Po
stracie męża zrozpaczona Elaine wstąpiła do kowenu, gdzie jak
sądzi nauczyła się sztuki magicznej, którą postanowiła
wykorzystywać w poszukiwaniach kolejnej wielkiej miłości. Teraz
przeprowadza się z San Francisco do Arcaty w Kalifornii, gdzie
wynajmuje pokój w wiktoriańskim domu należącym do jej
przyjaciółki z kowenu Barbary. Niedługo potem poznaje Wayne'a,
nauczyciela akademickiego, który zabiera ją do swojego domu pod
lasem. Elaine poi go miksturą zawierającą halucynogeny, po czym
przystępuje do zaspokajania jego potrzeb. Wayne dostaje obsesji na
jej punkcie, a wkrótce potem umiera. A Elaine nie informując nikogo
o śmierci Wayne'a wraca do miasta i podejmuje poszukiwania
mężczyzny, z którym mogłaby ułożyć sobie życie.
„Czarownica
miłości” to drugi, po „Viva” (2007), pełnometrażowy film
Anny Biller. Scenariusz napisała sama, zajęła się także
montażem, muzyką, scenografią, kostiumami i została jednym z
producentów. Starania jej i pozostałych członków ekipy pracującej
nad „Czarownicą miłości” zostały docenione przez krytykę i
wielu pozostałych odbiorców, ze szczególnym wskazaniem na
miłośników XX-wiecznego kina grozy. Bo „Czarownica miłości”
jest hołdem dla kinematografii lat 60-tych i 70-tych – filmem
stylizowanym na tamte okresy, którego akcję osadzono jednak w
czasach współczesnych.
„Czarownicę
miłości” klasyfikuje się różnie – jeden portal donosi o
mieszance horroru komediowego z romansem, inny o miszmaszu dramatu,
horroru i kina suspensu, a według jeszcze innego omawiany obraz Anny
Biller jest wyłącznie horrorem komediowym. Dla mnie natomiast jest
to miks horroru, thrillera i romansu, wyróżniający się oprawą
audiowizualną, acz mocno kulejący w sferze fabularnej. Wydaje mi
się, że gdyby taki film wypuszczono w latach 60-tych lub 70-tych XX
wieku (rzecz jasna nie do końca taki, bo akcja rozgrywa się w
czasach współczesnych) to nie zebrałby tak entuzjastycznych
recenzji tak od krytyków, jak zwykłych widzów. Ale na „Czarownicę
miłości” należy patrzeć z dzisiejszej perspektywy – zresztą
inaczej niźli jak podróż do przeszłości odbierać tego obrazu
nie sposób. b„Czarownicę miłości” nakręcono na
35-milimetrowej taśmie filmowej, starając się przy tym, zresztą
udanie, imitować technicolor. Wrażenie obcowania z filmem powstałym
w latach 60-tych bądź 70-tych potęguje egzaltowana gra aktorów.
Patetyczne kwestie wtłaczane w ich usta przez scenarzystkę,
wygłaszane przesadnie natchnionym tonem raz przy zachowaniu
posągowego oblicza, a innymi razy z nienaturalnymi grymasami
wykrzywiającymi ich twarze. Zmanierowane podejście obsady
„Czarownicy miłości” musiało być zamierzone – wziąwszy pod
uwagę oprawę audiowizualną moim zdaniem należy przyjąć, że ta
mało wiarygodna gra aktorska nie brała się z ich własnych
ograniczeń tylko kierowało nimi pragnienie osiągnięcia efektu
zbliżonego do tego, jaki możemy zaobserwować w filmach z dawnych
lat. Znalazłam w Sieci informację (aczkolwiek nie wiem, czy jest
prawdziwa), że wstępne zdjęcia „Czarownicy miłości” miały
być hołdem dla „Ptaków” Alfreda Hitchcocka, ale ja pomyślałam
wówczas o innym obrazie mistrza suspensu, a mianowicie o
„Psychozie”. Kobieta jadąca samochodem, do myśli której mamy
akurat dostęp, to moim zdaniem istna podróbka Janet Leigh, a nie
Tippi Hedren. Ale niewykluczone, że po prostu nie wyłapałam
powiązania z tą drugą... Tą kobietą w filmie Anny Biller jest
tytułowa czarownica miłości, Elaine, w którą wcieliła się
