środa, 2 listopada 2016

„Observance” (2015)

Po tragicznej śmierci synka żona Parkera unika kontaktów z nim, choć mężczyzna stara się ocalić ich długoletni związek. Po powrocie do pracy w roli prywatnego detektywa dostaje zlecenie na obserwowanie przez okna i podsłuchiwanie młodej kobiety, Tenneal. W tym celu wprowadza się na kilka dni do opuszczonego, zaniedbanego domostwa stojącego naprzeciwko jej miejsca zamieszkania. Szybko odkrywa, że kobieta pozostaje w związku z niejakim Bretem Buchananem, który nie traktuje jej dobrze. Zauważa też, że od dłuższego czasu Tenneal nie opuszcza swojego mieszkania, najpewniej z powodu choroby, co utrudnia mu założenie podsłuchu. Na jednym ze zrobionych przez siebie zdjęć Parker wkrótce dostrzega zarys kobiecej postaci stojący nieopodal Tenneal, co w połączeniu z innymi dziwnymi incydentami każe mu sądzić, że zlecenie, które przyjął nie jest tak proste, jak początkowo mu się wydawało.

Australijski horror „Observance” to drugi pełnometrażowy film Josepha Simsa-Dennetta. Po nakręceniu 25-minutowego shorta stworzył pełnometrażowy film grozy zatytułowany „Bad Behaviour”, do którego sam napisał scenariusz. Debiut Simsa-Dennetta przeszedł jednak bez większego echa, co wcale nie obniżyło zapału początkującego twórcy. Kilka lat po premierze „Bad Behaviour” we współpracy z początkującym w tej roli Joshem Zammitem napisał scenariusz „Observance” i choć suma jaką mógł przeznaczyć na realizację tego filmu prawdopodobnie opiewała na około 11 tysięcy dolarów nie porzucił swoich planów i niedługo potem pokazał światu ekstremalnie niskobudżetowy horror (jeśli wierzyć doniesieniom recenzentów), którego warstwa techniczna okazała się zaskakująco dopracowana. O wiele gorzej sprawa prezentuje się w przypadku scenariusza „Observance”, sprawiającego wrażenie, jakby twórcy nie bardzo wiedzieli, jaki kierunek powinni obrać.

Jeśli prawdą jest, że „Observance” powstał nakładem jedenastu tysięcy dolarów to śmiem domniemywać, że obserwujemy narodziny nowej gwiazdy, że jeśli Joseph Sims-Dennett nie straci zapału i nie da się skomercjalizować może jeszcze uraczyć wielbicieli kina grozy jakąś kinematograficzną perełką. Pod warunkiem, że więcej popracuje nad scenariuszami bądź wykorzysta dzieła bardziej uzdolnionych w tym kierunku autorów. Formy moim zdaniem nie musi szlifować, bo w „Observance” pokazał styl, którego we współczesnym kinie grozy z utęsknieniem wypatruje niejeden miłośnik gatunku, rozumiejący, że na ogół mniej znaczy więcej. Sims-Dennett osadził akcję swojego drugiego pełnometrażowego filmu w zapuszczonym budynku, pełnym starych sprzętów i ścian oklejonych stronicami wyrwanymi z gazet, oświetlając to miejsce głównie bladymi snopami z żarówek. W efekcie dostaliśmy serię wyblakłych, lekko przybrudzonych zdjęć przywodzących na myśl kino grozy z lat 90-tych XX wieku, które generowały klimat rodem z koszmaru sennego, nadawały całości swego rodzaju onirycznego posmaczku. Co ciekawe Sims-Dennett nie pokierował swoją ekipą tak, aby wystarali się o kilka skąpanych w gęstych ciemnościach sekwencji, cały czas pamiętając o blady oświetleniu, również w momentach (w zamyśle) szczytowej grozy, co nie jest zbyt często wykorzystywanym zabiegiem w kinie grozy. Twórcy horrorów wolą budować atmosferę poprzez posiłkowanie się ciemnymi barwami, podkreślając grozę sytuacji niemalże nieprzeniknioną czernią, choć oczywiście zdarzają się wyjątki. Takim odstępstwem do tej reguły jest właśnie „Observance” - film dobitnie pokazujący, że aby odmalować gęsty klimat niezdefiniowanego zagrożenia wcale nie trzeba „gasić światła”. Przerywnikami, które wzmagają poczucie obcowania z projekcją koszmarnego snu, są rzeczywiste sny głównego bohatera, utrzymane w zgoła odmiennej kolorystyce. Oddane w wyblakłych barwach i pełne lekko zatartych konturów zdjęcia rozgrywające się na jawie, podczas koszmarów sennych Parkera zostają zastąpione silnie skontrastowanymi, metalicznymi obrazami również natchnionymi swoistym onirycznym pierwiastkiem, ale z wykorzystaniem innych środków przekazu. Przez długi czas twórcy „Observance” posługiwali się płynnie zmontowanymi, tajemniczymi wstawkami z sennych widzeń głównego bohatera w celu ożywienia akcji i zaakcentowania tajemnicy. Wiemy, że Parker jakiś czas temu stracił syna, ale nie znamy dokładnych okoliczności tego nieszczęścia. Z jego snów dowiadujemy się, że wypadek musiał zdarzyć się na skalnej wysepce, gdzie dziecko przebywało razem z ojcem, ale scenarzyści wprost nie ujawniają, w jaki sposób chłopiec zginął. Warto nadmienić, że wspomniane miejsce akcji poraża dzikim pięknem i nieposkromioną siłą, które atakują zmysły widza za sprawą długich, nieśpiesznych najazdów kamer na rozbijające się o skały wzburzone morskie fale, nad którymi rozpościera się nieskończone szare niebo. Te przerywniki za każdym razem doskonale spełniają swoje główne zadania – wprowadzają w fabułę element tajemnicy, zasadzający się na zagadkowej przeszłości głównego bohatera, potęgują oniryczną atmosferę filmu i w paru momentach dynamizują akcję zdecydowanymi próbami straszenia. Wydaje się jednak, że zbyt rzadko, że Sims-Dennett wykazał się zbyt dużą powściągliwością, że w swoim dążeniu do stworzenia minimalistycznego w formie horroru, bazującego przede wszystkim na klimacie troszkę się pogubił poprzez nierównomierne rozłożenie środków ciężkości. W „Observance” są momenty, które aż prosiły się o zaakcentowanie obecności czegoś nieznanego, czy to w rzeczywistości, czy przynajmniej w wyobrażeniach głównego bohatera – stateczne partie, które tak niemiłosiernie rozciągnięto w czasie, że nawet złowieszcza oprawa wizualna nie była w stanie utrzymać mojej ciekawości. Miejscami wyglądało to wręcz, jakby klimat tracił na intensywności nie dlatego, że operatorzy i oświetleniowcy „obniżyli loty” tylko z powodu marazmu w warstwie tekstowej. Który rzecz jasna nie uwidacznia się przez cały czas, ale faktem jest, że trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Szczerze mówiąc nie jestem przekonana, czy scenarzyści „Observance” od początku wiedzieli w jakim kierunku popchnąć fabułę, czy może raczej w trakcie pisania ad hoc wymyślali wątki, których nie zamierzali należycie rozbudowywać. Już prędzej wtłaczali je w scenariusz aby zaciemnić widzom prawdziwą istotę tej opowieści, utrudnić przedwczesne rozszyfrowanie finalnego akcentu, aczkolwiek w sposób, który chwilami przypominał zlepek kilku znanych motywów, które artykułowano bardzo pobieżnie. Kiedy zadowalająco wykreowany przez Lindsaya Farrisa, prywatny detektyw Parker, przystąpił do obserwacji młodej kobiety, Tenneal (w którą równie przyzwoicie wcieliła się Stephanie King) zaczęłam podejrzewać, że będę miała do czynienia z wydarzeniami rodem z „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka. Kiedy „na scenie” pojawił się agresywny chłopak kobiety utwierdziłam się w tym przekonaniu i zaczęłam oczekiwać jakiejś rychłej tragedii zarejestrowanej przez dociekliwego detektywa. Jednak zaraz po wprowadzeniu tego motywu twórcy długo skupiają się głównie na nudnawym egzystowaniu głównego bohatera w zaniedbanym domostwie – patrzymy, jak bierze kąpiel, posila się, ścieli łóżko, okleja stronicami z gazet okno w kuchni i oczywiście wpatruje się w mieszkającą naprzeciwko nieszczęśliwą kobietę. Ponadto scenarzyści zapoznają nas z kilkoma telefonicznymi konwersacjami z pośrednikiem, któremu Parker ma referować swoje obserwacje. Tak samo jak on nie znamy tożsamości człowieka, który płaci mu za szpiegowanie Tenneal, nie wiemy nawet w jakim celu to się odbywa. Wiemy jedynie, że Parkerowi nie wolno ingerować w jej życie, nawet wówczas, gdy jak się wydaje jest ono zagrożone. Ten aspekt scenariusza wprowadza kolejny tajemniczy element zasadzający się na pytaniu, co tak właściwie pragnie uzyskać enigmatyczny klient – czy wie o Tenneal coś, czego my nie wiemy? Czy przewiduje, że niedługo dojdzie do tragedii i z jakiegoś powodu pragnie, aby Parker wszystko zarejestrował? Zapewne brzmi interesująco, aczkolwiek problem w tym, że przez długi czas scenariusz bazuje wyłącznie na tym wątku, nie dając widzom żadnych odpowiedzi i nie podsycając jego ciekawości kolejnymi rewelacjami. Akcja dosłownie się zatrzymuje, chyba, że za intrygujące uznać codzienne zajęcia Parkera i snującą się po mieszkaniu Tenneal, ukazane w tak ślamazarnym tempie, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy scenarzyści aby na tym nie poprzestaną... Chociaż gwoli sprawiedliwości należy wspomnieć o sporadycznym ożywianiu akcji niepokojącymi koszmarami sennymi głównego bohatera, w których z czasem ujrzymy realistycznie ucharakteryzowane oblicze synka Parkera – demonicznie się prezentującego za sprawą czarnych oczu i takowej mazi wypływającej z otworów w jego twarzy. Zresztą równie udanie prezentuje się martwe oblicze mężczyzny: trupioblada twarz ze szklistymi gałkami ocznymi. Ale na to przyjdzie nam trochę poczekać, podobnie jak na motywy odbiegające od wątku przewodniego, ale nasuwające na myśl znane konwencje kina grozy. Kilka wstawek zasugerowało mi, że Sims-Dennett z czasem skręci w stronę body horroru. Długie zbliżenia na poparzone plecy Parkera, zadziwiająco przekonująco oddane na ekranie, co tylko udowadnia, że nie potrzeba wielkich nakładów finansowych do stworzenia realistycznych efektów specjalnych oraz znacznie rozciągnięte w czasie wymiotowanie Parkera czarno-fioletową mazią. Na owe motywy delikatnie ocierające się o body horror nałożyły się elementy rodem z ghost stories, które uraczyły mnie dwiema silnie podnoszącymi napięcie sekwencjami – nagraniem złowieszczo brzmiącego półszeptu nakazującego Parkerowi zaprzestania obserwacji i raptownemu kadrowi okaleczonego oblicza biegnącej zjawy, któremu dzięki umiejętnemu montażowi udało się poderwać mnie z fotela. Żeby tego było mało scenarzyści sporo uwagi poświęcili akcentowaniu elementów stricte psychologicznych, na początku ujawniających się w zmaganiach Parkera ze swoją przeszłością, ale z czasem wkraczającej w teraźniejsze wydarzenia mające miejsce w zaniedbanym domostwie. A poskładanie tego wszystkiego pozostawili w gestii widza, nie zdradzając zbyt wiele w finale, przez co wydaje się, że można obrać więcej niż jedną interpretację całości. Zastanawia mnie, czy Sims-Dennett i Zammit skłaniali się ku jakiemuś wyjaśnieniu, czy zwyczajnie zostali zmuszeni do takiego enigmatycznego zamknięcia tej historii poprzez niemożność wymyślenia czegoś, co spinałoby te wszystkie motywy zaczerpnięte z różnych konwencji kina grozy. Nawet jeśli zostało to wymuszone przez okoliczności cieszyło mnie, że powstrzymali się od udzielenia odpowiedzi na kilka pytań, które wypłynęły we wcześniejszych partiach filmu. Aczkolwiek nie radowało mnie tak długie wstrzymywanie akcji, bo nie dość, że taka narracja wprowadziła kilka nazbyt długich, nudnawych przestojów to na domiar złego kiedy już zdecydowali się nadać jej odpowiedniego tempa miałam poczucie przesytu. Nie w warstwie technicznej, bo tutaj na szczęście zachowano umiar i realizm, ale w warstwie tekstowej, która w dalszych partiach filmu w nazbyt szybkim tempie przeskakuje z jednego motywu w drugi.

Kameralny, oszczędny w środkach, acz zaskakująco profesjonalnie zrealizowany „Observance” nie jest horrorem pozbawionym wad. Duże niedostatki widać w warstwie fabularnej – monotonia w pierwszych partiach seansu dla wielu widzów może okazać się nie do wytrzymania, ale myślę, że sympatycy minimalistycznych w formie, bazujących głównie na klimacie horrorów powinni być w stanie przetrwać początkowy marazm, nawet jeśli podobnie jak ja będą mieli poczucie, iż liczne przestoje miejscami negatywnie wpływają na oprawę wizualną. Z czasem za swą cierpliwość zostaną nagrodzeni kilkoma naprawdę udanymi manifestacjami zjaw i delikatnymi odniesieniami do body horroru, których jedyną przywarą w moim odczuciu jest niewyważone rozciągnięcie tego wszystkiego w czasie i być może zbyt duża różnorodność gatunkowa. Jednak mimo wszystko zauważyłam ogromny potencjał drzemiący w Josephie Simsie-Dennettcie, który być może rozkwitnie, gdy będzie miał do dyspozycji lepiej skonstruowany scenariusz. W każdym razie przez to co osiągnął w warstwie technicznej „Observance” będę wyczekiwać jego kolejnych dokonań na polu kina grozy.

3 komentarze:

  1. Mimo wad chętnie bym się zapoznała z tą pozycją :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie jestem po seansie "Obserwatora" i dzięki Pani recenzji jakoś ogarnęłam ten film.
    Nie tyle się nudziłam, co nie potrafię posklejać wątków, ale nie żałuję półtorej godziny spędzonej z Parkerem.

    OdpowiedzUsuń