niedziela, 5 lutego 2017

„Pod mroczną górą” (2014)

Kordyliery, Kanada. Grupa archeologów znajduje starą budowlę, która od dłuższego czasu znajdowała się pod ziemią. Gdy z pomocą pochodzących z tych stron robotników udaje im się wydobyć na powierzchnię jej dach zaczynają podejrzewać, że odnaleźli jakąś pradawną świątynię, wzniesioną przez ówczesnych tubylców. Równolegle prowadzą badania nad kopcami z kamieni, porozstawianymi nieopodal lasu i tajemniczymi malunkami ściennymi mogącymi liczyć sobie tysiące lat. Niedługo po odkryciu dachu zagadkowej budowli większość robotników bez żadnego wyjaśnienia opuszcza obóz, a jeden z mężczyzn zaczyna chorować. Przebywający w bazie lekarz z czasem nabiera pewności, że wraz ze świątynią uwolnili pradawnego wirusa, który objawia się między innymi halucynacjami, ogólnym osłabieniem i obecnością jakiegoś obcego organizmu pod skórą. Wkrótce choroba zaczyna się rozprzestrzeniać, a zarażeni stają się agresywni.

„Pod mroczną górą” to drugi pełnometrażowy film Kanadyjczyka Nicka Szostakiwskyja, który debiutował w 2011 roku komedią „Kankered”, która to z jakichś nieznanych mi bliżej powodów nie została dopuszczona do szerszego obiegu, nawet w swojej rodzimej Kanadzie. Horror „Pod mroczną górą” miał więcej szczęścia – pierwsze pokazy odbyły się w 2014 roku na kilku festiwalach filmowych. W 2015 roku projekt Szostakiwskyja nadal gościł na tego rodzaju imprezach – dopiero w ubiegłym roku zaczął być prezentowany szerszej grupie odbiorców w kilku krajach świata. Reklamowano go, jako „owoc inspiracji” ponadczasowym „Coś” Johna Carpentera, co moim zdaniem mogło w jakimś stopniu przyczynić się do powstania wielu skrajnie negatywnych opinii na jego temat. Należy jednak zauważyć, że „Pod mroczną górą” zbiera również mocno entuzjastyczne recenzje – i właśnie ogromny rozrzut w ocenach widzów był dla mnie największą zachętą do obejrzenia tego filmu. Byłam zwyczajnie ciekawa, czym może być on spowodowany.

Jak się okazało informacje, że horror „Pod mroczną górą” został zainspirowany kultowym obrazem Johna Carpentera pod tytułem „Coś” nie były jedynie tanim chwytem marketingowym, którego celem byłoby zwrócenie uwagi niezliczonych miłośników tego zjawiskowego dokonania. Nie oznacza to jednak, że produkcja Szostakiwskyja może się równać z osławionym dziełem Carpentera, choć wydaje mi się, że niejeden widz nastawiał się na zbliżoną jakość. Sęk w tym, że w „Pod mroczną górą” wykorzystano motywy kojarzone głównie z „Coś”, ale ubrano je w nieporównanie mniej atrakcyjną formę, którą jak zauważyłam niektórzy sympatycy filmu usprawiedliwiają niskim budżetem, ale chyba każdy długoletni fan kina grozy wie, że dla naprawdę utalentowanych jednostek wcale nie jest to przeszkoda nie do pokonania. Gwoli sprawiedliwości należy jednak zaznaczyć, że John Carpenter kręcąc swoje „Coś” dysponował sporą kwotą (15 milionów dolarów), która leżała poza zasięgiem Szostakiwskyja, a więc jakby na to nie patrzeć jego pozycja startowa była dużo gorsza. Co nie znaczy, że stracona, bo jak już wspomniałam prawdziwemu talentowi niestraszne niedostatki finansowe. Pewnie co poniektórzy odbiorcy „Pod mroczną górą” będą się zastanawiać, jak też mógłby prezentować się ten film, gdyby jego twórcy dysponowali większym budżetem, być może niektórzy wysnują śmiałe przypuszczenie, że Szostakiwskyj miałby szansę wówczas dorównać Johnowi Carpenterowi, ale osobiście mocno w to wątpię. Zdążyłam się już bowiem nauczyć, że współcześni twórcy drogich horrorów rzadko spisują się lepiej od autorów tańszych przedsięwzięć. Dlatego też wydaje mi się, że poziom „Pod mroczną górą” wyższy już być nie mógł – uważam, że jak na tę chwilę to szczyt możliwości Kanadyjczyka Nicka Szostakiwskyja, że przy wyższym budżecie jedynie zepsułby to, co w moich oczach mu się udało. No, może co najwyżej udałoby mu się poprawić ujęcia zrobione wewnątrz drewnianych chatek, w których przebywają bohaterowie filmu, bo tutaj wyraźnie zawiniła niezbyt profesjonalna część ekipy tj. operatorzy i oświetleniowcy. Sekwencje rozgrywające się w przytulnych, rustykalnych domkach szpecą: niewprawne kadrowanie, w kilku sytuacjach niepotrzebne (niezsynchronizowane z aktualnym poziomem dramaturgii) zbliżenia i oddalenia, nazbyt obfite oświetlenie pierwszego planu oraz sporadyczne, acz utrudniające odbiór filmu nieodpowiednie kąty nachylenia kamer. Zadziwiające jest jednak perfekcyjne podejście operatorów do zdjęć zrobionych na zewnątrz. Zapierające dach w piersi rozległe zaśnieżone pustkowia, otaczające je gęste lasy i stojące pośrodku tego wszystkiego drewniane, niepozorne chatki, tak samo malownicze, jak i całe ich otoczenie. Przepiękny, choć ewidentnie nieprzyjazny człowiekowi, naturalny krajobraz ilekroć pojawiał się na ekranie wprawiał mnie w niemały zachwyt, ale na tym nie koniec. Bo choć twórcy nie wzbogacili tych zdjęć jakimś dosadniejszym złowieszczym pierwiastkiem (co mogli uczynić choćby za pośrednictwem długich zbliżeń na ścianę lasu, za którą czai się nieprzenikniony mrok, czy za sprawą wszechobecnych szarości spowijających cały ten jałowy teren) sam charakter scenerii natchnął mnie swoistą czujnością i oczywiście sprawił, że właściwie już od pierwszych kadrów mogłam na własnej skórze odczuć wyobcowanie protagonistów. Klaustrofobiczna aura dosłownie emanuje ze zjawiskowych zdjęć zrobionych na zewnątrz, nawet wówczas, gdy operatorzy ograniczają się jedynie do pozbawionego aktorów portretu naturalnego krajobrazu, w przeciwieństwie do ujęć zrobionych wewnątrz drewnianych domków. Co jest o tyle zaskakujące, że wydawałoby się, iż wydarzenia rozgrywające się na mniejszej przestrzeni powinny silniej „przygniatać” widza. Patrząc na ten techniczny kontrast pomiędzy zdjęciami zrobionymi wewnątrz i na zewnątrz chatek zaczęłam się zastanawiać, czy aby obserwuję efekt pracy tych samych operatorów, czy za każdą z tych serii zdjęć odpowiadali ci sami ludzie.

Jak już wspomniałam w „Pod mroczną górą” można znaleźć sporo podobieństw do „Coś” Johna Carpentera – uwidaczniają się one jednak w scenariuszu autorstwa samego Nicka Szostakiwskyja, a nie w oprawie audiowizualnej, której bez wątpienia sporo brakuje do tego ponadczasowego dzieła. Bohaterowie pierwszego pełnometrażowego horroru Szostakiwskyja tak samo, jak protagoniści „Coś” znajdują się na śnieżnym pustkowiu i tak samo jak oni będą musieli zmierzyć się z nieoczekiwanym zagrożeniem. Znajdujący się daleko od najbliższego skupiska ludzkiego, pozbawieni łączności archeolodzy z czasem uświadomią sobie, że zagraża im de facto coś, co jest władne narzucać im swoją wolę. Pytanie tylko, czy owo coś jest pradawnym bytem, które nieopatrznie uwolnili wraz z dachem odkrytej świątyni zakopanej pod ziemią (i śniegiem), czy nieznanym współczesnym ludziom wirusem, który szybko rozprzestrzenia się po obozie. W tym motywie również można dopatrzeć się podobieństw do najgłośniejszego projektu Johna Carpentera, zwłaszcza wówczas, gdy zarażeni osobnicy stają się agresywni, ale zaznajomieni z prozą H.P. Lovecrafta widzowie zapewne z miejsca zauważą również nawiązania do jego kultowej mitologii. Na początku może niezbyt oczywiste, bo skoncentrowane jedynie na pradawnej świątyni, ale z czasem, znacznie je uwypuklono za sprawą pomysłowych, choć może nieco groteskowych manifestacji i słów zagadkowej postaci. Jeśli się wsłuchać w te ostatnie właściwie powinno się wyzbyć wszelkich wątpliwości, co do ewentualnej inspiracji Szostakiwskyja twórczością Samotnika z Providence. I muszę przyznać, że dzięki niniejszemu zmiksowaniu akcentów kojarzonych przede wszystkim z kultowym horrorem Carpentera i wątków nasuwających na myśl prozę H.P. Lovecrafta twórcom „Pod mroczną górą” udało się mnie zaciekawić. Nie potrafili co prawda wytworzyć klimatu zbliżonego czy to do „Coś”, czy do upiornego świata przedstawionego Lovecrafta, ale sama warstwa zwraca uwagę pomysłową kompilacją. I co równie ważne logiczną i niejednoznaczną tj. pozostawiającą miejsce na różnego rodzaju interpretacje prezentowanych wydarzeń. Fabuła odrobinę zrekompensowała mi niewystarczająco mroczną atmosferę, zwłaszcza że twórcom udało się wykrzesać trochę napięcia, potęgowanego w miarę komplikowania się trudnego położenia protagonistów. Na plus mogę jeszcze odnotować kilka krwawych scen, zwłaszcza moment znalezienia mężczyzny, który przed chwilą odciął sobie dłoń i amputację ręki zarażonego, w której zagnieździło się coś wybrzuszającego jego kończynę. Przy czym nie zamierzam chwalić ich wykonania (nieprzekonująca barwa posoki i zbyt mała koncentracja na szczegółach), czy częstotliwości, bo krew rozlewano raczej oszczędnie tylko fakt, że twórcom udało się za ich pośrednictwem poruszyć moją wyobraźnię – nie miałam problemów z odmalowaniem w swojej wyobraźni odstręczających scenek, których pochodzenie wykracza poza rzeczy znane ludzkości UWAGA SPOILER wystarczyło wspomnieć o głowonogach i pokazać wybrzuszającą się skórę na ręce zarażonego, żebym zaczęła kreślić w swoim umyśle obraz niewyobrażalnego stwora, wystarczyło nadmienić o szykującej się autopsji, żebym z łatwością wyobraziła sobie dziwaczne monstrum wydobyte z wnętrza trupa KONIEC SPOILERA. Niemniej byłabym chyba bardziej kontenta, gdyby wzorem Johna Carpentera Szostakiwskyj pokazał chociaż fragment stwora, nawet jeśli skutkowałoby to zamknięciem ścieżki do wielorakiej interpretacji scenariusza „Pod mroczną górą”. Podejrzewam jednak, że poszukiwacze bardziej enigmatycznych, mniej dosadnych tworów będą inaczej zapatrywać się na to zagadnienie – oni zapewne z większym zapałem przyjmą minimalizację elementów gore, bo bez wątpienia wpłynęła ona korzystnie na płaszczyznę psychologiczną, którą również potrafię się cieszyć, aczkolwiek nie tak bardzo jak wszelkiego rodzaju generowanymi na ekranie ohydztwami.

„Pod mroczną górą” jest horrorem nieco poszarpanym – raptowne cięcia przenoszące widza z samego środka akcji w monotonne codzienne zajęcia grupki archeologów utrudniają sens niemalże w takim samym stopniu, jak niedopracowana realizacja wewnątrz drewnianych chatek. Równocześnie jednak Nick Szostakiwskyj oferuje widzom całkiem ciekawą historię, którą co prawda zbudował w oparciu o dokonania innych osób, ale zmiksował to w tak interesujący sposób, że nie potrafię mieć mu tego za złe, nawet wziąwszy pod uwagę nieprzystający do geniuszu jego inspiratorów klimat, który towarzyszy wszystkim wydarzeniom prezentowanym na ekranie. To plus kilka innych całkiem udanych elementów sprawia, że nie zamierzam dyskredytować przedsięwzięcia Nicka Szostakiwskyja, jak ochoczo czyni to część widzów, a nawet jestem skłonna zarekomendować ten obraz mniej wymagającym odbiorcom, którzy nie widzą niczego złego w inspirowaniu się dziełami innych, nawet tak ważnymi dla gatunku jak „Coś” Johna Carpentera, czy mitologia H.P. Lovecrafta. Radzę im jednak sięgnąć po tę pozycję bez nastawiania się na obraz dorównujący wzmiankowanym arcydziełom, bo do tychże „Pod mroczną górą” jeszcze bardzo daleko.

Za seans bardzo dziękuję


Film wchodzi w skład przeglądu Fest Makabra

2 komentarze:

  1. O! mój małżonek chętnie by obejrzał. Mnie przerażają obce organizmy pod skórą. Strasznie mnie to obrzydza. Brrrr!

    OdpowiedzUsuń
  2. Po sensie dosłownie 6 minut temu. Postanowiłem poszukać jakichś informacji na jego temat, bo sam tytuł i okładka niewiele mi mówiła. Podszedłem do tego filmu zupełnie z "czystą kartą", nie wiedząc o nim praktycznie nic więcej, niż mówił opis dytsrybutora. Obejrzałem i jestem zadowolony. Lubię takie klimaty, surowa, gęsta atmosfera, wyobcowanie, zima, kanadyjskie lasy...Z czystym sumieniem polecam każdemu, kto "przerobił" już ileś tam dreszczowców i będzie potrafił docenić kunszt reżysera, który za garść dolarów skręcił całkiem udane cacko. Aha, momentami naprawdę miałem gęsią skórę (nie, nie oglądam filmów na komputerze, laptopie, komórce itp) Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń