niedziela, 26 sierpnia 2018

„Czarownica miłości” (2016)

Po stracie męża zrozpaczona Elaine wstąpiła do kowenu, gdzie jak sądzi nauczyła się sztuki magicznej, którą postanowiła wykorzystywać w poszukiwaniach kolejnej wielkiej miłości. Teraz przeprowadza się z San Francisco do Arcaty w Kalifornii, gdzie wynajmuje pokój w wiktoriańskim domu należącym do jej przyjaciółki z kowenu Barbary. Niedługo potem poznaje Wayne'a, nauczyciela akademickiego, który zabiera ją do swojego domu pod lasem. Elaine poi go miksturą zawierającą halucynogeny, po czym przystępuje do zaspokajania jego potrzeb. Wayne dostaje obsesji na jej punkcie, a wkrótce potem umiera. A Elaine nie informując nikogo o śmierci Wayne'a wraca do miasta i podejmuje poszukiwania mężczyzny, z którym mogłaby ułożyć sobie życie. 
 
„Czarownica miłości” to drugi, po „Viva” (2007), pełnometrażowy film Anny Biller. Scenariusz napisała sama, zajęła się także montażem, muzyką, scenografią, kostiumami i została jednym z producentów. Starania jej i pozostałych członków ekipy pracującej nad „Czarownicą miłości” zostały docenione przez krytykę i wielu pozostałych odbiorców, ze szczególnym wskazaniem na miłośników XX-wiecznego kina grozy. Bo „Czarownica miłości” jest hołdem dla kinematografii lat 60-tych i 70-tych – filmem stylizowanym na tamte okresy, którego akcję osadzono jednak w czasach współczesnych.

„Czarownicę miłości” klasyfikuje się różnie – jeden portal donosi o mieszance horroru komediowego z romansem, inny o miszmaszu dramatu, horroru i kina suspensu, a według jeszcze innego omawiany obraz Anny Biller jest wyłącznie horrorem komediowym. Dla mnie natomiast jest to miks horroru, thrillera i romansu, wyróżniający się oprawą audiowizualną, acz mocno kulejący w sferze fabularnej. Wydaje mi się, że gdyby taki film wypuszczono w latach 60-tych lub 70-tych XX wieku (rzecz jasna nie do końca taki, bo akcja rozgrywa się w czasach współczesnych) to nie zebrałby tak entuzjastycznych recenzji tak od krytyków, jak zwykłych widzów. Ale na „Czarownicę miłości” należy patrzeć z dzisiejszej perspektywy – zresztą inaczej niźli jak podróż do przeszłości odbierać tego obrazu nie sposób. b„Czarownicę miłości” nakręcono na 35-milimetrowej taśmie filmowej, starając się przy tym, zresztą udanie, imitować technicolor. Wrażenie obcowania z filmem powstałym w latach 60-tych bądź 70-tych potęguje egzaltowana gra aktorów. Patetyczne kwestie wtłaczane w ich usta przez scenarzystkę, wygłaszane przesadnie natchnionym tonem raz przy zachowaniu posągowego oblicza, a innymi razy z nienaturalnymi grymasami wykrzywiającymi ich twarze. Zmanierowane podejście obsady „Czarownicy miłości” musiało być zamierzone – wziąwszy pod uwagę oprawę audiowizualną moim zdaniem należy przyjąć, że ta mało wiarygodna gra aktorska nie brała się z ich własnych ograniczeń tylko kierowało nimi pragnienie osiągnięcia efektu zbliżonego do tego, jaki możemy zaobserwować w filmach z dawnych lat. Znalazłam w Sieci informację (aczkolwiek nie wiem, czy jest prawdziwa), że wstępne zdjęcia „Czarownicy miłości” miały być hołdem dla „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, ale ja pomyślałam wówczas o innym obrazie mistrza suspensu, a mianowicie o „Psychozie”. Kobieta jadąca samochodem, do myśli której mamy akurat dostęp, to moim zdaniem istna podróbka Janet Leigh, a nie Tippi Hedren. Ale niewykluczone, że po prostu nie wyłapałam powiązania z tą drugą... Tą kobietą w filmie Anny Biller jest tytułowa czarownica miłości, Elaine, w którą wcieliła się Samantha Robinson, bardzo smacznie oddająca styl aktorek często obserwowany w filmach z poprzedniego wieku. Dla mnie jej warsztat był swoistym skrzyżowaniem tego obieranego przez kobiety występujące w produkcjach Hitchcocka i tego, który możemy zaobserwować we włoskich filmach grozy z lat 70-tych, 80-tych zresztą też. Te zbliżenia na oczy, czasami wręcz wycinanie tej części twarzy i podawanie jej w fantasmagorycznej oprawie - to każdemu długoletniemu wielbicielowi horrorów po prostu musi przywieść na myśl dokonania choćby takich artystów jak Lucio Fulci czy Dario Argento. A to nie wszystko. Anna Biller sama zaprojektowała kostiumy, które tak samo jak realizacja omawianego obrazu, oddają ducha minionej epoki. A to wszystko w zderzeniu z nowoczesnymi samochodami i telefonami komórkowymi (chociaż w tym drugim przypadku chyba powinnam użyć liczby pojedynczej, bo odnotowałam tylko ten należący do Trish, nowej znajomej głównej bohaterki) tworzy paradoksalnie niezwykle przyjemny dysonans. Kontrast jest bardzo rażący, ale owo zakłócenie harmonii, ten ogromny rozdźwięk tylko potęguje pozytywne doznania dostarczane przez to widowisko. Ścieżka dźwiękowa również zasługuje na pochwałę, przy czym mnie najbardziej nie ujął główny motyw muzyczny (chociaż odpowiednio nastrojowy i wpadający w ucho) tylko, jeśli uszy mnie nie myliły, fragment uwielbianej przeze mnie „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena, subtelnie wybrzmiewający w paru momentach i kompozycja podobna (nie taka sama) do tej z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, ze sceny pod prysznicem, ściśle mówiąc. Nie chciałabym jednak, żeby ktoś pomyślał, że Anna Biller wykorzystała cały ten asortyment do stworzenia mrocznego, trzymającego w napięciu obrazu o wiedźmie, która w krwawy sposób morduje swoich kochanków. Jaskrawe kolory i fikuśne stroje, narkotyczne wizje wpychające widzów w odmęty oniryzmu i bardzo lekkie, poza jednym momentem pozbawione gore, spojrzenie na fabułę, może jeszcze nie komediowe, ale prawie. Właśnie taka jest „Czarownica miłości” - nie mroczna, nie krwawa i przynajmniej mnie absolutnie nietrzymająca w napięciu, ale za to wprowadzająca w iście nostalgiczny nastrój.

Anna Biller jest feministką i ten swój sposób bycia bardzo wyraźnie wyartykułowała w „Czarownicy miłości”. Zaraz po dotarciu do Arcaty Elaine poznaje dekoratorkę wnętrz, Trish, z którą to niedługo potem przeprowadzi bardzo ciekawą rozmowę. Ciekawą dlatego, że najsilniej uwidoczni ona sprzeczności budujące główną bohaterkę omawianego filmu. Czy to faktyczna, czy tylko rzekoma czarownica Elaine ma staroświeckie poglądy na rolę kobiet i mężczyzn w związku. Wychodzi z założenia, że kobieta powinna zaspokajać wszelkie pragnienia swojego partnera, myśleć o jego, a nie swoich własnych potrzebach. Trish natomiast jest kobietą wyzwoloną, którą wręcz oburza sama myśl o sprowadzeniu się do roli niewolnicy mężczyzny. W tej ich konwersacji anachroniczność zderzy się z nowoczesnością, czyli tak samo jak w przypadku zestawienia realizacji „Czarownicy miłości” z okresem, w którym rozgrywa się jej akcja. W każdym razie sęk w tym, że Elaine wcale nie zachowuje się, jak kobieta gotowa podporządkować się mężczyźnie – to rasowa femme fatale, niewiasta z osobowością narcystyczną, która dąży wyłącznie do zaspokojenia swojego pragnienia. A jej obsesją jest znalezienie miłości swojego życia, silnego mężczyzny, któremu mogłaby całkowicie się oddać. Pytanie tylko czy taki mężczyzna, jakiego sobie wymarzyła w ogóle istnieje? Czy jest jakakolwiek szansa, by na jej drodze pojawił się osobnik płci męskiej, który w stu procentach sprosta jej wymaganiom? Bo wszystko wskazuje na to, że Elaine nigdy nie zadowoli się kimś, w kim dostrzeże choćby najmniejszy zgrzyt, tj. nawet drobną wadę, z jej puntu widzenia. I pytanie numer dwa: czy po odkryciu nieakceptowalnych przez nią cech u jej kochanków, Elaine w jakiś sposób doprowadza do ich śmierci, czy to z wykorzystaniem czarów, czy halucynogenów, czy to raczej zbieg okoliczności, że wszyscy jej partnerzy umierają zaraz po uświadomieniu sobie przez nią, że nie zasługują na jej miłość? Bez względu na to, jak Anna Biller odpowie na to pytanie, UWAGA SPOILER (a przynajmniej w finale zrobi z Elaine morderczynię (bo nie zdradza wprost, czy wcześniej też zabijała), tym samym wybierając opcję, której się spodziewałam – udało mi się nawet przewidzieć kształt ostatniej sceny i nie dlatego, że jeden z plakatów „Czarownicy miłości” jest jednym wielkim spoilerem, tylko za sprawą pewnego obrazu namalowanego przez Elaine w jej nowym lokum) KONIEC SPOILERA pewne jest, że pierwszoplanowa postać tej produkcji nie jest zrównoważona psychicznie, że ma spory problem, którego oczywiście ona sama zupełnie nie dostrzega i który może choć nie musi stwarzać niebezpieczeństwo dla jej otoczenia, zwłaszcza że kobieta para się magią. Wykorzystuje ją w swoich kontaktach z mężczyznami, w których przynajmniej na początku widzi dobry materiał na męża, albo tak jej się wydaje, bo można mieć wątpliwości (ale nie twierdzę, że na pewno tak będzie), czy Elaine jest prawdziwą czarownicą. Na miejscu Anny Biller skróciłabym ten obraz o kilkadziesiąt minut, bo ma on za dużo przestojów, niemiłosiernie rozwleczonych sekwencji, które na domiar złego, jak dla mnie, były okrutnie wręcz przesłodzone. Gadki o miłości, spotkania kochanków i te nasycone erotyzmem i te bardziej niewinne, jak na przykład na początku (tylko przez konie) kojarząca mi się z „Marnie” Hitchcocka, która prowadzi nas do jakże infantylnego, boleśnie przejaskrawionego przyjątka urządzonego przez członków kowenu, do którego należy Elaine – część z tego bym wycięła, a część skróciła, ale niewykluczone, że osobom, którzy nie mają takiej awersji do romansów jak ja, te wszystkie miłostki wcale nie będą przeszkadzać. A może nawet będą dla nich sporą atrakcją. Może – ja zaś pewnie bym usnęła, gdyby nie wyborna realizacja „Czarownicy miłości”.

Jak już wspomniałam drugi pełnometrażowy film Anny Biller jest podróżą do przeszłości, do kina grozy z lat 60-tych i 70-tych XX wieku. Film zrealizowany na modłę horrorów i dreszczowców z tamtych lat, ale rozgrywający się w czasach współczesnych. Od strony technicznej to prawdziwa uczta dla widzów stęsknionych za dawnymi sposobami kręcenia filmów, dla wielbicieli XX-wiecznego kina grozy, ale od strony fabularnej według mnie wypadający nieporównanie słabiej. Właściwie to gdyby nie realizacja to najprawdopodobniej nie dotrwałabym nawet do połowy seansu, bo choć sama ta historia nie była pozbawiona walorów (osobowość głównej bohaterki, komentarze społeczne) to niestety nie zdołały one całkowicie zrekompensować mi licznych przestojów. Głównie w postaci, leżących daleko poza sferą moich zainteresowań, wątków miłosnych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz