niedziela, 20 listopada 2016

„Wyliczanka” (1986)

Kemping należący do małżeństwa, Roberta i Julii Ritchie, od piętnastu lat jest zamknięty dla przyjezdnych, z powodu brutalnych mordów popełnionych wówczas na młodych ludziach. Robert jest przekonany, że za te czyny odpowiada indiański szaman, grasujący w tych okolicach, którego stara się dopaść. Pewnego dnia na pole kempingowe przybywają dwie grupy złożone z młodych ludzi. W jednej z nich znajduje się syn Roberta i Julii, Ben, który namawia rodziców, aby pozwolili przyjezdnym zostać na jakiś czas. Niedługo potem młodzi ludzie kolejno zaczynają padać ofiarami mordercy, ale pozostali przez długi czas nie są świadomi losu, jaki spotkał ich znajomych. Zniknięcia kolegów tłumaczą chwilowym pragnieniem oddalenia się od grupy, a tymczasem liczba ofiar systematycznie się powiększa.

Włoski twórca, Ruggero Deodato, który nakręcił między innymi osławionych „Nagich i rozszarpanych” („Cannibal Holocaust”) oraz „Dom na skraju parku”, w latach 80-tych postanowił „dołożyć swoją cegiełkę” do niezwykle popularnego w ówczesnym okresie nurtu kina grozy. Dysponując scenariuszem będącym wspólnym dziełem Alessandro Capone, Luci D'Alisery, Sheili Goldberg, Tommaso Mattoli i Dardano Sacchettiego (który jest znany z okresowej współpracy z między innymi takimi gwiazdami włoskiego horroru, jak Mario Bava, Lucio Fulci i Lamberto Bava), Deodato stworzył obraz, który nie wkupił się w łaski szerokiej opinii publicznej, rozczarowując nawet niejednego wielbiciela wszelkiej maści rąbanek. Camp slasher w Polsce znany pod tytułem „Wyliczanka”, zauważalnie nawiązywał do najpopularniejszego reprezentanta tego nurtu, „Piątku trzynastego” Seana S. Cunninghama, ale nie to zraziło wielu widzów do produkcji Ruggero Deodato. Najczęściej wykpiwanym elementem „Wyliczanki” jest postać szamana, ale krytykuje się również między innymi niezapadające w pamięć sceny mordów oraz rozproszoną narrację. Co wcale nie oznacza, że nie ma odbiorców, którzy odnaleźli się w propozycji Deodato.

Już dawno zauważyłam, że bodaj każdy camp slasher jest zestawiany z dziełem Seana S. Cunninghama. Nic w tym dziwnego, bo właśnie niniejsze dzieło spopularyzowało tę gałąź ekranowych rąbanek, ale choć zarys fabuł tych wszystkich filmów na ogół jest zbliżony to nie każdy camp slasher kopiuje coś charakterystycznego z dokonania Cunninghama. „Wyliczanka” natomiast wręcz przeciwnie. Scenarzyści bez wątpienia świadomie odnosili się do „Piątku trzynastego”, co szczególnie uwidacznia się w historii miejsca akcji. Pole kempingowe położone w malowniczej leśnej okolicy zamknięto dla obozowiczów z powodu brutalnych mordów, do których doszło tu przed piętnastoma laty. Czyli dostajemy motyw wyraźnie nawiązujący do „Piątku trzynastego”, ale twórcy przygotowali jeszcze jedną istotną zbieżność, którą bez trudu powinny dostrzec osoby dobrze zaznajomione ze wspomnianą produkcją. Otóż, jedna z bohaterek „Wyliczanki” zostaje pozbawiona życia w taki sam sposób, jak postać w którą wcielił się Kevin Bacon w dziele Cunninghama – ostre narzędzie zostaje zanurzone w jej ciele, gdy leży na łóżku, nie z góry tylko od spodu. To jedna z bardziej charakterystycznych sekwencji „Piątku trzynastego”, dlatego wydaje mi się, że o przypadkowym podobieństwie w tym przypadku nie może być mowy. Czytelne nawiązania do obrazu Cunninghama w ogóle mi nie przeszkadzały. Z mojego punktu widzenia największą bolączką scenariusza jest bardzo powierzchowny zarys osobowości młodych protagonistów. I to wszystkich, bez wyjątku, nawet domniemanej final girl, której przecież powinno się poświęcać najwięcej uwagi... Scenarzyści „Wyliczanki” postawili na dosyć pokaźną grupę młodych ludzi, co miałoby sens, gdyby mieli w zanadrzu sporo pomysłowych sposobów eliminacji poszczególnych postaci. Ale ich inwencja ograniczała się do pospolitego dźgania ofiar najczęściej maczetą (co miało chyba nasuwać na myśl Jasona Voorheesa), ale również z wykorzystaniem mało wymyślnych pułapek, które oprawca umieścił w lesie. No dobrze, małe odstępstwa od normy również się pojawiały, jak choćby odrąbanie palców siekierą, pokazane na dużym zbliżeniu, ale tak szybkim, że wystarczy mrugnąć, aby to przegapić oraz „powabny taniec” kobiecej nogi, który ma iście tragikomiczny wydźwięk, bo jak się okazuje kończyna została odcięta od reszty ciała. W każdym razie żadne z morderstw nie jest na tyle charakterystyczne, czy drastyczne, żeby mogło na dłużej ostać się w pamięci widza, nawet tego mniej obytego z filmowymi rąbankami, dlatego też tym bardziej dziwi fakt, iż twórcy zdecydowali się na taką mnogość protagonistów. Z niniejszego zamysłu nie wypływał żaden pozytyw, a więc wydaje mi się, że lepiej by uczyniono, gdyby zredukowano grupkę młodych bohaterów do trzech, czterech osób, bo dzięki temu każdej z nich można by poświęcić więcej uwagi. Ruggero Deodato był zmuszony skakać od jednego protagonisty do drugiego, przez co właściwie o żadnym z nich nie wiedziałam tyle, ile powinnam. Slashery zazwyczaj nie oferują widzom dogłębnych charakterystyk bohaterów, stawiają raczej na ogólniki, które jednak często wystarczą, aby odróżnić jednego od drugiego (nie tylko wizualnie, ale również mentalnie), a czasem nawet oferują mi jednego, czy dwóch pozytywnych bohaterów, z którymi z łatwością mogę sympatyzować. W „Wyliczance” wszyscy młodzi ludzie stopili się w jedno – co prawda już na początku wypatrzyłam potencjalną final girl, ale całkowicie instynktownie, bez jakichkolwiek sygnałów ze strony scenarzystów. Zresztą z czasem zwątpiłam w swój typ, bo twórcy zapomnieli, że kobiecej postaci, która ma przeżyć starcie z mordercą należy poświęcić najwięcej miejsca. Dali jej tyle samo uwagi, co pozostałym obozowiczom, czyli jak w pozostałych przypadkach zredukowano jej rolę do jednostki spędzającej beztroskie chwile na łonie natury, co oczywiście sportretowano w nazbyt krótkich przerywnikach. Od pozostałych przyjezdnych odróżnia ją to, że UWAGA SPOILER ostaje się przy życiu, podczas gdy reszta kolejno wpada w łapska grasującego w tych okolicach mordercy. Choć nie jest jedyną osobą, której uda się przeżyć, co swoją drogą nie jest żadnym novum w tym nurcie, ale też nie można powiedzieć, żeby było najszerzej rozpowszechnione KONIEC SPOILERA.

Podczas, gdy młodzi obozowicze wydają się pełnić rolę jedynie „pożywki dla tajemniczego mordercy” właścicielom tego przybytku poświęca się zdecydowanie więcej uwagi. Znakomity David Hess, znany przede wszystkim z „Ostatniego domu po lewej” Wesa Cravena, ale współpracujący już wcześniej z Ruggero Deodato podczas kręcenia jego „Domu na skraju parku”, wcielił się w rolę zdradzanego przez żonę mężczyzny, który od lat tropi indiańskiego szamana, gdyż jest przekonany, że to właśnie on odpowiada za brutalne mordy mające miejsce w tych okolicach. W prologu dowiadujemy się, że w tym miejscu niegdyś był indiański cmentarz (co jest ukłonem w stronę jednego z popularniejszych motywów amerykańskiej kinematografii grozy), a więc możemy domniemywać, że w przekonaniu Roberta szaman jest jakimś powstałym z martwych upiorem, nie zwykłym człowiekiem. Brzmi absurdalnie wiem, ale mimo całej tej legendarnej otoczki postać mordercy wydawała mi się całkiem udana – widziana w kilku szybkich ujęciach starcza twarz agresora i emanująca z całej jego sylwetki aura tajemnicy skutecznie potęgowały atmosferę zagrożenia. Przy czym należy nadmienić, że owej atmosfery nie zbudowano jedynie w oparciu o postać mordercy. Klimat najsilniej generowała oprawa audiowizualna – przybrudzone zdjęcia niosące sobą swoisty wyraźnie odczuwalny ciężar, wręcz przyduszające widza nagromadzeniem kolorystycznej złowieszczości i oczywiście akompaniująca im ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Claudio Simonettiego, w której odnajdziemy zarówno silnie potęgujące napięcie, szarpiące nerwy tony, jak i kontrastujące z nimi sielankowe nuty, mające podkreślać beztroskę młodych ludzi spędzających czas w otoczeniu przyrody. Emanującej pięknem, ale nie w najczystszej postaci, bowiem malownicze krajobrazy świadomie zostały oszpecone przez przybrudzone zdjęcia. Warto wspomnieć, że Ruggero Deodato z wprawą prawdziwego wirtuoza, w pełni wykorzystał potencjał płynący z tego odizolowanego miejsca akcji, a nawet wzbogacił je prostymi, acz diablo skutecznymi trikami operatorskimi. A ściślej właściwie ukierunkował operatorów, którzy w efekcie zaserwowali mi dwie dłuższe, jakże widowiskowe, sekwencje rozgrywające się w mrocznym lesie. Owe sceny pościgów (choć zdecydowanie bardziej pierwsza, bo w drugiej jest to dużo mniej dostrzegalne) wyróżniają się płynnym montażem polegającym na wyprzedzających aktualne wydarzenia szybkich wstawkach koncentrujących się na przerażonych twarzach zaszczutych młodych ludzi i ciekawą formą wizualnego oddawania kłębiących się w nich, pomieszanych emocji, zasadzającą się na wprawianiu kamery w ruch obrotowy. Drugim miejscem, który odgrywał istotną rolę w „Wyliczance” był drewniany, zaniedbany domek w głębi lasu, do którego młodzi ludzie wypuszczali się, aby wziąć prysznic. Dosłownie lepiące się od brudu wnętrza robiły doprawdy odpychające wrażenie, tym większe, gdy wyszło na jaw, co jest przechowywane za jedną z lichych ścian oraz były areną kilku naprawdę silnie trzymających w napięciu wstawek. Wywołujących taki efekt głównie dlatego, że operatorzy nieśpiesznie przechodzili do kulminacji, długo zagęszczali atmosferę powolnymi najazdami kamer na sylwetki zaszczutych bohaterów i oczywiście zanieczyszczone wnętrza. A więc sceneria, oprawa audiowizualna i niemały talent twórców do budowania iście duszącego klimatu wszechobecnego zagrożenia i wyalienowania w pewnym stopniu zrekompensowały mi niedostatki w scenariuszu (mało pomysłowe mordy i nazbyt szczątkowe nawet jak na nurt slash rysy psychologiczne młodych bohaterów). Nawet zakończenie, którego szczegóły przewidziałam już dużo wcześniej i naprawdę nie musiałam się przy tym zbytnio wysilać – wystarczyło połączyć kilka, jakże wyraźnie uwypuklonych przez twórców tropów i odrzucić to, co wydawało się nazbyt wydumane.

Co prawda „Wyliczanka” jest produkcją amerykańsko-włoską, ale udział Włochów był tutaj nieporównanie większy. A więc tym bardziej dziwi, że dosłownie każdy kadr tak silnie promieniuje niezapomnianą amerykańską camp slasherową aurą, wypracowaną w latach 80-tych ubiegłego wieku. To wprost niebywałe, że oglądamy film stworzony przez Włocha, a cały czas nie możemy oprzeć się wrażeniu, że duch amerykańskich camp slasherów jest w nim wręcz namacalny, że Ruggero Deodato uczynił wszystko, co w ludzkiej mocy, aby dostosować się do audiowizualnych ram tego nurtu będących domeną ówczesnych Stanów Zjednoczonych. I choć scenarzyści w moim odczuciu nie wywiązali się zadowalająco ze swojego zadania to uważam, że „Wyliczanka” i tak zasłużyła sobie na zainteresowanie wielbicieli wszelkiej maści rąbanek, bo atmosferze i technikom filmowania naprawdę niczego zarzucić nie można. Choćby z ich powodu warto zapoznać się z tą produkcją, aczkolwiek przez wzgląd na zaniedbaną warstwę tekstową nie należy spodziewać się dzieła idealnego w absolutnie każdym calu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz