Trójka
przyjaciół, Harriet, John i Nolan, docierają do zacisznego zakątka
w Anglii, gdzie mają zamiar obozować przez kilka dni. Na miejscu
mieli zastać swoich znajomych, Petera i Ann, ale z jakiegoś
nieznanego im powodu nie spotykają pozostałych podróżnych.
Nieopodal rozbitego przez nich namiotu Harriet odkrywa stary dom
wyglądający na opuszczony. Ani ona, ani jej towarzysze nie wiedzą,
że w rzeczywistości jest on schronieniem dwóch wampirzyc, Fran i
Miriam, które zwabiają w to miejsce przedstawicieli płci męskiej,
aby móc posilić się ich krwią. Fran postanawia pójść o krok
dalej i zamiast szybko pozbawić życia swoją najnowszą ofiarę,
Teda, decyduje się utrzymywać go przy życiu, dzięki czemu zyskuje
stałe źródło ludzkiej krwi. Otępiały mężczyzna zdradza swoją
obecność Harriet, nie przestrzegając jej jednak przed wampirzycami
żerującymi w tych okolicach.
W
1974 roku ukazał się brytyjsko-hiszpański film Jose Ramóna
Larraza, nakręcony na fali popularności lesbijskich horrorów
wampirycznych i zatytułowany „Vampyres”. Czterdzieści jeden lat
później Victor Matellano pokazał światu nową wersję tego
kultowego już obrazu. Reżyser i scenarzysta remake'u „Vampyres”
dotychczas miał na swoim koncie jedynie jeden pełnometrażowy
fabularny obraz: horror pt. „Wax”, który nie przyciągnął
przed ekrany wielu widzów. Powątpiewam jednak, czy „Vampyres”
przerwie tę złą passę i zdoła wypromować nazwisko Victora
Matellano na arenie międzynarodowej, czy pozwoli mu „wejść na
salony światka kina grozy”. Nie z powodu obiektywnie zatrważająco
niskiej jakości tej produkcji, ale raczej przez nieprzystające do
głównego nurtu ujęcie tematu oraz rzecz jasna niezadowalającą
dystrybucję.
Nie
miałam jeszcze przyjemności obejrzenia pierwowzoru „Vampyres”,
dlatego nie jestem w stanie powiedzieć, jak nowa wersja tej historii
wypada na tle jej inspiratorki. Z jednej strony to nawet lepiej, bo
seansu nie zakłócało mi szukanie wszelkiego rodzaju modyfikacji,
ale z drugiej żałowałam, że nie mogę rozstrzygnąć co jest
rzeczywistą zasługą Matellano, a co zawdzięcza Larrazowi - co
tylko kopiował, a co dał widzom od siebie. Nie wiem więc, komu
należy się większe uznanie za efekt końcowy „Vampyres”, nie
licząc oczywiście ogólnego zarysu fabuły. Ale nawet jeśli styl
zaprezentowany przez Matellano w niniejszym obrazie był w dużym
stopniu zaczerpnięty z oryginału (czego nie wiem) to i tak cieszy
mnie, że nie zahipnotyzował go „syreni śpiew” mainstreamu.
Pamiętam, że w dzieciństwie byłam zafascynowana wampirami (przez
krótki czas nawet wierzyłam w ich istnienie), ale z biegiem lat ta
ekscytacja zanikła. Od czasu do czasu oczywiście natrafiałam na
horrory wampiryczne, które zaspokajały moje wymagania, a w
niektórych przypadkach nawet na chwilę ożywiały to wydawać by
się mogło bezpowrotnie utracone oczarowanie. Ale nie potrafiłam
już (i tak jest do dzisiaj) na stałe przywołać wspomnianej
dziecięcej fascynacji tego typy kinematografią – metaforycznie
rzecz ujmując, „ogień” gaśnie, gdy tylko seans takiego udanego
filmu o wampirach dobiega końca. Hiszpański obraz Victora Matellano
nie sprawił, że znowu zaczęłam odczuwać wielki zachwyt tym
nurtem kina grozy, ale zdołał obudzić we mnie przebłyski dawnej
fascynacji, chwilowe oczarowanie, mające mocno sentymentalny
posmaczek. Dlatego też pal licho, czy ograniczył się jedynie do
kopiowania od Jose Ramóna Larraza, czy jednak wykazał się jakąś
inwencją. Nawet jeśli miałam do czynienia z tym pierwszym
przypadkiem to jestem mu wdzięczna za przypomnienie emocji, które
niegdyś towarzyszyły mi podczas obcowania z horrorami
wampirycznymi. Nawet wziąwszy pod uwagę lekki niedosyt, z którym
niestety mnie pozostawił. Ale po kolei. Już pierwsze ujęcia
„Vampyres” sugerują, że nie będziemy mieli do czynienia z a la
hollywoodzkim sznytem, że dziełko Matellano znacząco odstaje od
współczesnego głównego nurtu kina wampirycznego, już bardziej
przywodząc na myśl niegdysiejsze obrazy gotyckie, acz unikające
dosadnych nawiązań. Nie zobaczymy tutaj wiekowego zamku z chłodnym,
zawilgoconym wnętrzem tylko niewielki, niepozorny domek w zacisznej,
zadrzewionej okolicy gdzieś w Anglii (choć film kręcono w
Hiszpanii). Wyglądałby może nawet uroczo, gdyby nie sposób, w
jaki uwieczniono go w kadrach. Operatorzy zauważalnie pilnowali, aby
zdjęcia tchnęły różnymi odcieniami szarości, która miała
chyba sygnalizować widzom wymarcie tego miejsca. Nie poprzestano
jednak na ponurej kolorystyce – wspomniane wrażenie potęgowały
bezlistne drzewa, powoli żółknące trawy i zachmurzone niebo, co
kazało mi sądzić, że akcja rozgrywa się jesienią, czyli w porze
wymierania pokaźnej części flory. Nie bez powodu twórcy za pomocą
naprawdę klimatycznych zdjęć i plenerów wprowadzali wrażenie
obcowania z zakątkiem, w którym króluje śmierć. Bo tak też było
w istocie. Stosunkowo szybko okazuje się bowiem, że w tym miejscu
niepodzielną władzę sprawują dwie wampirzyce, Fran i Miriam,
które porywają turystów, aby posilić się ich krwią. Bodaj w
najbardziej widowiskowy sposób sfilmowano porwanie pokazane na
początku filmu – półnagą, zakrwawioną kobietę niesioną przez
postać odzianą w czarny płaszcz, która z ujęcia na ujęcie
powoli „rozpływa się w powietrzu”. Nie dosłownie, bo twórcy w
ten prosty, acz jakże nastrojowy sposób zaakcentowali jedynie upływ
czasu. Zaraz potem na ekranie pojawiają się młodzi protagoniści,
Harriet, John i Nolan, którzy wybrali się w te okolice, aby
odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i jeśli szczęście dopisze
nabrać inspiracji, którą będą mogli wykorzystać w pracy. Z ich
ust pada kilka ciekawych kwestii, które zapewne miały stanowić
swego rodzaju formę „puszczenia oka do widza zaznajomionego z
kinem i literaturą grozy”. Żartobliwe uwagi o wiedźmie z Blair,
czy legendarnym spotkaniu kilku artystycznych dusz, którego owocem
rzekomo była między innymi powieść „Frankenstein” powinny
uradować odbiorców, znajdujących upodobanie w doszukiwaniu się
wszelkiego rodzaju nawiązań do innych dzieł wpisujących się w
tradycję gatunku. Zawodzi jednak portret tej trójki – szczątkowe
charakterologie znacznie utrudniają utożsamienie się z którymś z
nich. Nie sposób się do nich zbliżyć przynajmniej na tyle, aby
drżeć o ich dalszy los, a biorąc pod uwagę sposób przedstawienia
antagonistek i zniewolonego Teda praktycznie zmusza to widza do
spoglądania na bohaterów z dystansem, uniemożliwia mu iluzoryczne
zespolenie się z którymś z nich, tak aby móc chociażby
sporadycznie współuczestniczyć w wydarzeniach, a nie pozostawać
jedynie ich biernym obserwatorem.
Ogólnikowe
portrety pozytywnych postaci nie były jedynymi przeszkodami w
procesie stopniowego utożsamiania się, albo chociaż sympatyzowania
z którymś z nich. Sytuację dodatkowo utrudniało chłodne
podejście twórców do tych postaci – operatorzy nie kłopotali
się dosadnym uwypuklaniem emocji targających protagonistami, ujęcia
ich przerażonych, czasem wykrzywionych w cierpieniu twarzy
sfilmowano w tak beznamiętny, zdystansowany sposób, że zaczęłam
się zastanawiać, z kim tak naprawdę sympatyzują twórcy remake'u
„Vampyres”: ofiarami, czy wampirzycami? Bo wstawki z nocnych
ekscesów dwóch nieumarłych kobiet tchnęły taką hipnotyzującą
zmysłowością, że chwilami musiałam sama siebie napominać, iż
patrzę na poczynania potworów, a nie spragnionych bliskości
dziewic targanych silnymi namiętnościami (co swoją drogą wziąwszy
pod uwagę niezbyt zadowalający warsztat odtwórczyń tych ról,
Marty Flich i Almudeny León było nie lada wyzwaniem). To zadanie
ułatwiał widok ich zakrwawionych, wijących się z bólu ofiar, ale
gwoli ścisłości zauważalnie czerpiących również dużą
przyjemność nie tylko ze stosunków seksualnych z rozpustnymi
wampirzycami, ale także z cierpienia, jakie zadawały im spragnione
krwi niewiasty. Victor Matellano nie jest pierwszym twórcą, który
wystarał się o swoisty magnetyzm na linii widz-wampirzyce. W tego
typu horrorach to dosyć częsty zabieg, który ma to do siebie, że
wprowadza swego rodzaju dwoistość reakcji odbiorcy – czuje się
zarazem niemalże nieodparte przyciąganie do krwiopijców i trwogę
na widok ich niecnych poczynań. Sprowadza się więc widza do roli
Teda, który w „Vampyres” został wręcz zahipnotyzowany przez
Fran i mimo że miał chwile opamiętania nie potrafił całkowicie
wyrwać się spod ich wpływu. Jeśli nad tym pomyśleć to bardzo
kontrowersyjny sposób ukierunkowania emocji widza i niezwykle trudny
w wykonaniu. Bo przecież zmysłowość, która bije od dwóch
wampirzyc, zwłaszcza podczas scen łóżkowych idzie w parze z
makabrą, której sprawczyniami są właśnie postacie
charakteryzujące się nadmienioną emocją. Widzimy między innymi
okrutnie pogryzionego mężczyznę, skąpanego w niestety sztucznej
wizualnie posoce, który został sprowadzony do roli posiłku,
beznamiętnie zdehumanizowany przez potwory o ludzkich obliczach
(wolałabym jednak nadanie im bardziej demonicznych rysów, niźli
obecne poprzestanie na bladych cerach). Widzimy też nawiązującą
do historii albo legendy o Elżbiecie Batory sekwencję kąpieli
w wannie, do której spływa krew wydobywającą się z poranionego
ciała zwisającej nad nimi młodej kobiety (co fanom kina grozy może
nasunąć również skojarzenia z „Hostelem 2”), ale nie czujemy
tego, co zwykle powinno się czuć na widok takich bezeceństw. A
przynajmniej nie do końca, bo zdjęcia nasycono taką intymnością,
że wręcz nie sposób wykrzesać z siebie ogromnej odrazy, co wcale
nie oznacza, że nie można potępić okrutnego procederu wampirzyc,
nawet jeśli portrety pozytywnych bohaterów nie ułatwiają
współodczuwania ich krzywdy. Początkowo dwutorowa narracja, brak
upragnionego ciepłego sportretowania protagonistów, o których
wiedzielibyśmy coś więcej aniżeli tylko to, czym zajmują się na
co dzień i jak przedstawiają się ich sprawy sercowe, odbierają
widzom możliwość zapałania do nich większą sympatią, czy
choćby kompleksowego zrozumienia ich procesów myślowych. Ale
wydarzenia, które mają miejsce pod koniec owego nazbyt krótkiego
filmu, sprawiają, że tego rodzaju narracja przestaje mieć znacznie
– pomimo tych wszystkich utrudnień ze strony twórców możemy
wreszcie postawić się w położeniu protagonistów. Victor
Matellano końcowymi sekwencjami odarł biseksualne wampirzyce z
całej zmysłowości, tak skrzętnie akcentowanej wcześniej. Moim
zdaniem celowo pozbawił ich hipnotyzujących mocy, zostawiając
jedynie to, czym tak naprawdę były: okrutnymi potworami, w których
nie ma grama namiętności, którym obce są tak pospolite ludzkie
emocje. W pewnym stopniu więc (nie całościowo, bo jednak wcześniej
można było choćby tylko miejscami dopuścić do siebie to a la
objawienie) na końcu razem z Tedem budzimy się z letargu i
uświadamiamy sobie, że jednak protagonistów da się lubić, że
jednak głęboko pragniemy, aby zdołali umknąć krwiożerczym
bestiom. Warto wspomnieć, że ostatnie starcie rozgrywa się w
przestronnej piwnicy, która w przeciwieństwie do wcześniejszych
jedynie sugerujących to ujęć, wyraźnie wskazuje na ukłon
Matellano w stronę tradycji gotyckiej. I która jednak rozczarowuje
wycofaniem twórców - bo przecież mogli uderzyć w bardziej skrajną
drastyczność (nie licząc oczywiście zniesmaczającej sekwencji
wyrywania zębami kawałków skóry z twarzy okaleczonej kobiety),
popuścić wodze wyobraźni i to bez szkody dla odczuwalnego
dosłownie przez cały seans tajemniczego, niezwykle ponurego klimatu
zewsząd czającego się zagrożenia. Ostatnie ujęcie zapewne
również rozczaruje poszukiwaczy mocnych i równocześnie
zaskakujących wrażeń, bo już dużo wcześniej można to
przewidzieć, ale z drugiej strony ciężko wymyślić lepszy sposób
zamknięcia tej historii, więc przewidywalność mogę chyba
scenarzyście wybaczyć.
Remake
„Vampyres” to tego rodzaju horror, którego grupę docelową
bardzo ciężko jest jednoznacznie określić. Bo nie dość, że
odstaje od współczesnego kina głównego nurtu to również nie do
końca wpasowuje się w tradycję niegdysiejszych horrorów
wampirycznych. Do tych ostatnich mu zdecydowanie bliżej, ale mam
wątpliwości, czy absolutnie wszystkie części składowe tej
produkcji sprostają wymaganiom osób dobrze zaznajomionych z
kultowymi przedstawicielami horrorów o homoseksualnych (tudzież
biseksualnych) wampirzycach. Moim zdaniem z tego obrazu tchnie jakaś
niemożliwa do sprecyzowania magia, jakaś tajemniczość i wyraźnie
wyczuwalna złowieszczość, która sprawiła, że chwilami byłam
wręcz zachwycona talentem twórców, choć oczywiście nie obyło
się bez wad. Ale nawet biorąc je pod uwagę zdecydowanie wolę
takie podejście do współczesnego kina wampirycznego, aniżeli to
głównonurtowe.
Pewnie obejrzę z ciekawości , bo oryginał Larraza jest rewelacyjny . Swoją drogą temu reżyserowi radzę się bliżej przyjrzeć , ze wskazaniem na ,, Symptoms'' . Taka historia daje niezłe pole manewru ewentualnemu remakemabnowi , można ją na wiele sposobów opowiedzieć. Ja raczej kontestuję rimejki, ale tu jestem autentycznie ciekaw co im to wyszło. Poza tym na tapecie znalazła się pozycja kompletnie zapomniana - rewitalizowanie takiego kina ma jakiś sens , w przeciwieństwie do haratania na nowo tytułów głośnych i klasycznych.
OdpowiedzUsuńTylko zanim zasiądziesz do seansu weź poprawkę na to, że mój pozytywny odbiór remake'u "Vampyres" chyba plasuje się w mniejszości, więc żeby nie było, że nie ostrzegałam;)
UsuńNiemniej ciekawi mnie reakcja fanów oryginału, bo wiadomo, że będzie to pełniejszy ogląd od mojego. No i mam nadzieję, że kiedyś dane mi będzie nadrobić braki (również jeśli chodzi o polecany przez Ciebie film "Symptoms") - grunt to dokopać się jakoś do tych produkcji.
Nie lękaj się , zdanie większości niewiele dla mnie znaczy.
OdpowiedzUsuń