W
Irlandii udało się w końcu opanować epidemię wirusa Maze, który
zamieniał ludzi w żądne ludzkiego mięsa, bezrozumne bestie.
Dwadzieścia pięć procent zarażonych odpornych na niedawno
stworzony lek odizolowano od reszty obywateli, a wyleczonych waśnie
zaczęto przywracać społeczeństwu, co spotyka się ze sprzeciwem
wielu Irlandczyków. Dziennikarka Abbie, mieszkająca ze swoim małym
synkiem Cillianem przyjmuje pod swój dach Senana, brata jej męża
Luke'a, który zginął podczas epidemii. Mężczyzna jest jednym z
wyleczonych i tak jak oni wszyscy pamięta, co robił i jak się czuł
w okresie choroby. A jego najgorszym wspomnieniem jest moment śmierci
jego brata. Decyduje się jednak nie opowiadać o tym Abbie.
Tymczasem w mieście formuje się grupa złożona z wyleczonych,
którzy mają dość traktowania ich jak obywateli drugiej kategorii,
pod przewodnictwem przyjaciela Senana, Conora. Zamierzają oni
zmienić ten niekorzystny dla siebie stan rzeczy. Conorowi bardzo
zależy na tym, aby jego najbliższy kolega wstąpił w ich szeregi,
ale Senan nie jest przekonany do tego pomysłu.
„Wyleczeni”
to irlandzki horror w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu
Davida Freyne'a i na podstawie jego własnego scenariusza. Nominowany
do IFTA (Irlandzkiej Nagrody Filmowej i Telewizyjnej) za
charakteryzację i wyróżniony nominacją Davida Freyne'a do Nagrody
Festiwalowej w sekcji „Prezentacje Specjalne” na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie w 2017 roku odbył się jego
pierwszy pokaz. Do szerokiego obiegu „Wyleczonych” wpuszczono w
roku 2018.
Do
pierwszego pełnometrażowego filmu Davida Freyne'a zdążyła już
przylgnąć etykietka z napisem zombie movie, ale nie jestem
pewna, czy w tym przypadku jest ona właściwa. Reżyser i
scenarzysta stwierdził, że to potwory (tylko) podobne do zombie i z
takim określeniem mogę się zgodzić. Bo osobnicy zainfekowani
wirusem Maze istotnie zachowują się, jak żywe trupy (acz nie
wiemy, czy ich serca faktycznie nie biją), choć można mieć
zastrzeżenia do ich instynktu stadnego, klasyczne zombie wszak nie
czują potrzeby działania w zespole w przeciwieństwie do zarażonych
omówionych w „Wyleczonych”. Ale już ich główna potrzeba,
najsilniejszy z ich instynktów jest taki sam jak u zombie. Tym czego
nade wszystko łakną to ludzkie mięso, którym to się żywią.
Innym elementem upodabniającym ich do żywych trupów jest niski
iloraz inteligencji – są bezrozumnymi maszynkami do zabijania,
wydobywającymi ze swoich gardeł jedynie jakieś nieartykułowane,
nieskładające się ze słów dźwięki. I z czego zadowolona nie
byłam potrafią biegać – tak, David Freyne wpisał się w tę
denerwującą mnie modę na szybko poruszających się zarażonych,
tutaj tylko przypominających zombie. To określenie, jeśli nic mi
nie umknęło, ani razu w scenariuszu nie pada, ale nie to sprawia,
że nie potrafię patrzeć na ofiary wirusa Maze, jak na klasyczne
żywe trupy. Po prostu nie mam pewności, czy osobnicy, których
dopadła ta choroba (przenoszona poprzez ugryzienie, mamy więc
kolejną zbieżność z klasycznymi zombiakami) istotnie są
ożywionymi trupami, czy może raczej ich serca cały czas biją.
Jeśli nie, to wychodzi na to, że środek, który wyleczył
siedemdziesiąt pięć procent zakażonych przywrócił ich do życia.
Innymi słowy, że mamy tutaj do czynienia ze zmartwychwstaniem, ale
jeśli rzeczywiście tak jest to (o ile niczego nie przegapiłam)
twórcy filmu o tym nie wspominają. A w takim przypadku
bezpieczniejsze wydaje mi się założenie, że chorzy z
biologicznego punktu widzenia nie byli martwi. Dlaczego nie zwlekałam
z obejrzeniem „Wyleczonych”? Ja, która nader niechętnie zasiada
do seansu współczesnych horrorów o zombie i im podobnych, która
jeśli chodzi o tego rodzaju filmy potrzebuje trochę czasu na
mobilizację, a i nie zawsze się to udaje (to znaczy nie oglądam
każdego takiego horroru, którego mam możliwość obejrzeć)?
