niedziela, 3 czerwca 2018

„Kult” (1973)

Sierżant Neil Howie przybywa na wyspę Summerisle, żeby zbadać sprawę zaginięcia jednej z jej mieszkanek, dwunastoletniej Rowan Morrison. Wyspiarze, z którymi rozmawia utrzymują, że nie znają poszukiwanej przez niego osoby. Nawet May Morrison, kobieta, która miała być matką Rowan twierdzi, że to nieprawda, że nic nie łączy jej z zaginioną. W trakcie swojego śledztwa sierżant Howie zauważa, że mieszkańcy wyspy oddają się pogańskim praktykom, że porzucili chrześcijaństwo na rzecz jakiejś oburzającej go religii, a informacje o Rowan Morrison, które przekazali mu wcześniej były fałszywe. Neil zaczyna podejrzewać, że dwunastolatka została zamordowana, być może nawet złożona w ofierze bóstwom, którym wyspiarze od jakiegoś czasu oddają cześć.

W 1967 roku w Wielkiej Brytanii pojawiło się pierwsze wydanie powieści Davida Pinnera pt. „Ritual”. Na początku lat 70-tych XX wieku znany aktor Christopher Lee zwrócił się do scenarzysty Anthony'ego Shaffera (m.in. „Szał” i późniejsze „Rozgrzeszenie”) z prośbą o pomyślenie nad filmem, w którym mógłby odegrać jakąś interesującą rolę, odmienną od jego najsłynniejszych kreacji, takich jak hrabia Dracula i potwór Frankensteina. Shaffer wyraził zgodę na tę współpracę, a niedługo potem dołączył do nich nieżyjący już Robin Hardy, który miał zasiąść na krześle reżyserskim. Po przeczytaniu powieści Davida Pinnera Shaffer uznał ją za dobry materiał na film. Prawa do adaptacji/ekranizacji wykupiono za piętnaście tysięcy funtów szterlingów, po czym przystąpiono do prac nad filmem, którego budżet oszacowano później na pięćset tysięcy funtów brytyjskich. Po tej produkcji Robin Hardy wyreżyserował jeszcze tylko dwa obrazy: „Psychopatę” z 1986 roku i „The Wicker Tree” z roku 2011, przez niektórych nazywanego duchowym następcą „Kultu”. W 2006 roku pojawił się remake „Kultu” w reżyserii Neila LaBute'a.

Uhonorowany Saturnem w kategorii najlepszy horror, brytyjski „Kult” początkowo nie odnosił większych sukcesów. Jednak z biegiem lat zyskiwał na popularności, a obecnie uważa się go za jeden z lepszych obrazów grozy w historii kina. Teraz oficjalnie klasyfikuje się go jako mieszankę horroru i thrillera i moim zdaniem słusznie, bo czystości gatunkowej nie odnotowałam. Właściwie to zastanawiałam się, czy doklejanie tej produkcji do horroru jest aby właściwe, czy nie jest to li tylko dreszczowiec, ale ostatecznie uznałam, że ma coś w sobie, co sprawia, że widz czuje się, jakby przebywał w świecie, którymi rządzą reguły obu tych gatunków. Pierwszym co rzuca się w oczy po przybyciu sierżanta Neila Howie'ego na niewielką wyspę Summerisle jest pozorna sielanka. Widzimy spokojne, niby malownicze, ale nie da się ukryć, że przybrudzone, miejsce, w którym dominują naturalne, niezabudowane obszary. W niektórych z tych niewielu nieruchomości, które tutaj stoją mieszkają prości ludzie, których życie na pierwszy rzut oka jest pozbawione jakichkolwiek ekscesów, toczy się powolnym, wręcz ślamazarnym trybem. Czuje się jednak, że to wszystko stanowi jedynie zasłonę, cienki płaszczyk, pod którym toczy się jakaś zgnilizna. Innymi słowy, że wyspiarze mają jakieś mroczne tajemnice, że tworzą krąg wtajemniczonych, do którego nie dopuszczają ludzi spoza Summerisle. Już samo miejsce akcji, niewielka wyspa, jest scenerią wprost idealną dla filmu grozy, nawet sama z siebie wprowadza bowiem aurę wyalienowania, pozostawania w pułapce, z której nie sposób szybko, czy wręcz w ogóle, się wydostać. Ale Robin Hardy i jego ekipa nie zrzucili tego wyłącznie na barki miejsca akcji – operatorzy i oświetleniowcy nadali zdjęciom odpowiedni ciężar, te przyblakłe, „pobrudzone” obrazy sprawiały, że cały czas czułam się, jakbym przebywała w strefie mroku, u boku tak samo zdezorientowanego jak ja sierżanta Howie'ego, w którego w przekonującym stylu wcielił się Edward Woodward. Ale i nie samym zdjęciom zawdzięczałam stan, w jakim się znajdowałam w trakcie seansu „Kultu”. Duża w tym zasługa także scenarzysty Anthony'ego Shaffera, który zręcznie dozował informacje, coraz to bardziej niepokojące fakty z życia wyspiarzy, które każdorazowo podnosiły napięcie emocjonalne o jeden stopień. Aż do apogeum w końcówce. Ale gwoli sprawiedliwości, nie wiem, czy pochwały za to należą się wyłącznie zmarłemu na początku XXI wieku Shafferowi, bo jak już wspomniałam „Kult” powstał w oparciu o „Ritual” Davida Pinnera, powieści, której nie miałam jeszcze okazji przeczytać, a więc nie mam zielonego pojęcia, ile z niej wyrwano. Za to muzyka, za którą odpowiadał Paul Giovanni wydawała mi się kompletnie niedopasowana do obrazu, te skoczne rytmy wybijały mnie z rytmu, kłóciły się z pozostałymi częściami składowymi „Kultu”. A wstawki a la musicalowe to już w ogóle mnie osłabiały. Doprawdy nie wiem po co wtłaczano w tę historię rzeczone występy wokalne niektórych aktorów. Czemu to miało służyć? Bo jeśli miało intensyfikować atmosferę osobliwości to owszem według mnie to się udawało, ale każda taka sekwencja pchała to w zupełnie dla mnie nieatrakcyjnym kierunku. Tak odmiennym od tego prezentowanego pomiędzy nimi – komediowego, ewentualnie przywołującego na twarz grymas politowania, a nie jak w pozostałych przypadkach (nawet z tą koszmarną muzyką) kuriozalnego w sensie nie dowcipnego tylko niepokojącego, czegoś złego, zepsutego, demonicznego.

Po wylądowaniu na wyspie Summerisle sierżant Neil Howie przystępuje do przepytywania napotkanych mieszkańców tego zakątka Ziemi. Szuka informacji na temat dwunastoletniej Rowan Morrison, która jak doszły go słuchy zaginęła jakiś czas temu. Z tego co mężczyzna wie dziewczyna mieszkała na tej wyspie, a jej matką była właścicielka jednego z tutejszych sklepów, May Morrison. Ale tak kobieta, jak i pozostali wyspiarze, z którymi policjant przeprowadza pierwsze rozmowy na temat Rowan, twierdzą, że nigdy tej nastolatki nie widzieli. Jeśli pierwszy rzut oka na Summerisle tego nie zrobi to z pewnością te informacje pozyskane przez Howie'ego we wstępnej fazie jego śledztwa na wyspie uruchomią wszystkie dzwonki alarmowe w głowie widza. Zwłaszcza w momencie, w którym jego oczom ukażą się ludzie uprawiający seks na świeżym powietrzu. To, że wyspiarze mają bardzo swobodne podejście do cielesności, że seksualność nie jest dla nich żadnym tabu, a wręcz przeciwnie: na niej opierają swoją religię, którą to wpajają swoim dzieciom od najmłodszych lat. Tak samo jak szacunek dla Natury, poszanowanie przyrody, respekt przed nią. Sierżant Neil Howie jest z kolei zatwardziałym chrześcijaninem, człowiekiem bardzo pobożnym, wiernym naukom Pisma Świętego, trudno się więc dziwić jego oburzeniu na widok religijnych praktyk mieszkańców Summerisle. Wyspiarzom przewodzi lord kreowany przez doskonałego Christophera Lee, który naturalną koleją rzeczy będzie odbierany przez odbiorcę filmu jako najgroźniejszy charakter. Podczas pierwszego spotkania z Howie'em lord ma dla niego dużo zrozumienia, traktuje go z szacunkiem i daje dowody swojej gotowości do współpracy z nim, ale nie sądzę żeby jego zachowanie zdołało kogokolwiek zmusić do patrzenia na niego jak na dobrotliwego mężczyznę. Sam sierżant nie wyzbywa się podejrzliwości względem lorda i „jego owieczek”, przy czym tę jego postawę zdaje się kształtować głównie ich pogański system wierzeń. Jak można się domyślić po tych moich wcześniejszych wynurzeniach „Kult” jest historią o konfrontacji dwóch skrajnie różnych wyznań – chrześcijaństwa i czegoś co Howie nazywa pogaństwem, tj. oddawaniu czci Matce Naturze i innym bóstwom często w sposób uznawany przez niego za skrajnie perwersyjny. Kurczę no – teraz niech ktoś mi powie, że ta opowieść straciła na aktualności. Do dzisiaj przecież toczą się zażarte dyskusje na temat religijności oraz seksualności. Zwolennicy traktowania tego drugiego jako temat tabu nadal ścierają się z osobami wychodzącymi z założenia, że powinno się swobodnie mówić o seksie również w szkołach. Przy czym nie wydaje mi się, aby ci drudzy pragnęli takiego ekstremum, do jakiego doszli mieszkańcy Summerisle w tym kultowym filmie Robina Hardy'ego. Filmie, którego zakończenie wprost mnie zmroziło – po postu coś strasznego, coś tak sugestywnego, odrażającego (ale bez gore), przygnębiającego, że nie dziwota, iż te obrazy powróciły do mnie we śnie.

„Kult” Robina Hardy'ego według mnie stanowi jedną z pozycji obowiązkowych każdego oddanego miłośnika kina grozy. Długoletniego fana czy to filmowych thrillerów, czy to horrorów, czy obu tych gatunków. Aż mi wstyd, że tak późno obejrzałam ten obraz, bo nawet jeśli nie uważam go za dzieło doskonałe, film pozbawiony wad to jest to zdecydowanie jeden z lepszych horrorów/thrillerów wśród tych, które dotychczas dane mi było obejrzeć. Znam lepsze produkcje grozy, to fakt, ale to wcale nie powstrzymuje mnie przed nazywaniem „Kultu” jednym z tych filmów, z którym każdy wielbiciel wyżej wymienionych gatunków winien jak najszybciej się zapoznać. Czy każdej takiej osobie się spodoba? W to raczej wątpię, ale i nie sądzę, żeby w kolejnych latach nie doszło mu wielu nowych miłośników. No i nawet jeśli reakcja jakiegoś sympatyka kina grozy miałaby być chłodna to chyba warto aby poszerzył swoją znajomość tych dwóch gatunków o tę pozycję, choćby z tego powodu, że nie przeszła ona przez historię kinematografii bez echa.

1 komentarz:

  1. Cześć witam cię bardzo serdecznie w ten piękny czerwcowy wieczór Przyznam szczerze że nie sądziłam że trafię na takiego bloga tutaj na blogspocie głównie do kosmetyczki kulinaria i podróże Uwielbiam horrory więc super mi będzie przeglądać twój blok i odhaczać to co już widziałam wymieniony tutaj przez ciebie horror oglądałam już dawno ale chętnie go sobie przypomnę także dziś sobie zrobię straszny wieczór Pozdrawiam cię pięknie i przesyłam ogrom pozytywnej energii


    💁 odnowionaja.blogspot.com

    Zapraszam Cię serdecznie na bloga swej Przyjaciółki Agnieszki , która chwyta piękne chwile w swój obiektyw , ale również pisze życiowe przesłania z serca dla drugiego człowieka .

    Pozdrawiam serdecznie Sylwia

    OdpowiedzUsuń