niedziela, 23 kwietnia 2017

„Będziesz mój” (2016)

Gary i Jess Emersonowie, rodzice nastoletnich Carrisy i Zacha, borykają się z problemami, które w niedalekiej przyszłości mogą doprowadzić do rozpadu ich małżeństwa. Mężczyzna dużo czasu spędza w pracy, ale to nie wystarcza na opłacenie dalszej nauki córki. Ponadto jego żonie nie podoba się to, że w ostatnim czasie oddalił się od rodziny. Na zjeździe absolwentów szkoły średniej Gary spotyka swoją byłą dziewczynę Valerie. Zwierza się jej ze swoich problemów, po czym dochodzi między nimi do pocałunku. Niedługo potem Valerie przyjeżdża do miasta, w którym mieszka Gary z rodziną i zaczyna szukać sposobów na zbliżenie się do mężczyzny. Pragnie, żeby jej dawny kochanek do niej wrócił, zdaje sobie jednak sprawę, że aby to nastąpiło musi doprowadzić do rozpadu jego małżeństwa. Początkowo Gary nie ma nic przeciwko utrzymywaniu kontaktów z Valerie, ale wkrótce dociera do niego, że jeśli będzie dłużej podtrzymywał tę znajomość to nie zdoła uratować swojego małżeństwa. Problem w tym, że Valerie nie zamierza odsuwać się od jego życia i jest gotowa zrobić wszystko, żeby ukochany do niej wrócił.

„Będziesz mój”, thriller w reżyserii Toma Shella, został nakręcony dla telewizji Lifetime, gdzie wyświetlano go pod tytułem „Deadly Ex”. Scenariusz opracowała mająca spore doświadczenie w pracy dla telewizji Christine Conradt, która wzorowała się na historii wymyślonej przez Chrisa Lanceya. Rolę femme fatale powierzono Natashy Henstridge, wielbicielom kina grozy znanej przede wszystkim z trzech części „Gatunku”, a żonę głównego bohatera kreowała Marguerite Moreau (między innymi „Królowa potępionych” i „Podpalaczka 2”). Jason Gerhardt przy tych paniach wypada blado, co w przeważającej mierze jest spowodowane niedostatkami warsztatowymi, ale swój udział ma w tym również charakter postaci, w którą przyszło mu się wcielić.

Współczesne thrillery telewizyjne na ogół mają to do siebie, że już po zapoznaniu się ze wstępnymi sekwencjami zarysowującymi kontekst danej historii, łatwo domyślić się, w jakim kierunku się ona rozwinie. Te produkcje najlepiej oglądać po ciężkim dniu, gdy kompletnie nie ma się ochoty na wysilanie mózgownicy i/lub sycenie wzroku zachwycającą realizacją. Chociaż scenariusze są różne to z czasem większość tych produkcji zlewa się w pamięci ich odbiorcy w jedną całość, za co moim zdaniem można winić łudząco podobne warstwy techniczne i proste fabuły pozbawione jakichś charakterystycznych akcentów. Zdarzają się oczywiście odstępstwa od tych reguł, ale „Będziesz mój” z całą pewnością w poczet tychże się nie wpisuje. Ba, realizacja nie dobija nawet do średniej jakości współczesnych thrillerów telewizyjnych, za co chyba w większej mierze należy obwiniać oświetleniowców niźli operatorów. To prawda, że zbliżenia i kąty nachylenia kamer wydają się być „dyktowane przez przypadek”, egzystują niejako w oderwaniu od fabuły i wymaganej w danym momencie tonacji, ale to akurat dosyć częsta przypadłość współczesnych thrillerów telewizyjnych. Osoby dobrze zaznajomione z tego typu produkcjami zapewne już przywykły do wspomnianych zgrzytów operatorskich. Nie sądzę natomiast, żeby zdążyli przyzwyczaić się do nadmiaru światła w wielu sekwencjach, również tych, które mają intensyfikować napięcie emocjonalne. Nie wyglądało mi to na nadużywanie reflektorów, już raczej kręcenie z marszu, bez uprzedniego przygotowania planu tak, aby właściwie wykorzystać naturalne oświetlenie. Efekt jest szczególnie żałosny podczas egzaltowanych zwierzeń Gary'ego na użytek którejś z dwóch kobiet dominujących w jego życiu podczas prezentowanego przedziału czasowego. Takiego groteskowego połączenia teatralnego dramatyzmu z jaskrawym światłem nie powstydziłyby się najgorsze telenowele, jednak z całą pewnością nie znajduje ono zastosowania w dreszczowcu. Nieporównanie lepiej wypadają sceny nocne – można oczywiście narzekać na niedobór duszącego mroku, ale akurat to można wyrzucać praktycznie wszystkim thrillerom nakręconym dla telewizji w ostatnich kilku latach. Ingerencja oświetleniowców, a tego się obawiałam po zobaczeniu zdjęć zrobionych za dnia, nie była tak potężna, żeby całkowicie rozproszyć ciemności, a co za tym idzie wyprzeć zalążki złowieszczości. Właśnie „zalążki”, bo w gruncie rzeczy na tym poprzestają twórcy i to we wszystkich emocjonalnych sferach „Będziesz mój”. Dostajemy jakieś zalążki napięcia, dramatyzmu i wspomnianej już złowieszczości, przez co nieustannie towarzyszy nam wrażenie niedosytu i rzecz jasna miejscowa irytacja na widok niemałych wpadek technicznych. Najlepiej w tym wszystkim przedstawia się fabuła, która notabene w największym stopniu przyczynia się do wprowadzenia zaczątków wyżej wymienionych smaczków, realizacja na ogół bardziej szkodzi niż pomaga. Nawet w scenach nocnych – kolorystyka w ogóle mnie nie irytowała, właściwie to była przyjemną odskocznią od raniącej oczy jaskrawości dnia, ale ich długość pozostawiała już sporo do życzenia. Nie wiem, dlaczego filmowcy potraktowali je tak pobieżnie. Zresztą tak samo niezrozumiałe były dla mnie przeskoki z jednej sceny w następną, bez należytego wyczerpania poprzedniego tematu. W paru miejscach miałam wręcz wrażenie, że dokonywano drastycznego cięcia akurat w tym momencie, w którym zaczynały we mnie kiełkować jakieś emocje.

Fabuła „Będziesz mój” w ogólnym zarysie przypomina te widziane chociażby w „Fatalnym zauroczeniu” Adriana Lyne'a, czy w „Obsesji” Steve'a Shilla – Christine Conradt też wykorzystała motyw maniakalnego dążenia zdeterminowanej kobiety do zdobycia upatrzonego mężczyzny, pokusiła się jedynie o inne szczegóły. Całokształt „Będziesz mój”, również najsilniejsza składowa tej produkcji, którą moim zdaniem jest fabuła, nawet nie zbliża się do poziomu wyżej wymienionych obrazów. A więc jeśli ktoś nastawia się na powtórkę z rozrywki to radzę mu czym prędzej obniżyć oczekiwania. Jeśli podejdzie się do produkcji Toma Shella bez wygórowanych oczekiwań, ze świadomością, że realizacja nawet nie zbliża się do średniego poziomu współczesnych thrillerów telewizyjnych, a fabuła nie grzeszy nieprzewidywalnością to istnieje szansa, że dane mu będzie śledzić rozwój akcji z umiarkowanym zainteresowaniem, acz bez choćby chwilowego zastanawiania się, jak może się to zakończyć. Były momenty, podczas których musiałam walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania projekcji, ale nie było ich znowu tak wiele. Przez większość czasu gapiłam się w ekran z obojętnością, z rzadka dopadały mnie jakieś żywsze emocje, ale nie było aż tak źle, żebym mogła mówić o zaserwowaniu sobie piekielnych mąk. Sytuacja zapewne prezentowałaby się dużo gorzej, gdyby nie obecność mojego ulubionego typu bohaterki tj. femme fatale, którą Natasha Henstridge przedstawiła w miarę dobrze, niemniej wiem, że stać ją na zdecydowanie więcej. Marguerite Moreau pochwaliła się dużo lepszym warsztatem, aczkolwiek jej postać z mojego punktu widzenia była nieporównanie mniej atrakcyjna. Co ciekawe najżywsze reakcje wymusił na mnie najsłabszy (ocena subiektywna) członek obsady tj. Jason Gerhardt wcielający się w postać Gary'ego. I nie mówię tutaj o jego irytującej grze tylko o charakterystyce opracowanej przez scenarzystkę. Wprost nie mogłam się powstrzymać od krzyczenia na niego i pukania się w głowę na widok jego doprawdy naiwnej postawy względem zaistniałej sytuacji. Gary kocha żonę, jest zdecydowany zrobić wszystko, co w jego mocy, aby ocalić ich małżeństwo, ale jak się okazuje utrzymywanie żądz w ryzach zaczyna go przerastać. Najpierw całuje się z byłą dziewczyną, potem umawia się z nią na lunch i utrzymuje korespondencję w tajemnicy przed żoną, nie uznając za stosowne skasować wyzywających zdjęć podesłanych przez niegdysiejszą ukochaną. Ale to jeszcze da się wyjaśnić jego pogarszającą się relacją z żoną i brakiem większej nadziei na uratowanie ich związku idącym w parze z jego niezdecydowaniem. To go nie usprawiedliwia, ale przynajmniej pomaga w wyjaśnieniu jego nieprzemyślanych zachowań. Największe gapiostwo Gary'ego ujawnia się później, kiedy w pełni zdaje sobie już sprawę z perfidnych zamiarów Valerie. Nie widzi wówczas niczego zdrożnego w prowadzeniu rozmowy z dawną dziewczyną w zajmowanym przez siebie pokoju hotelowym – w końcu chce tylko się z nią rozmówić, nie zastanawia się jednak jak mogłaby na to zareagować jego żona... Co więcej (i ta scenka najdobitniej uwypukla głupotę Gary'ego), kiedy dowiaduje się, że Valerie ukradła mu klucze do domu nie uznaje za stosowne przeszukać go zanim ślusarz zmieni zamki. Jak więc widać na tych kilku przykładach Valerie nie musi się zanadto wysilać, aby zniszczyć związek ukochanego z inną kobietą. Brakuje w tym wyrafinowania, ale plus jest taki, że środki, z jakich korzysta nie porażają niszczącą realizm nadmierną wymyślnością. W końcówce Valerie porywa się również na coś, czego nie spodziewałam się po takim ugrzecznionym thrillerku, szkoda tylko, że nie popchnięto tego w odpowiednim kierunku UWAGA SPOILER bo happy endu, którego spodziewałam się od początku seansu nie mogę za takowy uznać KONIEC SPOILERA.

Nie będę rekomendować „Będziesz mój” nawet wielbicielom współczesnych thrillerów telewizyjnych, bo od strony technicznej wypada zdecydowanie słabiej od większości z nich. Sympatycy filmów o obsesyjnej miłości, która popycha niestabilną psychicznie kobietę do niecnych czynów również mogą poczuć się zawiedzeni, zwłaszcza jeśli spodziewają się jakości na miarę „Fatalnego zauroczenia”. Nie mówię, że nie znajdą się osoby, które nie rozsmakują się w tej propozycji, nie twierdzę, że omawiany film Toma Shella dostarczył mi jakichś ogromnych cierpień. Ale nie jest to obraz, którego chciałoby się polecać komukolwiek – jeśli już ktoś chce dać mu szansę to wolałabym, żeby uczynił to na własną odpowiedzialność.

2 komentarze:

  1. Widzę, że tak jak ja masz słabość do Natashy Henstridge :) Obejrzyj sobie Koszmar siostry, w którym Nataszce partneruje inna moja ulubienica (z sentymentu do serialu "Pokolenia") - Kelly Rutherford.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, też ją lubię. Ale właśnie "Koszmaru siostry" jeszcze nie widziałam. Słyszałam o tym filmie, ale jakoś tak się złożyło, że jeszcze nie miałam okazji zobaczyć. Ale postaram się zmobilizować;)

      Usuń