Samantha Robinson, bardzo smacznie oddająca styl aktorek często
obserwowany w filmach z poprzedniego wieku. Dla mnie jej warsztat był
swoistym skrzyżowaniem tego obieranego przez kobiety występujące w
produkcjach Hitchcocka i tego, który możemy zaobserwować we
włoskich filmach grozy z lat 70-tych, 80-tych zresztą też. Te
zbliżenia na oczy, czasami wręcz wycinanie tej części twarzy i
podawanie jej w fantasmagorycznej oprawie - to każdemu długoletniemu
wielbicielowi horrorów po prostu musi przywieść na myśl dokonania
choćby takich artystów jak Lucio Fulci czy Dario Argento. A to nie
wszystko. Anna Biller sama zaprojektowała kostiumy, które tak samo
jak realizacja omawianego obrazu, oddają ducha minionej epoki. A to
wszystko w zderzeniu z nowoczesnymi samochodami i telefonami
komórkowymi (chociaż w tym drugim przypadku chyba powinnam użyć
liczby pojedynczej, bo odnotowałam tylko ten należący do Trish,
nowej znajomej głównej bohaterki) tworzy paradoksalnie niezwykle
przyjemny dysonans. Kontrast jest bardzo rażący, ale owo zakłócenie
harmonii, ten ogromny rozdźwięk tylko potęguje pozytywne doznania
dostarczane przez to widowisko. Ścieżka dźwiękowa również
zasługuje na pochwałę, przy czym mnie najbardziej nie ujął
główny motyw muzyczny (chociaż odpowiednio nastrojowy i wpadający
w ucho) tylko, jeśli uszy mnie nie myliły, fragment uwielbianej
przeze mnie „Dla Elizy” Ludwiga van Beethovena, subtelnie
wybrzmiewający w paru momentach i kompozycja podobna (nie taka sama)
do tej z „Psychozy” Alfreda Hitchcocka, ze sceny pod prysznicem,
ściśle mówiąc. Nie chciałabym jednak, żeby ktoś pomyślał, że
Anna Biller wykorzystała cały ten asortyment do stworzenia
mrocznego, trzymającego w napięciu obrazu o wiedźmie, która w
krwawy sposób morduje swoich kochanków. Jaskrawe kolory i fikuśne
stroje, narkotyczne wizje wpychające widzów w odmęty oniryzmu i
bardzo lekkie, poza jednym momentem pozbawione gore,
spojrzenie na fabułę, może jeszcze nie komediowe, ale prawie.
Właśnie taka jest „Czarownica miłości” - nie mroczna, nie
krwawa i przynajmniej mnie absolutnie nietrzymająca w napięciu, ale
za to wprowadzająca w iście nostalgiczny nastrój.
Anna
Biller jest feministką i ten swój sposób bycia bardzo wyraźnie
wyartykułowała w „Czarownicy miłości”. Zaraz po dotarciu do
Arcaty Elaine poznaje dekoratorkę wnętrz, Trish, z którą to
niedługo potem przeprowadzi bardzo ciekawą rozmowę. Ciekawą
dlatego, że najsilniej uwidoczni ona sprzeczności budujące główną
bohaterkę omawianego filmu. Czy to faktyczna, czy tylko rzekoma
czarownica Elaine ma staroświeckie poglądy na rolę kobiet i
mężczyzn w związku. Wychodzi z założenia, że kobieta powinna
zaspokajać wszelkie pragnienia swojego partnera, myśleć o jego, a
nie swoich własnych potrzebach. Trish natomiast jest kobietą
wyzwoloną, którą wręcz oburza sama myśl o sprowadzeniu się do
roli niewolnicy mężczyzny. W tej ich konwersacji anachroniczność
zderzy się z nowoczesnością, czyli tak samo jak w przypadku
zestawienia realizacji „Czarownicy miłości” z okresem, w którym
rozgrywa się jej akcja. W każdym razie sęk w tym, że Elaine wcale
nie zachowuje się, jak kobieta gotowa podporządkować się
mężczyźnie – to rasowa femme fatale, niewiasta z osobowością
narcystyczną, która dąży wyłącznie do zaspokojenia swojego
pragnienia. A jej obsesją jest znalezienie miłości swojego życia,
silnego mężczyzny, któremu mogłaby całkowicie się oddać.
Pytanie tylko czy taki mężczyzna, jakiego sobie wymarzyła w ogóle
istnieje? Czy jest jakakolwiek szansa, by na jej drodze pojawił się
osobnik płci męskiej, który w stu procentach sprosta jej
wymaganiom? Bo wszystko wskazuje na to, że Elaine nigdy nie zadowoli
się kimś, w kim dostrzeże choćby najmniejszy zgrzyt, tj. nawet
drobną wadę, z jej puntu widzenia. I pytanie numer dwa: czy po
odkryciu nieakceptowalnych przez nią cech u jej kochanków, Elaine w
jakiś sposób doprowadza do ich śmierci, czy to z wykorzystaniem
czarów, czy halucynogenów, czy to raczej zbieg okoliczności, że
wszyscy jej partnerzy umierają zaraz po uświadomieniu sobie przez
nią, że nie zasługują na jej miłość? Bez względu na to, jak
Anna Biller odpowie na to pytanie, UWAGA SPOILER (a
przynajmniej w finale zrobi z Elaine morderczynię (bo nie zdradza
wprost, czy wcześniej też zabijała), tym samym wybierając opcję,
której się spodziewałam – udało mi się nawet przewidzieć
kształt ostatniej sceny i nie dlatego, że jeden z plakatów
„Czarownicy miłości” jest jednym wielkim spoilerem, tylko za
sprawą pewnego obrazu namalowanego przez Elaine w jej nowym lokum)
KONIEC SPOILERA pewne jest, że pierwszoplanowa postać tej
produkcji nie jest zrównoważona psychicznie, że ma spory problem,
którego oczywiście ona sama zupełnie nie dostrzega i który może
choć nie musi stwarzać niebezpieczeństwo dla jej otoczenia,
zwłaszcza że kobieta para się magią. Wykorzystuje ją w swoich
kontaktach z mężczyznami, w których przynajmniej na początku
widzi dobry materiał na męża, albo tak jej się wydaje, bo można
mieć wątpliwości (ale nie twierdzę, że na pewno tak będzie),
czy Elaine jest prawdziwą czarownicą. Na miejscu Anny Biller
skróciłabym ten obraz o kilkadziesiąt minut, bo ma on za dużo
przestojów, niemiłosiernie rozwleczonych sekwencji, które na
domiar złego, jak dla mnie, były okrutnie wręcz przesłodzone.
Gadki o miłości, spotkania kochanków i te nasycone erotyzmem i te
bardziej niewinne, jak na przykład na początku (tylko przez konie)
kojarząca mi się z „Marnie” Hitchcocka, która prowadzi nas do
jakże infantylnego, boleśnie przejaskrawionego przyjątka
urządzonego przez członków kowenu, do którego należy Elaine –
część z tego bym wycięła, a część skróciła, ale
niewykluczone, że osobom, którzy nie mają takiej awersji do
romansów jak ja, te wszystkie miłostki wcale nie będą
przeszkadzać. A może nawet będą dla nich sporą atrakcją. Może
– ja zaś pewnie bym usnęła, gdyby nie wyborna realizacja
„Czarownicy miłości”.
Jak
już wspomniałam drugi pełnometrażowy film Anny Biller jest
podróżą do przeszłości, do kina grozy z lat 60-tych i 70-tych XX
wieku. Film zrealizowany na modłę horrorów i dreszczowców z
tamtych lat, ale rozgrywający się w czasach współczesnych. Od
strony technicznej to prawdziwa uczta dla widzów stęsknionych za
dawnymi sposobami kręcenia filmów, dla wielbicieli XX-wiecznego
kina grozy, ale od strony fabularnej według mnie wypadający
nieporównanie słabiej. Właściwie to gdyby nie realizacja to
najprawdopodobniej nie dotrwałabym nawet do połowy seansu, bo choć
sama ta historia nie była pozbawiona walorów (osobowość głównej
bohaterki, komentarze społeczne) to niestety nie zdołały one
całkowicie zrekompensować mi licznych przestojów. Głównie w
postaci, leżących daleko poza sferą moich zainteresowań, wątków
miłosnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz