niedziela, 13 listopada 2016

„Vampyres” (2015)

Trójka przyjaciół, Harriet, John i Nolan, docierają do zacisznego zakątka w Anglii, gdzie mają zamiar obozować przez kilka dni. Na miejscu mieli zastać swoich znajomych, Petera i Ann, ale z jakiegoś nieznanego im powodu nie spotykają pozostałych podróżnych. Nieopodal rozbitego przez nich namiotu Harriet odkrywa stary dom wyglądający na opuszczony. Ani ona, ani jej towarzysze nie wiedzą, że w rzeczywistości jest on schronieniem dwóch wampirzyc, Fran i Miriam, które zwabiają w to miejsce przedstawicieli płci męskiej, aby móc posilić się ich krwią. Fran postanawia pójść o krok dalej i zamiast szybko pozbawić życia swoją najnowszą ofiarę, Teda, decyduje się utrzymywać go przy życiu, dzięki czemu zyskuje stałe źródło ludzkiej krwi. Otępiały mężczyzna zdradza swoją obecność Harriet, nie przestrzegając jej jednak przed wampirzycami żerującymi w tych okolicach.

W 1974 roku ukazał się brytyjsko-hiszpański film Jose Ramóna Larraza, nakręcony na fali popularności lesbijskich horrorów wampirycznych i zatytułowany „Vampyres”. Czterdzieści jeden lat później Victor Matellano pokazał światu nową wersję tego kultowego już obrazu. Reżyser i scenarzysta remake'u „Vampyres” dotychczas miał na swoim koncie jedynie jeden pełnometrażowy fabularny obraz: horror pt. „Wax”, który nie przyciągnął przed ekrany wielu widzów. Powątpiewam jednak, czy „Vampyres” przerwie tę złą passę i zdoła wypromować nazwisko Victora Matellano na arenie międzynarodowej, czy pozwoli mu „wejść na salony światka kina grozy”. Nie z powodu obiektywnie zatrważająco niskiej jakości tej produkcji, ale raczej przez nieprzystające do głównego nurtu ujęcie tematu oraz rzecz jasna niezadowalającą dystrybucję.

Nie miałam jeszcze przyjemności obejrzenia pierwowzoru „Vampyres”, dlatego nie jestem w stanie powiedzieć, jak nowa wersja tej historii wypada na tle jej inspiratorki. Z jednej strony to nawet lepiej, bo seansu nie zakłócało mi szukanie wszelkiego rodzaju modyfikacji, ale z drugiej żałowałam, że nie mogę rozstrzygnąć co jest rzeczywistą zasługą Matellano, a co zawdzięcza Larrazowi - co tylko kopiował, a co dał widzom od siebie. Nie wiem więc, komu należy się większe uznanie za efekt końcowy „Vampyres”, nie licząc oczywiście ogólnego zarysu fabuły. Ale nawet jeśli styl zaprezentowany przez Matellano w niniejszym obrazie był w dużym stopniu zaczerpnięty z oryginału (czego nie wiem) to i tak cieszy mnie, że nie zahipnotyzował go „syreni śpiew” mainstreamu. Pamiętam, że w dzieciństwie byłam zafascynowana wampirami (przez krótki czas nawet wierzyłam w ich istnienie), ale z biegiem lat ta ekscytacja zanikła. Od czasu do czasu oczywiście natrafiałam na horrory wampiryczne, które zaspokajały moje wymagania, a w niektórych przypadkach nawet na chwilę ożywiały to wydawać by się mogło bezpowrotnie utracone oczarowanie. Ale nie potrafiłam już (i tak jest do dzisiaj) na stałe przywołać wspomnianej dziecięcej fascynacji tego typy kinematografią – metaforycznie rzecz ujmując, „ogień” gaśnie, gdy tylko seans takiego udanego filmu o wampirach dobiega końca. Hiszpański obraz Victora Matellano nie sprawił, że znowu zaczęłam odczuwać wielki zachwyt tym nurtem kina grozy, ale zdołał obudzić we mnie przebłyski dawnej fascynacji, chwilowe oczarowanie, mające mocno sentymentalny posmaczek. Dlatego też pal licho, czy ograniczył się jedynie do kopiowania od Jose Ramóna Larraza, czy jednak wykazał się jakąś inwencją. Nawet jeśli miałam do czynienia z tym pierwszym przypadkiem to jestem mu wdzięczna za przypomnienie emocji, które niegdyś towarzyszyły mi podczas obcowania z horrorami wampirycznymi. Nawet wziąwszy pod uwagę lekki niedosyt, z którym niestety mnie pozostawił. Ale po kolei. Już pierwsze ujęcia „Vampyres” sugerują, że nie będziemy mieli do czynienia z a la hollywoodzkim sznytem, że dziełko Matellano znacząco odstaje od współczesnego głównego nurtu kina wampirycznego, już bardziej przywodząc na myśl niegdysiejsze obrazy gotyckie, acz unikające dosadnych nawiązań. Nie zobaczymy tutaj wiekowego zamku z chłodnym, zawilgoconym wnętrzem tylko niewielki, niepozorny domek w zacisznej, zadrzewionej okolicy gdzieś w Anglii (choć film kręcono w Hiszpanii). Wyglądałby może nawet uroczo, gdyby nie sposób, w jaki uwieczniono go w kadrach. Operatorzy zauważalnie pilnowali, aby zdjęcia tchnęły różnymi odcieniami szarości, która miała chyba sygnalizować widzom wymarcie tego miejsca. Nie poprzestano jednak na ponurej kolorystyce – wspomniane wrażenie potęgowały bezlistne drzewa, powoli żółknące trawy i zachmurzone niebo, co kazało mi sądzić, że akcja rozgrywa się jesienią, czyli w porze wymierania pokaźnej części flory. Nie bez powodu twórcy za pomocą naprawdę klimatycznych zdjęć i plenerów wprowadzali wrażenie obcowania z zakątkiem, w którym króluje śmierć. Bo tak też było w istocie. Stosunkowo szybko okazuje się bowiem, że w tym miejscu niepodzielną władzę sprawują dwie wampirzyce, Fran i Miriam, które porywają turystów, aby posilić się ich krwią. Bodaj w najbardziej widowiskowy sposób sfilmowano porwanie pokazane na początku filmu – półnagą, zakrwawioną kobietę niesioną przez postać odzianą w czarny płaszcz, która z ujęcia na ujęcie powoli „rozpływa się w powietrzu”. Nie dosłownie, bo twórcy w ten prosty, acz jakże nastrojowy sposób zaakcentowali jedynie upływ czasu. Zaraz potem na ekranie pojawiają się młodzi protagoniści, Harriet, John i Nolan, którzy wybrali się w te okolice, aby odpocząć od wielkomiejskiego zgiełku i jeśli szczęście dopisze nabrać inspiracji, którą będą mogli wykorzystać w pracy. Z ich ust pada kilka ciekawych kwestii, które zapewne miały stanowić swego rodzaju formę „puszczenia oka do widza zaznajomionego z kinem i literaturą grozy”. Żartobliwe uwagi o wiedźmie z Blair, czy legendarnym spotkaniu kilku artystycznych dusz, którego owocem rzekomo była między innymi powieść „Frankenstein” powinny uradować odbiorców, znajdujących upodobanie w doszukiwaniu się wszelkiego rodzaju nawiązań do innych dzieł wpisujących się w tradycję gatunku. Zawodzi jednak portret tej trójki – szczątkowe charakterologie znacznie utrudniają utożsamienie się z którymś z nich. Nie sposób się do nich zbliżyć przynajmniej na tyle, aby drżeć o ich dalszy los, a biorąc pod uwagę sposób przedstawienia antagonistek i zniewolonego Teda praktycznie zmusza to widza do spoglądania na bohaterów z dystansem, uniemożliwia mu iluzoryczne zespolenie się z którymś z nich, tak aby móc chociażby sporadycznie współuczestniczyć w wydarzeniach, a nie pozostawać jedynie ich biernym obserwatorem.

Ogólnikowe portrety pozytywnych postaci nie były jedynymi przeszkodami w procesie stopniowego utożsamiania się, albo chociaż sympatyzowania z którymś z nich. Sytuację dodatkowo utrudniało chłodne podejście twórców do tych postaci – operatorzy nie kłopotali się dosadnym uwypuklaniem emocji targających protagonistami, ujęcia ich przerażonych, czasem wykrzywionych w cierpieniu twarzy sfilmowano w tak beznamiętny, zdystansowany sposób, że zaczęłam się zastanawiać, z kim tak naprawdę sympatyzują twórcy remake'u „Vampyres”: ofiarami, czy wampirzycami? Bo wstawki z nocnych ekscesów dwóch nieumarłych kobiet tchnęły taką hipnotyzującą zmysłowością, że chwilami musiałam sama siebie napominać, iż patrzę na poczynania potworów, a nie spragnionych bliskości dziewic targanych silnymi namiętnościami (co swoją drogą wziąwszy pod uwagę niezbyt zadowalający warsztat odtwórczyń tych ról, Marty Flich i Almudeny León było nie lada wyzwaniem). To zadanie ułatwiał widok ich zakrwawionych, wijących się z bólu ofiar, ale gwoli ścisłości zauważalnie czerpiących również dużą przyjemność nie tylko ze stosunków seksualnych z rozpustnymi wampirzycami, ale także z cierpienia, jakie zadawały im spragnione krwi niewiasty. Victor Matellano nie jest pierwszym twórcą, który wystarał się o swoisty magnetyzm na linii widz-wampirzyce. W tego typu horrorach to dosyć częsty zabieg, który ma to do siebie, że wprowadza swego rodzaju dwoistość reakcji odbiorcy – czuje się zarazem niemalże nieodparte przyciąganie do krwiopijców i trwogę na widok ich niecnych poczynań. Sprowadza się więc widza do roli Teda, który w „Vampyres” został wręcz zahipnotyzowany przez Fran i mimo że miał chwile opamiętania nie potrafił całkowicie wyrwać się spod ich wpływu. Jeśli nad tym pomyśleć to bardzo kontrowersyjny sposób ukierunkowania emocji widza i niezwykle trudny w wykonaniu. Bo przecież zmysłowość, która bije od dwóch wampirzyc, zwłaszcza podczas scen łóżkowych idzie w parze z makabrą, której sprawczyniami są właśnie postacie charakteryzujące się nadmienioną emocją. Widzimy między innymi okrutnie pogryzionego mężczyznę, skąpanego w niestety sztucznej wizualnie posoce, który został sprowadzony do roli posiłku, beznamiętnie zdehumanizowany przez potwory o ludzkich obliczach (wolałabym jednak nadanie im bardziej demonicznych rysów, niźli obecne poprzestanie na bladych cerach). Widzimy też nawiązującą do historii albo legendy o Elżbiecie Batory sekwencję kąpieli w wannie, do której spływa krew wydobywającą się z poranionego ciała zwisającej nad nimi młodej kobiety (co fanom kina grozy może nasunąć również skojarzenia z „Hostelem 2”), ale nie czujemy tego, co zwykle powinno się czuć na widok takich bezeceństw. A przynajmniej nie do końca, bo zdjęcia nasycono taką intymnością, że wręcz nie sposób wykrzesać z siebie ogromnej odrazy, co wcale nie oznacza, że nie można potępić okrutnego procederu wampirzyc, nawet jeśli portrety pozytywnych bohaterów nie ułatwiają współodczuwania ich krzywdy. Początkowo dwutorowa narracja, brak upragnionego ciepłego sportretowania protagonistów, o których wiedzielibyśmy coś więcej aniżeli tylko to, czym zajmują się na co dzień i jak przedstawiają się ich sprawy sercowe, odbierają widzom możliwość zapałania do nich większą sympatią, czy choćby kompleksowego zrozumienia ich procesów myślowych. Ale wydarzenia, które mają miejsce pod koniec owego nazbyt krótkiego filmu, sprawiają, że tego rodzaju narracja przestaje mieć znacznie – pomimo tych wszystkich utrudnień ze strony twórców możemy wreszcie postawić się w położeniu protagonistów. Victor Matellano końcowymi sekwencjami odarł biseksualne wampirzyce z całej zmysłowości, tak skrzętnie akcentowanej wcześniej. Moim zdaniem celowo pozbawił ich hipnotyzujących mocy, zostawiając jedynie to, czym tak naprawdę były: okrutnymi potworami, w których nie ma grama namiętności, którym obce są tak pospolite ludzkie emocje. W pewnym stopniu więc (nie całościowo, bo jednak wcześniej można było choćby tylko miejscami dopuścić do siebie to a la objawienie) na końcu razem z Tedem budzimy się z letargu i uświadamiamy sobie, że jednak protagonistów da się lubić, że jednak głęboko pragniemy, aby zdołali umknąć krwiożerczym bestiom. Warto wspomnieć, że ostatnie starcie rozgrywa się w przestronnej piwnicy, która w przeciwieństwie do wcześniejszych jedynie sugerujących to ujęć, wyraźnie wskazuje na ukłon Matellano w stronę tradycji gotyckiej. I która jednak rozczarowuje wycofaniem twórców - bo przecież mogli uderzyć w bardziej skrajną drastyczność (nie licząc oczywiście zniesmaczającej sekwencji wyrywania zębami kawałków skóry z twarzy okaleczonej kobiety), popuścić wodze wyobraźni i to bez szkody dla odczuwalnego dosłownie przez cały seans tajemniczego, niezwykle ponurego klimatu zewsząd czającego się zagrożenia. Ostatnie ujęcie zapewne również rozczaruje poszukiwaczy mocnych i równocześnie zaskakujących wrażeń, bo już dużo wcześniej można to przewidzieć, ale z drugiej strony ciężko wymyślić lepszy sposób zamknięcia tej historii, więc przewidywalność mogę chyba scenarzyście wybaczyć.

Remake „Vampyres” to tego rodzaju horror, którego grupę docelową bardzo ciężko jest jednoznacznie określić. Bo nie dość, że odstaje od współczesnego kina głównego nurtu to również nie do końca wpasowuje się w tradycję niegdysiejszych horrorów wampirycznych. Do tych ostatnich mu zdecydowanie bliżej, ale mam wątpliwości, czy absolutnie wszystkie części składowe tej produkcji sprostają wymaganiom osób dobrze zaznajomionych z kultowymi przedstawicielami horrorów o homoseksualnych (tudzież biseksualnych) wampirzycach. Moim zdaniem z tego obrazu tchnie jakaś niemożliwa do sprecyzowania magia, jakaś tajemniczość i wyraźnie wyczuwalna złowieszczość, która sprawiła, że chwilami byłam wręcz zachwycona talentem twórców, choć oczywiście nie obyło się bez wad. Ale nawet biorąc je pod uwagę zdecydowanie wolę takie podejście do współczesnego kina wampirycznego, aniżeli to głównonurtowe.

3 komentarze:

  1. Pewnie obejrzę z ciekawości , bo oryginał Larraza jest rewelacyjny . Swoją drogą temu reżyserowi radzę się bliżej przyjrzeć , ze wskazaniem na ,, Symptoms'' . Taka historia daje niezłe pole manewru ewentualnemu remakemabnowi , można ją na wiele sposobów opowiedzieć. Ja raczej kontestuję rimejki, ale tu jestem autentycznie ciekaw co im to wyszło. Poza tym na tapecie znalazła się pozycja kompletnie zapomniana - rewitalizowanie takiego kina ma jakiś sens , w przeciwieństwie do haratania na nowo tytułów głośnych i klasycznych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko zanim zasiądziesz do seansu weź poprawkę na to, że mój pozytywny odbiór remake'u "Vampyres" chyba plasuje się w mniejszości, więc żeby nie było, że nie ostrzegałam;)

      Niemniej ciekawi mnie reakcja fanów oryginału, bo wiadomo, że będzie to pełniejszy ogląd od mojego. No i mam nadzieję, że kiedyś dane mi będzie nadrobić braki (również jeśli chodzi o polecany przez Ciebie film "Symptoms") - grunt to dokopać się jakoś do tych produkcji.

      Usuń
  2. Nie lękaj się , zdanie większości niewiele dla mnie znaczy.

    OdpowiedzUsuń