Odpowiedź jest krótka: Ellen Page. Aktorka, której grę bardzo
lubię, która potrafi tworzyć miłe dla mojego oka kreacje, aż tak
wiarygodne, że doszłam do wniosku, że umili mi ona przeprawę
przez tę niepreferowaną przeze mnie konwencję kina grozy. I miałam
rację – Ellen Page mnie nie zawiodła – ale tylko po części,
bo historia wymyślona przez Davida Freyne'a nie była dla mnie tak
nieodpowiednia, jak się spodziewałam. Przygotowałam się na
kolejną opowiastkę o hordach zarażonych polujących na
niezainfekowanych osobników, na apokaliptyczną historię o wirusie
zamieniającym ludzi w bezrozumne bestie, a spojrzenie Davida
Freyne'a okazało się inne. Tchnął w tę konwencję trochę
świeżości, miał własny pomysł na horror o zarazie. Pomysł,
który przyjęłam z otwartymi ramionami, dzięki któremu nie
ogarniało mnie ogromne znużenie, który zaciekawił mnie na tyle,
żebym nie musiała walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania
seansu. Zachwycona nie byłam, David Freyne i jego ekipa nie zdołali
mnie olśnić, nie dali mi niczego, co doprowadziłoby mnie do
przekonania, że mam do czynienia z dziełem wybitnym, z horrorem,
którego żaden miłośnik tego gatunku nie może przegapić. Ale w
kategoriach zwykłej rozrywki „Wyleczeni” w moim odczuciu spisali
się całkiem nieźle.
Największa
siła tej historii według mnie nie wynika z warstwy stricte
horrorowej tylko z płaszczyzny obyczajowej/dramatycznej. Owszem,
charakteryzacje zarażonych w miarę mnie usatysfakcjonowały – w
miarę, bo mogłyby być bardziej makabryczne, ale z drugiej strony
to minimalistyczne podejście twórców efektów specjalnych dodawało
tym postaciom wiarygodności. Owszem, ujęcia gore nie miały
w sobie ani grama sztuczności, ale było ich stanowczo za mało i
pojawiały się w tak szybkich migawkach, że podejrzewam, iż nawet
osoby nieprzyzwyczajone do krwawych horrorów nie zdążą poczuć
nawet niewielkich mdłości. Jump scenki z kolei (bo przecież
bez nich nie mogło się obyć...) na mnie nie wywarły pożądanego
rezultatu. Nie wiem dlaczego nie podskakiwałam w fotelu, bo
pojawiały się one w niespodziewanych momentach i akompaniowały im
odpowiednio głośne, upiorne dźwięki. Wiem tylko, że moje ciało
w ogóle na nie nie reagowało. Podsumowując: nie uważam, żeby
wszystkie elementy charakterystyczne dla horroru w całości
sfuszerowano. Miały swoje plusy i minusy, ale te pierwsze moim
zdaniem były mniejsze od tych, jakich dostarczyła mi warstwa
obyczajowa/dramatyczna. Scenariusz „Wyleczonych” najmocniej
koncentruje się na Senanie, w którego w całkiem dobrym stylu
wcielił się Sam Keeley. Na mężczyźnie, który jako jeden z
tytułowych wyleczonych wraca do swojego rodzinnego miasta. W domu, w
którym się wychował mieszka Abbie, żona jego zmarłego podczas
epidemii wirusa Maze brata, wraz ze swoim kilkuletnim synkiem, która
decyduje się przyjąć go pod ten dach. Kobieta w przeciwieństwie
do dużej części Irlandczyków, którym udało się uniknąć tej
okropnej choroby, uważa, że nie można winić wyleczonych za
straszne czyny, których dopuszczali się przedtem. W „Wyleczonych”
ten wyraźnie nakreślony konflikt jest jednym z głównych nośników
aury niebezpieczeństwa, obok kilku tysięcy odpornych na leczenie a
la zombie przetrzymywanych w celach. Irlandzki rząd właśnie
decyduje się kolejno wyeliminować tych osobników – rozpoczyna
proces eutanazji odpornych na leczenie, co budzi sprzeciw części
społeczeństwa, innych natomiast takie rozwiązanie problemu w pełni
satysfakcjonuje. Nie wiem, czy aby nie nadinterpretuję, ale
odbierałam to wszystko jako komentarz do jednego ze znanych mi z
rzeczywistości zjawisk. Bo w końcu nie brakuje ludzi, którzy
wychodzą z założenia, że choroba nie usprawiedliwia zbrodniczych
czynów, którzy domagają się karania tych osób, którzy podczas
popełniania ciężkiego przestępstwa nie byli w pełni władz
umysłowych. Zestawianie ludzi chorych psychicznie z a la zombie może
i jest trochę nie na miejscu, ale wydaje mi się (zakładając, że
rzeczywiście taka była intencja scenarzysty, bo jak już
zaznaczyłam niewykluczone, że to nadinerpretacja, choć nie wydaje
mi się, żeby tak było), że celem Davida Freyne'a nie było
uwłaczanie ludziom chorym, że już prędzej się za nimi wstawiał.
Oczywiście, Conor i jego trzódka, stwarzają zagrożenie dla
społeczeństwa, ale ich agresja jest odpowiedzią na zachowania ich
przeciwników. Wyleczeni są dyskryminowani, atakowani, spychani poza
margines społeczeństwa, wykorzystywani, nie mają takich praw, jak
ludzie, którzy uniknęli zarażenia wirusem Maze. Nie dziwi więc,
że w końcu tracą cierpliwość, że postanawiają stawić opór.
Pytanie tylko, czy sposoby jakie wybierają są aby właściwe?
Przemoc rodzi przemoc. Takie przesłanie między innymi zawarto w tym
filmie, a jego głównego bohatera Senana, postawiono w pozycji
człowieka niejako rozdartego. Jest jednym z wyleczonych i tak jak
pozostali członkowie tej grupy sprzeciwia się działaniom rządu (i
wielu innych) względem nich i jednostek odpornych na leczenie, ale
nie sądzi, by działalność nielegalnego stowarzyszenia Conora
przyniosła dobre rezultaty. I wielu odbiorców „Wyleczonych”
(jeśli nie wszyscy) będzie podzielać pogląd Senana na tę sprawę,
sympatyzować właśnie z nim, pomimo wiedzy o strasznych czynach,
jakich wcześniej się dopuszczał. Z Abbie oczywiście też łatwo
nawiązać nić sympatii, ale to Senan stoi na pierwszym planie i to
jego rozterki, jego trauma, jego ogromne cierpienie oddziaływało na
mnie najsilniej. Acz i tak nie tak mocno, jakbym chciała, bo
narracja mogłaby być dużo bardziej intensywna. Zagubienie,
rozpacz, niemożność dostosowania się do społeczeństwa,
przystosowania do obecnej rzeczywistości, wyrzuty sumienia i
oczywiście nieuchronnie zbliżające się niebezpieczeństwo, to
wszystko można było uwypuklić dalece mocniej, odmalowywać dużo
bardziej sugestywnymi obrazami. Bardziej mrocznymi i
przygnębiającymi. Innymi słowy, wolałabym, żeby David Freyne i
jego ekipa poszli w stronę kina niszowego, a nie mainstreamowego, bo
nie mogłam oprzeć się poczuciu działania tych filmowców pod
dyktando tego drugiego. Ale na szczęście bez przesady. Zakończenie
też bym poprawiła – rozczarowało mnie to zamknięcie, tym
bardziej, że było tak blisko, że już, już myślałam, iż
scenarzysta podąży w najlepszym z możliwych kierunków. To znaczy
z tych, które zdołałam wymyślić.
Na
tle znanych mi XXI-wiecznych horrorów o różnego rodzaju zarazach
zamieniających ludzi w bezrozumne bestie, w zestawieniu z innymi
tego typu apokaliptycznymi i postapokaliptycznymi współczesnymi
obrazami, z którymi dotychczas się zetknęłam, „Wyleczeni” w
mojej ocenie lekko wybijają się ponad średnią. Ale wziąwszy pod
uwagę fakt, że nie jestem zapaloną miłośniczką takich klimatów,
bardzo możliwe, że fani tychże wprost rozsmakują się w tej
pozycji. Choć może nie wszyscy, bo nie jestem pewna, czy to trochę
inne spojrzenie na horror o zarazie przekona tradycjonalistów, ludzi
rozmiłowanych w konwencjonalnych historiach o zombie i im podobnych.
Niemniej myślę, że nawet oni powinni dać szansę temu
pełnometrażowemu debiutowi Davida Freyne'a, bo przynajmniej
niektórym z nich może się to opłacić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz