czwartek, 2 sierpnia 2018

„Hagazussa” (2017)

XV wiek. Mała Albrun mieszka wraz z matką w drewnianej chatce w austriackich Alpach. Tutejsza społeczność uważa je za czarownice i chętnie daje wyraz swojej nienawiści względem nich. Pewnej zimy matkę Albrun dopada poważna choroba, a dziewczynka roztacza nad nią troskliwą opiekę. Po kilku dniach kobieta umiera, zostawiając swoją córkę zupełnie samą. Lata później dorosła już Albrun nadal mieszka w chatce, w której dorastała. Ma kilkumiesięczną córeczkę i kozy, dzięki którym może handlować mlekiem, ale wciąż jest atakowana przez „bogobojnych” mieszkańców tych okolic. Wkrótce jednak zaprzyjaźnia się z jedną z miejscowych kobiet, Swindą, która zdaje się nie wierzyć w to, że Albrun jest wiedźmą.

Prace (od pomysłu do finalizacji projektu) nad niemiecko-austriackim horrorem „Hagazussa” trwały aż cztery lata z powodu problemów finansowych. Film w reżyserii i na podstawie scenariusza Lukasa Feigelfelda został wyprodukowany przez Deutsche Film- und Fernsehakademie Berlin, ale jako że nie cieszył się odpowiednim wsparciem finansowym rozpoczęto kampanię crowdfundingową, dzięki której po długim czasie doprowadzono ten projekt do końca. W 2017 roku film był pokazywany na różnych festiwalach, a do szerszego obiegu trafił w roku 2018.

„Hagazussa” przez niektórych recenzentów jest porównywana do „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” w reżyserii Roberta Eggersa. I rzeczywiście film Lukasa Feigelfelda został utrzymany w podobnym klimacie, a i w scenariuszu można odnaleźć pewne zbieżności z tamtym głośnym obrazem. Jeśli jednak wierzyć informacjom zamieszczonym w Internecie pomysł na „Hagazussę” zrodził się jeszcze przed pierwszym pokazem „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii”, dlatego nie jestem pewna, czy, przynajmniej na gruncie fabularnym, można wyrzucać twórcom omawianej produkcji zapożyczenia z dzieła Eggersa. A nawet jeśli to (w scenariuszu) owe podobieństwa sprowadzają się do motywu (tutaj faktycznych bądź tylko rzekomych) czarownic. Skojarzenia z „Czarownicą: Bajką ludową z Nowej Anglii” budzi przede wszystkim realizacja „Hagazussy” i jeśli o to chodzi to wcale bym się nie zdziwiła, gdyby twórcy tej drugiej produkcji wzorowali się na wzmiankowanym dokonaniu Roberta Eggersa. Co nie znaczy, że rzeczywiście tak było. Horror Lukasa Feigelfelda zdecydowanie nie jest pozycją dla każdego miłośnika gatunku. Nie jestem nawet przekonana, czy wszyscy fani „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” (filmu, moim zdaniem, lepszego od tego tutaj) zapałają sympatią do tego obrazu, bo cechuje się on większą powolnością. Miejscami nawet dla mnie, miłośniczki takich leniwych narracji, za daleko idącą. Tylko czasami – przeważnie autentycznie pieszczono moje oczy iście klimatycznymi obrazami, którym nierzadko akompaniowała nastrojowa ścieżka dźwiękowa. Za dnia czasami mieniące się żywymi barwami, zapierające dech w piersi zalesione góry i rozległe błonie, a innymi razy kąpiące się w różnych odcieniach szarości i w porozpraszanej mgle, z czego aż nadto wyraźnie emanowała jakaś nieznana groźba. Nocami zyskiwała ona na sile – ciemność była tak gęsta, a schronienie głównej bohaterki tak wątłe, że bez żadnego wysiłku ze swojej strony śledziłam te fragmenty w ciągłym poczuciu zagrożenia. Niebezpieczeństwa, które w każdej chwili mogło nadejść zarówno ze strony innych mieszkańców tych okolic, jak i czegoś spoza znanego nam świata, jakiejś niematerialnej potworności żerującej w tej części Alp. W XV wieku, w okresie królowania wszelkiej maści zabobonów, w czasach posądzania ludzi o czary, o działalność na rzecz Szatana. Albrun i jej matka są pustelniczkami. Żyją w małej chatce wysoko w górach, w znacznym oddaleniu od pozostałych członków tej małej społeczności. Nie chodzą do kościoła, nie mają przyjaciół, za to całe mnóstwo wrogów złożonych z „bogobojnych” chrześcijan – to znaczy takich, co to uważają, że wolą Boga jest dręczenie jednostek, przez nich samych uważanych za czarownice. Kiedy matka Albrun po kilkudniowej chorobie umiera, notabene w dosyć niepokojących okolicznościach, akcja przeskakuje lata do przodu. „Hagazussę” podzielono na kilka rozdziałów, z których to tylko pierwszy koncentruje się na nieletniej Albrun. W kolejnych jest już dorosła, ale nadal prowadzi samotniczy tryb życia i wciąż jest obiektem ataków niektórych członków tutejszej społeczności. To znaczy całkowicie sama nie jest, bo ma kilkumiesięczną córeczkę i kozy zapewniające jej utrzymanie. Kozy, do których ma niezdrowy pociąg... Albrun często zostawia swoje dziecko samo w chatce na wiele godzin, ale po powrocie roztacza nad nim troskliwą opiekę. Wydaje się więc, że kocha swoją córkę, więc tym bardziej zastanawia to, że nie zabiera jej ze sobą, gdy wypuszcza się gdzieś dalej. Szczególnie, że nieżyczliwych jej ludzi nie brakuje, a drewniana chatka z całą pewnością nie stanowi w pełni bezpiecznego schronienia dla maleństwa. Ramiona matki też nie, ale według mnie i tak byłoby to dużo lepsze wyjście od zostawiania dziecka samego... W swoim scenariuszu Lukas Feigelfeld zawarł bardzo mało wypowiedzi aktorów. Właściwie to kwestii jest jak na lekarstwo - opowieść tę budują w większości niezwykle sugestywne obrazy, co jednak nie powinno zbyt wielu widzom utrudnić rozeznania się w fabule „Hagazussy”. Bo historia ta wielce skomplikowana nie jest, a i zdjęcia są tak wiele mówiące, że moim zdaniem dodatkowe słowa były tutaj zbędne. Nie potrzebowałam większej ilości dialogów, ale za to z ulgą przyjęłabym skrócenie co poniektórych sekwencji.

Lukas Feigelfeld i jego ekipa w mojej ocenie miejscami za mocno chcieli powoli potęgować napięcie. Proces ten czasami był tak niemiłosiernie przeciągany, że mniej więcej w jego połowie traciłam wszelkie zainteresowanie dalszym przebiegiem danego fragmentu filmu. Chciałam tylko, żeby już się skończył, bo napięcie zostało już ze mnie wyparte, a jego miejsce zajęło znużenie. Niektóre wędrówki dorosłej Albrun (dobra kreacja Aleksandry Cwen) po lesie i niektóre bardzo długie zbliżenia na jej postać w różnych miejscach, te sugerujące, że już za chwilę stanie się coś złego, ale i te następujące tuż po takich wydarzeniach, mocno mnie zmęczyły. Ale na szczęście w większości tego typu scenek, w moim odbiorze, twórcy wykazywali się dużą skutecznością w tej materii. Sprawiali, że wpatrywałam się w ekran z coraz to potężniejszym przeczuciem rychłego nieszczęścia, z narastającym napięciem, które tak długo nie znajdowało ujścia, że chwilami obawiałam się, że mogę tego nie wytrzymać. Ale zanim doszło do, nazwijmy to, przeciążenia, następowała kulminacja wcześniej nagromadzonej grozy. Parę tych zwieńczeń rzeczonych sekwencji wprost przygniotło mnie okropnym poczuciem nieodwracalnej straty. Smutek wręcz mnie obezwładniał i aż do napisów końcowych byłam przekonana, że to jedynie przedsmak tej konkretnej emocji, że twórcy już wkrótce pokażą mi coś dużo bardziej przygnębiającego, że skonfrontują mnie z jeszcze większymi tragediami, które być może „zostawią mnie w kawałkach”. I rzeczywiście coraz gorzej się działo, każda kolejna stacja na tej nieszczęsnej drodze boleśniej godziła w moje serce, a najlepsze w tym wszystkim było to, że domyślałam się do jakiej katastrofy to wszystko zmierza. Dzięki temu smutek był większy, przeżywałam to jeszcze silniej, z większą obawą myślałam o końcówce tej opowieści. Obawą o siebie, bo nie byłam pewna, czy wytrzymam to, co podejrzewałam, że wtedy nastąpi. Czy aby nie rozkleję się na widok tragedii takiego kalibru. A nie miałam żadnych wątpliwości, że zostanie ona podana w jeszcze bardziej emocjonalny sposób niż wcześniejsze smutne i niepokojące wydarzenia z życia Albrun. Bo muszę tutaj przyznać, że nocne scenki wskazujące na obecność jakiejś nadnaturalnej postaci (aczkolwiek istnieje też inne możliwe wyjaśnienie tych zjawisk) w chatce głównej bohaterki oraz w jej okolicach, lekko jeżyły mi włosy na głowie. Właśnie takie próby straszenia w horrorze lubię – zasiewanie ziaren niepewności, pozostawianie dużego pola dla wyobraźni widza, sugestie obecności jakichś widmowych intruzów, zamiast mało realistycznych dosłowności i prymitywnych jump scenek.

„Hagazussa” Lukasa Feigelfelda to według mnie pozycja obowiązkowa dla miłośników minimalistycznych, nieśpiesznie wyłuszczanych filmowych opowieści utrzymanych w iście mrocznym klimacie. Dla fanów historii o czarownicach (faktycznych bądź rzekomych) osadzonych w dawnych epokach, w przepięknych, ale też złowieszczych krainach, w których nie brakuje ludzi wrogo nastawionych do pogan, jednostek głęboko wierzących w to, że Bóg oczekuje od nich znęcania się nad każdym, kto w ich ocenie para się czarną magią. A czy takie osoby rzeczywiście w „Hagazussie” się pojawiają? Czy to film o czarownicy lub czarownicach? Czy właśnie stąd bierze się to namacalne wręcz zagrożenie emanujące z tych doskonałych zdjęć, czy raczej powinniśmy szukać innego źródła rzeczonego niebezpieczeństwa? Zdradzę tylko tyle, że twórcy „Hagazussy” nie kręcili pod dyktando mainstreamu, absolutnie nie celowali tutaj w miłośników wyłącznie tego typu kina. To horror dla tej mniejszości, która wprost przepada za kameralnymi, pozbawianymi bzdurnego efekciarstwa, wolno budowanymi historiami, utrzymanymi w zapadających w pamięć złowrogich klimatach. Dla tej mniejszości, w którą i ja się wpisuję.

1 komentarz: