XV
wiek. Mała Albrun mieszka wraz z matką w drewnianej chatce w
austriackich Alpach. Tutejsza społeczność uważa je za czarownice
i chętnie daje wyraz swojej nienawiści względem nich. Pewnej zimy
matkę Albrun dopada poważna choroba, a dziewczynka roztacza nad nią
troskliwą opiekę. Po kilku dniach kobieta umiera, zostawiając
swoją córkę zupełnie samą. Lata później dorosła już Albrun
nadal mieszka w chatce, w której dorastała. Ma kilkumiesięczną
córeczkę i kozy, dzięki którym może handlować mlekiem, ale
wciąż jest atakowana przez „bogobojnych” mieszkańców tych
okolic. Wkrótce jednak zaprzyjaźnia się z jedną z miejscowych
kobiet, Swindą, która zdaje się nie wierzyć w to, że Albrun jest
wiedźmą.
Prace
(od pomysłu do finalizacji projektu) nad niemiecko-austriackim
horrorem „Hagazussa” trwały aż cztery lata z powodu problemów
finansowych. Film w reżyserii i na podstawie scenariusza Lukasa
Feigelfelda został wyprodukowany przez Deutsche Film- und
Fernsehakademie Berlin, ale jako że nie cieszył się odpowiednim
wsparciem finansowym rozpoczęto kampanię crowdfundingową, dzięki
której po długim czasie doprowadzono ten projekt do końca. W 2017
roku film był pokazywany na różnych festiwalach, a do szerszego
obiegu trafił w roku 2018.
„Hagazussa”
przez niektórych recenzentów jest porównywana do „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” w reżyserii Roberta Eggersa. I
rzeczywiście film Lukasa Feigelfelda został utrzymany w podobnym
klimacie, a i w scenariuszu można odnaleźć pewne zbieżności z
tamtym głośnym obrazem. Jeśli jednak wierzyć informacjom
zamieszczonym w Internecie pomysł na „Hagazussę” zrodził się
jeszcze przed pierwszym pokazem „Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej
Anglii”, dlatego nie jestem pewna, czy, przynajmniej na gruncie
fabularnym, można wyrzucać twórcom omawianej produkcji
zapożyczenia z dzieła Eggersa. A nawet jeśli to (w scenariuszu)
owe podobieństwa sprowadzają się do motywu (tutaj faktycznych bądź
tylko rzekomych) czarownic. Skojarzenia z „Czarownicą: Bajką
ludową z Nowej Anglii” budzi przede wszystkim realizacja
„Hagazussy” i jeśli o to chodzi to wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby twórcy tej drugiej produkcji wzorowali się na wzmiankowanym
dokonaniu Roberta Eggersa. Co nie znaczy, że rzeczywiście tak było.
Horror Lukasa Feigelfelda zdecydowanie nie jest pozycją dla każdego
miłośnika gatunku. Nie jestem nawet przekonana, czy wszyscy fani
„Czarownicy: Bajki ludowej z Nowej Anglii” (filmu, moim zdaniem, lepszego od tego tutaj) zapałają sympatią
do tego obrazu, bo cechuje się on większą powolnością. Miejscami
nawet dla mnie, miłośniczki takich leniwych narracji, za daleko
idącą. Tylko czasami – przeważnie autentycznie pieszczono moje
oczy iście klimatycznymi obrazami, którym nierzadko akompaniowała
nastrojowa ścieżka dźwiękowa. Za dnia czasami mieniące się
żywymi barwami, zapierające dech w piersi zalesione góry i
rozległe błonie, a innymi razy kąpiące się w różnych
odcieniach szarości i w porozpraszanej mgle, z czego aż nadto
wyraźnie emanowała jakaś nieznana groźba. Nocami zyskiwała ona
na sile – ciemność była tak gęsta, a schronienie głównej
bohaterki tak wątłe, że bez żadnego wysiłku ze swojej strony
śledziłam te fragmenty w ciągłym poczuciu zagrożenia.
Niebezpieczeństwa, które w każdej chwili mogło nadejść zarówno
ze strony innych mieszkańców tych okolic, jak i czegoś spoza
znanego nam świata, jakiejś niematerialnej potworności żerującej
w tej części Alp. W XV wieku, w okresie królowania wszelkiej maści
zabobonów, w czasach posądzania ludzi o czary, o działalność na
rzecz Szatana. Albrun i jej matka są pustelniczkami. Żyją w małej
chatce wysoko w górach, w znacznym oddaleniu od pozostałych
członków tej małej społeczności. Nie chodzą do kościoła, nie
mają przyjaciół, za to całe mnóstwo wrogów złożonych z
„bogobojnych” chrześcijan – to znaczy takich, co to uważają,
że wolą Boga jest dręczenie jednostek, przez nich samych uważanych
za czarownice. Kiedy matka Albrun po kilkudniowej chorobie umiera,
notabene w dosyć niepokojących okolicznościach, akcja przeskakuje
lata do przodu. „Hagazussę” podzielono na kilka rozdziałów, z
których to tylko pierwszy koncentruje się na nieletniej Albrun. W
kolejnych jest już dorosła, ale nadal prowadzi samotniczy tryb
życia i wciąż jest obiektem ataków niektórych członków
tutejszej społeczności. To znaczy całkowicie sama nie jest, bo ma
kilkumiesięczną córeczkę i kozy zapewniające jej utrzymanie.
Kozy, do których ma niezdrowy pociąg... Albrun często zostawia
swoje dziecko samo w chatce na wiele godzin, ale po powrocie roztacza
nad nim troskliwą opiekę. Wydaje się więc, że kocha swoją
córkę, więc tym bardziej zastanawia to, że nie zabiera jej ze
sobą, gdy wypuszcza się gdzieś dalej. Szczególnie, że
nieżyczliwych jej ludzi nie brakuje, a drewniana chatka z całą
pewnością nie stanowi w pełni bezpiecznego schronienia dla
maleństwa. Ramiona matki też nie, ale według mnie i tak byłoby to
dużo lepsze wyjście od zostawiania dziecka samego... W swoim
scenariuszu Lukas Feigelfeld zawarł bardzo mało wypowiedzi aktorów.
Właściwie to kwestii jest jak na lekarstwo - opowieść tę budują
w większości niezwykle sugestywne obrazy, co jednak nie powinno
zbyt wielu widzom utrudnić rozeznania się w fabule „Hagazussy”.
Bo historia ta wielce skomplikowana nie jest, a i zdjęcia są tak
wiele mówiące, że moim zdaniem dodatkowe słowa były tutaj
zbędne. Nie potrzebowałam większej ilości dialogów, ale za to z
ulgą przyjęłabym skrócenie co poniektórych sekwencji.
Lukas
Feigelfeld i jego ekipa w mojej ocenie miejscami za mocno chcieli
powoli potęgować napięcie. Proces ten czasami był tak
niemiłosiernie przeciągany, że mniej więcej w jego połowie
traciłam wszelkie zainteresowanie dalszym przebiegiem danego
fragmentu filmu. Chciałam tylko, żeby już się skończył, bo
napięcie zostało już ze mnie wyparte, a jego miejsce zajęło
znużenie. Niektóre wędrówki dorosłej Albrun (dobra kreacja
Aleksandry Cwen) po lesie i niektóre bardzo długie zbliżenia na
jej postać w różnych miejscach, te sugerujące, że już za chwilę
stanie się coś złego, ale i te następujące tuż po takich
wydarzeniach, mocno mnie zmęczyły. Ale na szczęście w większości
tego typu scenek, w moim odbiorze, twórcy wykazywali się dużą
skutecznością w tej materii. Sprawiali, że wpatrywałam się w
ekran z coraz to potężniejszym przeczuciem rychłego nieszczęścia,
z narastającym napięciem, które tak długo nie znajdowało ujścia,
że chwilami obawiałam się, że mogę tego nie wytrzymać. Ale
zanim doszło do, nazwijmy to, przeciążenia, następowała
kulminacja wcześniej nagromadzonej grozy. Parę tych zwieńczeń
rzeczonych sekwencji wprost przygniotło mnie okropnym poczuciem
nieodwracalnej straty. Smutek wręcz mnie obezwładniał i aż do
napisów końcowych byłam przekonana, że to jedynie przedsmak tej
konkretnej emocji, że twórcy już wkrótce pokażą mi coś dużo
bardziej przygnębiającego, że skonfrontują mnie z jeszcze
większymi tragediami, które być może „zostawią mnie w
kawałkach”. I rzeczywiście coraz gorzej się działo, każda
kolejna stacja na tej nieszczęsnej drodze boleśniej godziła w moje
serce, a najlepsze w tym wszystkim było to, że domyślałam się do
jakiej katastrofy to wszystko zmierza. Dzięki temu smutek był
większy, przeżywałam to jeszcze silniej, z większą obawą
myślałam o końcówce tej opowieści. Obawą o siebie, bo nie byłam
pewna, czy wytrzymam to, co podejrzewałam, że wtedy nastąpi. Czy
aby nie rozkleję się na widok tragedii takiego kalibru. A nie
miałam żadnych wątpliwości, że zostanie ona podana w jeszcze
bardziej emocjonalny sposób niż wcześniejsze smutne i niepokojące
wydarzenia z życia Albrun. Bo muszę tutaj przyznać, że nocne
scenki wskazujące na obecność jakiejś nadnaturalnej postaci
(aczkolwiek istnieje też inne możliwe wyjaśnienie tych zjawisk) w
chatce głównej bohaterki oraz w jej okolicach, lekko jeżyły mi
włosy na głowie. Właśnie takie próby straszenia w horrorze lubię
– zasiewanie ziaren niepewności, pozostawianie dużego pola dla
wyobraźni widza, sugestie obecności jakichś widmowych intruzów,
zamiast mało realistycznych dosłowności i prymitywnych jump
scenek.
„Hagazussa”
Lukasa Feigelfelda to według mnie pozycja obowiązkowa dla
miłośników minimalistycznych, nieśpiesznie wyłuszczanych
filmowych opowieści utrzymanych w iście mrocznym klimacie. Dla
fanów historii o czarownicach (faktycznych bądź rzekomych)
osadzonych w dawnych epokach, w przepięknych, ale też złowieszczych
krainach, w których nie brakuje ludzi wrogo nastawionych do pogan,
jednostek głęboko wierzących w to, że Bóg oczekuje od nich
znęcania się nad każdym, kto w ich ocenie para się czarną magią.
A czy takie osoby rzeczywiście w „Hagazussie” się pojawiają?
Czy to film o czarownicy lub czarownicach? Czy właśnie stąd bierze
się to namacalne wręcz zagrożenie emanujące z tych doskonałych
zdjęć, czy raczej powinniśmy szukać innego źródła rzeczonego
niebezpieczeństwa? Zdradzę tylko tyle, że twórcy „Hagazussy”
nie kręcili pod dyktando mainstreamu, absolutnie nie celowali tutaj
w miłośników wyłącznie tego typu kina. To horror dla tej
mniejszości, która wprost przepada za kameralnymi, pozbawianymi
bzdurnego efekciarstwa, wolno budowanymi historiami, utrzymanymi w
zapadających w pamięć złowrogich klimatach. Dla tej mniejszości,
w którą i ja się wpisuję.
Extra! Nie mogę się doczekać aż go dorwę.
OdpowiedzUsuńDziwny to film oniryczny hipnotyczny
OdpowiedzUsuńCo ciekawe wcześniej oglądałem ten wymieniony o czarownicy angielski nie wiedząc że mają jakiś związek .mimo że hagazussy obrazek widziałem może z Parę lat temu i mnie zaintrygował.nk i tak wczoraj obejrzałem a tamten o wiedźmie dziewczynę przedwczoraj czy jakoś tak.
OdpowiedzUsuń