom również jedną, czy dwie sylwetki, które bardziej
dojrzale zapatrują się na otaczającą ich rzeczywistość. W
„Hellbent” nie znalazłam takiej postaci, choć gdy „na scenie”
pojawił się bad boy Jake, który zwrócił uwagę głównego
bohatera, Eddiego, miałam nadzieję, że chociaż jego osoba tchnie
w tę zbieraninę frywolnych chłoptasi dużo powagi. Nic z tego, bo
Etheredge w swoim scenariuszu nie poświęcił sylwetce Jake'a aż
tyle miejsca, żebym zdążyła całkowicie wczuć się w jego
postać, choć z drugiej strony te strzępy informacji na jego temat,
które ujawniono wystarczyły, aby utwierdzić mnie w przekonaniu, że
mam do czynienia z najbardziej rozważną jednostką w całym tym
wesołym gronie. Szczególnie ubodła mnie wstępna, skrótowa
charakteryzacja Eddiego, w którego wcielił się niebywale
„drewniany” Dylan Fergus. Jego błazeńskie miny i infantylne
zachowania (zabawianie się imitacją gry w kosza podczas godzin
pracy i a la tańcowanie w barze) sprawiły, że nijak nie potrafiłam
się z nim utożsamić – miałam wręcz wrażenie, że spoglądam
na jakiegoś przerośniętego dzieciaka, który nie wiedzieć czemu
dostał pracę na komisariacie. A co jeszcze ciekawsze niegdyś miał
dużą szansę zostania policjantem, w czym przeszkodziła mu strata
jednego oka. Cóż, obywatele na pewno mogliby czuć się
bezpiecznie, gdyby tak beztrosko podchodząca do życia jednostka
zdobyła upragniony mundur... Jednak pomimo zaakcentowania
infantylizmu Eddiego nie życzyłam mu śmierci, zresztą tak samo
jak trzem jego równie mało dojrzałym kumplom. Nie były to wszakże
wady na tyle irytujące, żebym z utęsknieniem wyczekiwała ich
zgonów, choć o uwielbieniu ich postaci również nie było mowy.
Wspominam o tym dlatego, że w slasherach czasem odczuwam
pokusę kibicowania oprawcy, w czym nie jestem odosobniona (zauważył
to również między innymi znany pisarz w „A Night at the Movies:
The Horrors of Stephen King”). Czasami muszę dosłownie walczyć
sama ze sobą, żeby właściwie reagować na przewijające się
postacie. Tylko dlatego, że twórcy co poniektórych slasherów
wydają się robić absolutnie wszystko, żeby wzbudzić moją
niechęć do protagonistów. Etheredge, choć „zaludnił
scenariusz” niezbyt inteligentnymi sylwetkami pozytywnych bohaterów
nie wpadł w taką skrajność, żebym zaraz życzyła im śmierci,
co pozwoliło mi uniknąć wyrzutów sumienia.
Zagrożenie
w postaci zamaskowanego mordercy z sierpem w ręku zostało
zaakcentowane już w prologu „Hellbent”, podczas podwójnego
mordu dwóch homoseksualistów zabawiających się w samochodzie
(nawiązanie do urban legend). Kiedy zostają pozbawieni głów przez
osobnika skrywającego swoją twarz za maską diabła twórcy nie
pozostawiają żadnych wątpliwości, że będziemy mieć do
czynienia z obrazem, w którym krwawych ujęć nie skrywa się przed
wzrokiem widza. I rzeczywiście, Etheredge nie rezygnuje z dużych
zbliżeń na zakrwawione kikuty i takież głowy oddzielone od reszty
ciała, ale zapewne za sprawą niskiego budżetu nie jawi się to aż
tak realistycznie, żeby (przynajmniej we mnie) mogło wywołać
ogromny niesmak. Nie wypada to również oryginalnie. Twórcy
slasherów lubią raczyć widzów wymyślnymi sposobami
eliminacji ofiar, ale Etheredge na tym polu nie popisał się
inwencją. Choć ciekawie się prezentujący morderca czasem tytułem
wstępu szlachtował swoje ofiary ostrym sierpem to nie licząc
końcówki zawsze finalizował owe „ekscesy” prozaiczną
dekapitacją. Tak uparcie, że z czasem stało się to zwyczajnie
nudne. W pozytywnym odbiorze filmu nie pomagała również oprawa
wizualna – mnogość kolorów (co prawda nieco przyblakłych, ale
zawsze), które miały chyba za zadanie uwypuklić akcenty gejowskie
i równocześnie wprowadzić aurę typową dla Halloween: jarmarczną,
zabawową, kiczowatą etc. Problem tylko w tym, że zdjęcia są aż
za bardzo pretensjonalne, zbyt silnie emanują zwykłą tandetą,
której negatywny wydźwięk dodatkowo potęguje zbytni pośpiech
twórców widoczny w sekwencjach poprzedzających atak mordercy.
Nocna scena w parku daje przedsmak sznytu preferowanego przez twórców
„Hellbent” - już wówczas widać nieumiejętne operowanie
sztucznym oświetleniem, niepotrzebne rozpraszanie gęstych ciemności
spowijających miejsce niedawnej zbrodni nie tylko na pierwszym
planie, ale również (choć w mniejszym stopniu) w oddali, za
krzakami, za którymi przemyka oprawca. Na domiar złego filmowcy nie
zaprzątali sobie głowy powolnym budowaniem napięcia, długim
akcentowaniem aury zagrożenia, którą przecież miała wprowadzić
enigmatyczna postać zamaskowanego mężczyzny hasającego po parku.
W efekcie jego pojawienie się przyjęłam z obojętnością niemalże
równą tej, jaką wykazali się protagoniści – niemalże, bo
jednak w przeciwieństwie do nich wiedziałam, że właśnie
„podpisali na siebie wyrok śmierci”. Na „jego realizację”
przyjdzie jednak widzom trochę poczekać, bo scenarzysta uznał za
stosowne najpierw „zabawić ich” zdawać by się mogło
niekończącymi się wynurzeniami protagonistów na temat
poszukiwania partnerów, pragnienia rozładowania seksualnego
napięcia, upicia się i oczywiście zabawienia na corocznym
halloweenowym festiwalu pełnym przebierańców. A kiedy w końcu
zaczęto zdecydowanie wprowadzać akcenty stricte slasherowe
tak uparcie unikano powolnego stopniowania napięcia w towarzystwie
mrocznej kolorystyki, że nie miałam żadnych wątpliwości, iż
twórcy „Hellbent” nie do końca pojmowali estetykę slasherów.
Bo w końcu nie jest to podgatunek horroru, w którym nie należy
przykładać żadnej wagi do klimatu. Długoletni wielbiciele tego
nurtu doskonale wiedzą, że ciężka atmosfera zdefiniowanego
zagrożenia jest w tego typu filmach tak samo ważna, jak sceny
mordów, albo nawet ważniejsza. Jeśli więc sprowadzi się wszystko
tylko i wyłącznie do bzdurnych konwersacji protagonistów
przerywanych umiarkowanie krwawym procederem zamaskowanego oprawcy,
zapominając o odpowiednim zagęszczaniu klimatu i nader często
posiłkując się skąpanymi w feerii barw zdjęciami, to raczej nie
ma się szansy na odniesienie spektakularnego sukcesu. Nie wykluczam,
że niektórym wielbicielom slasherów ten istotny niedostatek
może przynajmniej w części wynagrodzić ścisłe trzymanie się
konwencji tego nurtu, czyli między innymi skupienie się na
wyświechtanym motywie rzezi mającej miejsce na imprezie oraz
oczywiście pokazanie kilku nieprzemyślanych zachowań
protagonistów, jak na przykład oparcie się o drewniane drzwi, za
którymi czyha agresor i rezygnacja z dobicia ogłuszonego oprawcy.
Warto wspomnieć jeszcze o postaci antagonisty, a ściślej warto
nadmienić, że nie grzeszy on zbytnią inteligencją, o czym
dobitnie świadczy sekwencja, w której uświadamia sobie dla nas od
początku rzecz oczywistą – że jasnowłosa kobieta tak naprawdę
jest mężczyzną, a więc z jego punktu widzenia jednak zasługuje
na śmierć. UWAGA SPOILER Można domniemywać, że
zamaskowany oprawca jest jakimś homofobem, tak bardzo nienawidzącym
gejów, że niewahającym się przed ich eksterminacją, ale to
jedynie przypuszczenia, bowiem scenarzysta zrezygnował z
dokładniejszego przybliżenia nam jego sylwetki. Ba, nie pokazując
nawet jego twarzy KONIEC SPOILERA. W każdym razie mnie owe
smaczki w postaci czytelnych nawiązań do tradycji slasherów,
wykorzystanie uwielbianych przeze mnie motywów nie zrekompensowało
licznych niedostatków, a przynajmniej nie w takiej części, żebym
mogła całkowicie wyzbyć się nudy, nawet podczas dynamicznego, acz
mało widowiskowego ostatniego starcia.
Z
mojego punktu widzenia „Hellbent” to taka typowa wydmuszka - film
wprowadzający pewne novum do jednego z popularniejszych nurtów
horroru, choć we wszystkich innych aspektach niewydostający się
poza ciasne ramy konwencji, który może i wypadłby interesująco,
gdyby twórcy zadbali o mroczny klimat i dosadniej akcentowane
napięcie. I gdyby scenarzysta nieco ograniczył liczbę bzdurnych
kwestii wypowiadanych przez protagonistów. W minionym wieku filmowcy
udowodnili, że aby nakręcić wartościowy slasher nie
potrzeba wielomilionowego budżetu, że można stworzyć dobrą
rąbankę naprawdę tanim kosztem, dlatego też nie uważam, żeby
niskie nakłady pieniężne mogły usprawiedliwić mierną jakość
„Hellbent”. Moim zdaniem można to było nakręcić (i oczywiście
napisać) nieporównanie lepiej. Ale co ja tam wiem? W końcu film ma
swoich fanów, również wśród oddanych miłośników slasherów,
a więc całkiem możliwe, że w tym przypadku doszła do głosu moja
malkontencka natura. Dlatego też odradzać seansu nikomu nie będę
– na swoją odpowiedzialność...? Proszę bardzo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz