Kemping
należący do małżeństwa, Roberta i Julii Ritchie, od piętnastu
lat jest zamknięty dla przyjezdnych, z powodu brutalnych mordów
popełnionych wówczas na młodych ludziach. Robert jest przekonany,
że za te czyny odpowiada indiański szaman, grasujący w tych
okolicach, którego stara się dopaść. Pewnego dnia na pole
kempingowe przybywają dwie grupy złożone z młodych ludzi. W
jednej z nich znajduje się syn Roberta i Julii, Ben, który namawia
rodziców, aby pozwolili przyjezdnym zostać na jakiś czas. Niedługo
potem młodzi ludzie kolejno zaczynają padać ofiarami mordercy, ale
pozostali przez długi czas nie są świadomi losu, jaki spotkał ich
znajomych. Zniknięcia kolegów tłumaczą chwilowym pragnieniem
oddalenia się od grupy, a tymczasem liczba ofiar systematycznie się
powiększa.
Włoski
twórca, Ruggero Deodato, który nakręcił między innymi
osławionych „Nagich i rozszarpanych” („Cannibal Holocaust”)
oraz „Dom na skraju parku”, w latach 80-tych postanowił „dołożyć
swoją cegiełkę” do niezwykle popularnego w ówczesnym okresie
nurtu kina grozy. Dysponując scenariuszem będącym wspólnym
dziełem Alessandro Capone, Luci D'Alisery, Sheili Goldberg, Tommaso
Mattoli i Dardano Sacchettiego (który jest znany z okresowej
współpracy z między innymi takimi gwiazdami włoskiego horroru,
jak Mario Bava, Lucio Fulci i Lamberto Bava), Deodato stworzył
obraz, który nie wkupił się w łaski szerokiej opinii publicznej,
rozczarowując nawet niejednego wielbiciela wszelkiej maści rąbanek.
Camp slasher w Polsce znany pod tytułem
„Wyliczanka”, zauważalnie nawiązywał do najpopularniejszego
reprezentanta tego nurtu, „Piątku trzynastego” Seana S.
Cunninghama, ale nie to zraziło wielu widzów do produkcji Ruggero
Deodato. Najczęściej wykpiwanym elementem „Wyliczanki” jest
postać szamana, ale krytykuje się również między innymi
niezapadające w pamięć sceny mordów oraz rozproszoną narrację.
Co wcale nie oznacza, że nie ma odbiorców, którzy odnaleźli się
w propozycji Deodato.
Już
dawno zauważyłam, że bodaj każdy camp slasher jest
zestawiany z dziełem Seana S. Cunninghama. Nic w tym dziwnego, bo
właśnie niniejsze dzieło spopularyzowało tę gałąź ekranowych
rąbanek, ale choć zarys fabuł tych wszystkich filmów na ogół
jest zbliżony to nie każdy camp slasher kopiuje coś
charakterystycznego z dokonania Cunninghama. „Wyliczanka”
natomiast wręcz przeciwnie. Scenarzyści bez wątpienia świadomie
odnosili się do „Piątku trzynastego”, co szczególnie
uwidacznia się w historii miejsca akcji. Pole kempingowe położone
w malowniczej leśnej okolicy zamknięto dla obozowiczów z powodu
brutalnych mordów, do których doszło tu przed piętnastoma laty.
Czyli dostajemy motyw wyraźnie nawiązujący do „Piątku
trzynastego”, ale twórcy przygotowali jeszcze jedną istotną
zbieżność, którą bez trudu powinny dostrzec osoby dobrze
zaznajomione ze wspomnianą produkcją. Otóż, jedna z bohaterek
„Wyliczanki” zostaje pozbawiona życia w taki sam sposób, jak
postać w którą wcielił się Kevin Bacon w dziele Cunninghama –
ostre narzędzie zostaje zanurzone w jej ciele, gdy leży na łóżku,
nie z góry tylko od spodu. To jedna z bardziej charakterystycznych
sekwencji „Piątku trzynastego”, dlatego wydaje mi się, że o
przypadkowym podobieństwie w tym przypadku nie może być mowy.
Czytelne nawiązania do obrazu Cunninghama w ogóle mi nie
przeszkadzały. Z mojego punktu widzenia największą bolączką
scenariusza jest bardzo powierzchowny zarys osobowości młodych
protagonistów. I to wszystkich, bez wyjątku, nawet domniemanej
final girl, której przecież powinno się poświęcać
najwięcej uwagi... Scenarzyści „Wyliczanki” postawili na dosyć
pokaźną grupę młodych ludzi, co miałoby sens, gdyby mieli w
zanadrzu sporo pomysłowych sposobów eliminacji poszczególnych
postaci. Ale ich inwencja ograniczała się do pospolitego dźgania
ofiar najczęściej maczetą (co miało chyba nasuwać na myśl
Jasona Voorheesa), ale również z wykorzystaniem mało wymyślnych
pułapek, które oprawca umieścił w lesie. No dobrze, małe
odstępstwa od normy również się pojawiały, jak choćby odrąbanie
palców siekierą, pokazane na dużym zbliżeniu, ale tak szybkim, że
wystarczy mrugnąć, aby to przegapić oraz „powabny taniec”
kobiecej nogi, który ma iście tragikomiczny wydźwięk, bo jak się
okazuje kończyna została odcięta od reszty ciała. W każdym razie
żadne z morderstw nie jest na tyle charakterystyczne, czy
drastyczne, żeby mogło na dłużej ostać się w pamięci widza,
nawet tego mniej obytego z filmowymi rąbankami, dlatego też tym
bardziej dziwi fakt, iż twórcy zdecydowali się na taką mnogość
protagonistów. Z niniejszego zamysłu nie wypływał żaden pozytyw,
a więc wydaje mi się, że lepiej by uczyniono, gdyby zredukowano
grupkę młodych bohaterów do trzech, czterech osób, bo dzięki
temu każdej z nich można by poświęcić więcej uwagi. Ruggero
Deodato był zmuszony skakać od jednego protagonisty do drugiego,
przez co właściwie o żadnym z nich nie wiedziałam tyle, ile
powinnam. Slashery zazwyczaj nie oferują widzom dogłębnych
charakterystyk bohaterów, stawiają raczej na ogólniki, które
jednak często wystarczą, aby odróżnić jednego od drugiego (nie
tylko wizualnie, ale również mentalnie), a czasem nawet oferują mi
jednego, czy dwóch pozytywnych bohaterów, z którymi z łatwością
mogę sympatyzować. W „Wyliczance” wszyscy młodzi ludzie
stopili się w jedno – co prawda już na początku wypatrzyłam
potencjalną final girl, ale całkowicie instynktownie, bez
jakichkolwiek sygnałów ze strony scenarzystów. Zresztą z czasem
zwątpiłam w swój typ, bo twórcy zapomnieli, że kobiecej postaci,
która ma przeżyć starcie z mordercą należy poświęcić
najwięcej miejsca. Dali jej tyle samo uwagi, co pozostałym
obozowiczom, czyli jak w pozostałych przypadkach zredukowano jej
rolę do jednostki spędzającej beztroskie chwile na łonie natury,
co oczywiście sportretowano w nazbyt krótkich przerywnikach. Od
pozostałych przyjezdnych odróżnia ją to, że UWAGA SPOILER ostaje się przy
życiu, podczas gdy reszta kolejno wpada w łapska grasującego w
tych okolicach mordercy. Choć nie jest jedyną
osobą, której uda się przeżyć, co swoją drogą nie jest żadnym
novum w tym nurcie, ale też nie można powiedzieć, żeby było
najszerzej rozpowszechnione KONIEC SPOILERA.
Podczas,
gdy młodzi obozowicze wydają się pełnić rolę jedynie „pożywki
dla tajemniczego mordercy” właścicielom tego przybytku poświęca
się zdecydowanie więcej uwagi. Znakomity David Hess, znany przede
wszystkim z „Ostatniego domu po lewej” Wesa Cravena, ale
współpracujący już wcześniej z Ruggero Deodato podczas kręcenia
jego „Domu na skraju parku”, wcielił się w rolę zdradzanego
przez żonę mężczyzny, który od lat tropi indiańskiego szamana,
gdyż jest przekonany, że to właśnie on odpowiada za brutalne
mordy mające miejsce w tych okolicach. W prologu dowiadujemy się,
że w tym miejscu niegdyś był indiański cmentarz (co jest ukłonem
w stronę jednego z popularniejszych motywów amerykańskiej
kinematografii grozy), a więc możemy domniemywać, że w
przekonaniu Roberta szaman jest jakimś powstałym z martwych
upiorem, nie zwykłym człowiekiem. Brzmi absurdalnie wiem, ale mimo
całej tej legendarnej otoczki postać mordercy wydawała mi się
całkiem udana – widziana w kilku szybkich ujęciach starcza twarz
agresora i emanująca z całej jego sylwetki aura tajemnicy
skutecznie potęgowały atmosferę zagrożenia. Przy czym należy
nadmienić, że owej atmosfery nie zbudowano jedynie w oparciu o
postać mordercy. Klimat najsilniej generowała oprawa audiowizualna
– przybrudzone zdjęcia niosące sobą swoisty wyraźnie odczuwalny
ciężar, wręcz przyduszające widza nagromadzeniem kolorystycznej
złowieszczości i oczywiście akompaniująca im ścieżka dźwiękowa
skomponowana przez Claudio Simonettiego, w której odnajdziemy
zarówno silnie potęgujące napięcie, szarpiące nerwy tony, jak i
kontrastujące z nimi sielankowe nuty, mające podkreślać beztroskę
młodych ludzi spędzających czas w otoczeniu przyrody. Emanującej
pięknem, ale nie w najczystszej postaci, bowiem malownicze
krajobrazy świadomie zostały oszpecone przez przybrudzone zdjęcia.
Warto wspomnieć, że Ruggero Deodato z wprawą prawdziwego wirtuoza,
w pełni wykorzystał potencjał płynący z tego odizolowanego
miejsca akcji, a nawet wzbogacił je prostymi, acz diablo skutecznymi
trikami operatorskimi. A ściślej właściwie ukierunkował
operatorów, którzy w efekcie zaserwowali mi dwie dłuższe, jakże
widowiskowe, sekwencje rozgrywające się w mrocznym lesie. Owe sceny
pościgów (choć zdecydowanie bardziej pierwsza, bo w drugiej jest
to dużo mniej dostrzegalne) wyróżniają się płynnym montażem
polegającym na wyprzedzających aktualne wydarzenia szybkich
wstawkach koncentrujących się na przerażonych twarzach zaszczutych
młodych ludzi i ciekawą formą wizualnego oddawania kłębiących
się w nich, pomieszanych emocji, zasadzającą się na wprawianiu
kamery w ruch obrotowy. Drugim miejscem, który odgrywał istotną
rolę w „Wyliczance” był drewniany, zaniedbany domek w głębi
lasu, do którego młodzi ludzie wypuszczali się, aby wziąć
prysznic. Dosłownie lepiące się od brudu wnętrza robiły doprawdy
odpychające wrażenie, tym większe, gdy wyszło na jaw, co jest
przechowywane za jedną z lichych ścian oraz były areną kilku
naprawdę silnie trzymających w napięciu wstawek. Wywołujących
taki efekt głównie dlatego, że operatorzy nieśpiesznie
przechodzili do kulminacji, długo zagęszczali atmosferę powolnymi
najazdami kamer na sylwetki zaszczutych bohaterów i oczywiście
zanieczyszczone wnętrza. A więc sceneria, oprawa audiowizualna i
niemały talent twórców do budowania iście duszącego klimatu
wszechobecnego zagrożenia i wyalienowania w pewnym stopniu
zrekompensowały mi niedostatki w scenariuszu (mało pomysłowe mordy
i nazbyt szczątkowe nawet jak na nurt slash rysy
psychologiczne młodych bohaterów). Nawet zakończenie, którego
szczegóły przewidziałam już dużo wcześniej i naprawdę nie
musiałam się przy tym zbytnio wysilać – wystarczyło połączyć
kilka, jakże wyraźnie uwypuklonych przez twórców tropów i
odrzucić to, co wydawało się nazbyt wydumane.
Co
prawda „Wyliczanka” jest produkcją amerykańsko-włoską, ale
udział Włochów był tutaj nieporównanie większy. A więc tym
bardziej dziwi, że dosłownie każdy kadr tak silnie promieniuje
niezapomnianą amerykańską camp slasherową aurą,
wypracowaną w latach 80-tych ubiegłego wieku. To wprost niebywałe,
że oglądamy film stworzony przez Włocha, a cały czas nie możemy
oprzeć się wrażeniu, że duch amerykańskich camp slasherów
jest w nim wręcz namacalny, że Ruggero Deodato uczynił wszystko,
co w ludzkiej mocy, aby dostosować się do audiowizualnych ram tego
nurtu będących domeną ówczesnych Stanów Zjednoczonych. I choć
scenarzyści w moim odczuciu nie wywiązali się zadowalająco ze
swojego zadania to uważam, że „Wyliczanka” i tak zasłużyła
sobie na zainteresowanie wielbicieli wszelkiej maści rąbanek, bo
atmosferze i technikom filmowania naprawdę niczego zarzucić nie
można. Choćby z ich powodu warto zapoznać się z tą produkcją,
aczkolwiek przez wzgląd na zaniedbaną warstwę tekstową nie należy
spodziewać się dzieła idealnego w absolutnie każdym calu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz