Sean
Falco i jego najlepszy przyjaciel Derek Sandoval są parkingowymi w
wykwintnej restauracji. Zajęcie to wykorzystują do włamywania się
do domów wybranych przez nich klientów i okradania ich. Pewnego
dnia do restauracji przybywa wyjątkowo nieprzyjemny mężczyzna,
bardzo bogaty Cale Erendreich, który powierza swój samochód
Seanowi. Ten udaje się nim do domu aroganckiego bogacza, gdzie
znajduje związaną młodą kobietę błagającą o ratunek. Sean
próbuje ją uwolnić, ale jego starania nie przynoszą rezultatu. W
końcu mężczyzna panikuje i opuszcza dom Erendreicha zostawiając
jego ofiarę w takiej pozycji, w jakiej ją zastał. Jednak nie
zapomina o niej. Chce jej pomóc, ale przeciwko sobie ma bardzo
przebiegłego, okrutnego osobnika, który doskonale zdaje sobie
sprawę z tego, że Sean odkrył jego tajemnicę.
W
2013 roku ogłoszono, że spółka Electric Entertainment założona
przez Deana Devlina kupiła scenariusz thrillera „No Good Deed”
autorstwa Brandona Boyce'a (m.in.„Uczeń szatana” i „Jad”).
Trzy lata później poinformowano opinię publiczną, że reżyserią
zajmie się sam Devlin, a zdjęcia ruszyły w roku 2017. W
międzyczasie zmieniono tytuł na „Bad Samaritan”. W Stanach
Zjednoczonych i Kanadzie pod kątem finansowym film zaliczył
rozczarowujący weekend otwarcia, ale ogólne reakcje widzów były
pozytywne.
Dean
Devlin powiedział, że do scenariusza omawianej produkcji
przyciągnęły go podobieństwa do starszych filmów Briana De
Palmy, których to ja niestety nie dostrzegam. To nie ta liga, nie ta
specyfika i zdecydowanie nie taka jakość suspensu, do jakiej
przyzwyczaił nas ten konkretny mistrz filmowych dreszczowców. Ale
czy to oznacza, że „Bad Samaritan” jest obrazem złym? W mojej
ocenie absolutnie nie! Tyle że lepiej nie nastawiać się na kino w
stylu Briana De Palmy. Przede wszystkim nie jest to obraz, który jak
może (ale nie musi) sugerować przytoczona wyżej wypowiedź jego
reżysera, przywodziłby na myśl thrillery z dawnych lat. Zdjęć
nie stylizowano na te powstałe w minionych dekadach, patrząc na nie
nie ma się złudnego wrażenia obcowania z filmem starszym niż w
rzeczywistości, absolutnie nie czuje się tego magicznego ducha
starszej kinematografii. Zresztą na gruncie fabularnym też nie do
końca. W „Bad Samaritan” nie ma wiele efektów specjalnych, a te
które się pojawiają są bardzo oszczędne, a przez to całkiem
realistyczne (obrażenia odniesione przez niektóre postacie i widoki
trupów). Za wyjątkiem wielkiego wybuchu, rzecz jasna. Stylizowanie
zdjęć na powstałe w przeszłości moim zdaniem wyszłoby tej
produkcji na dobre, na pewno wzmogłoby moją przyjemność płynącą
z oglądania tego dzieła, ale nie chcę żeby ktoś zrozumiał to
tak, że „Bad Samaritan” jest obrazem na wskroś plastikowym,
odartą z mroku tanią rozrywką, w której coś takiego jak
stopniowanie napięcie zwyczajnie nie istnieje. Owszem, realizatorzy
często niebezpiecznie zbliżają się do tego przeklętego plastiku,
który według mnie okrutnie szpeci niezliczone współczesne
thrillery i horrory, ale na szczęście ani razu nie pogrążają się
w tym bagnie. A w scenach nocnych na tyle dobrze operują mrokiem,
potrafią z niego wydobyć tyle wrogości, przedstawić w tak
intensywny sposób, że wątpię, aby znalazło się wielu odbiorców
„Bad Samaritan” narzekających na niedobór emocjonalnego
napięcia. Ja w każdym razie nie dostałam praktycznie żadnych
powodów do niezadowolenia tą materią omawianego przedsięwzięcia
Deana Devlina. Co więcej, choć bardzo rzadko mi się to zdarza, był
moment, który dosłownie poderwał mnie z fotela... i trochę minęło
zanim moje serce się uspokoiło. Jump scenek jest tutaj
więcej, ale mnie ruszyła tylko jedna, ta pokazana w domu Cale'a
Erendreicha. I choć wiem, że to jeden z najprymitywniejszych
zabiegów wykorzystywanych w kinie grozy, to nie potrafię nie
docenić tak idealnego wyczucia czasu filmowców i tak donośnego
akompaniamentu w momencie uderzenia. Wszystko w punkt – nic więc
dziwnego, że tak żywo na to zareagowałam. Myślę, że znajdą się
widzowie, na których jeszcze jedna scenkach wywrze zbliżony efekt
do tej właśnie omówionej, bo tutaj też wszystko doskonale
zsynchronizowano, ale ja zdążyłam się na to przygotować UWAGA SPOILER z powodu
wspomnienia pewnego momentu ze „Smakosza” Victora Salvy, które
pojawiło się w mojej głowie krótko przed przypuszczeniem tegoż
ataku przez twórców „Bad Samaritan” KONIEC SPOILERA. Na gruncie fabularnym film
Deana Devlina nie wyróżnia się niczym, co można by uznać za
jakąś wielką innowację. Modus operandi drobnych złodziejaszków,
Seana Falco i Dereka Sandovala, jest całkiem pomysłowy (tak na
marginesie scenka z psem kazała mi pomyśleć o mojej suczce, która
to także opanowała sztukę otwierania drzwi) – jako parkingowi
mają swobodny dostęp do samochodów klientów restauracji, dla
której pracują i to właśnie nimi udają się do ich domów,
podczas gdy tamci spożywają kolację w błogiej niewiedzy. Mimo
procederu, któremu ci młodzi mężczyźni się oddają, wzbudzają
sympatię. Łatwo ich polubić, a nawet uśmiechać się na widok i
na wieść o ich nieporadności w ich przestępczych czynnościach.
Bawią też niektóre teksty poszczególnych postaci, a tej dwójki
najczęściej (chociaż do najgłośniejszego wybuchu śmiechu zmusił
mnie jeden z tekstów kobiety porwanej przez Cale'a Erendreicha
skierowany do głównego bohatera) i niektóre sytuacje, jak na
przykład ta z psem. Ale z tych drugich najbardziej rozśmieszyły
mnie pierwsze sceny z udziałem policji – jakże wymowne było to,
że reakcją mundurowych na zgłoszenie o przetrzymywaniu kobiety
wbrew jej woli było wysłanie we wskazane przez anonimowego (dla
nich, nie dla nas) informatora miejsce jednego radiowozu, podczas gdy
na potencjalne włamanie zareagowała „cała armia”
policjantów... Ot, taki przytyk w stronę gliniarzy. Nie jedyny i
nieograniczający się tylko do nich, bo i z agentów FBI też się
trochę natrząsano.
Modus
operandi dwóch złodziejaszków choć pomysłowy nie stanowi moim
zdaniem jakiegoś wielkiego powiewu świeżości w gatunku thrillera.
To samo zresztą mogę powiedzieć o sposobie postępowania czarnego
charakteru, Cale'a Erendreicha. Bogacza, który porwał młodą
kobietę w celu ułożenia jej tak, jak to sobie wymarzył. Trochę
to trąci BDSM, ale tylko trochę, bo nie mamy tutaj do czynienia z
dobrowolnym układem dwóch stron tylko z klasycznym porwaniem w celu
zaspokajania swoich potrzeb. Nie seksualnych sensu stricto, bo Cale
nie jest gwałcicielem tylko kimś, kogo można by nazwać łamaczem
niewieścich umysłów, osobnikiem, który czerpie przyjemność z
przekształcania młodych, w domyśle niezależnych kobiet w
całkowicie podległe mu jednostki. W niewolnice, marionetki, które
to mają nauczyć się czerpać przyjemność ze służenia mu. Cale
jest też stalkerem, co doskonale uwidacznia się w jego
niecodziennej relacji z głównym bohaterem filmu Seanem Falco, w tej
całkiem emocjonującej rozgrywce dwóch mężczyzn, z których to
tylko jeden może się pochwalić doświadczeniem w pastwieniu się
nad ludźmi. Zagrane to to jest raczej średnio – zarówno odtwórca
roli Seana, Robert Sheehan, jak i David Tennant wcielający się w
postać Cale'a mają słabe momenty, przy czym wydaje mi się, że
ten drugi miał ich mniej, był trochę bardziej wiarygodny.
Pozostali aktorzy, a już zwłaszcza Carlito Olivero, odgrywający
najlepszego przyjaciela Seana, Dereka Sandovala, wykazali się
jeszcze mniejszą wiarygodnością od tych dwóch wyżej wymienionych
panów, chociaż może nie dotyczy to Jacqueline Byers kreującej
postać dziewczyny głównego bohatera „Bad Samaritan”. Ale
wracając do fabuły. Choć Brandon Boyce, połączył w swoim
scenariuszu dwa jakże często wykorzystywane w thrillerach motywy –
zwyrodnialca dręczącego młodą kobietę, UWAGA SPOILERA nie
po raz pierwszy, bo okazuje się być seryjnym porywaczem i mordercą
KONIEC SPOILERA i zarazem stalkera, prześladującego młodego
mężczyznę, który stara się naprawić swój niedawny błąd - to
wątpię, żeby znalazło się wielu fanów gatunku, którzy będą
mieli mu za złe te zapożyczenia z innych dzieł. Bo przedstawił to
w tak wciągający sposób, okrasił swój scenariusz tyloma
ciekawymi (choć nie odkrywczymi) i trzymającymi w napięciu
wydarzeniami oraz nadał akcji takiego pędu, że właściwie trudno
złapać oddech. I co ważne nie ma się przy tym poczucia
nadmiernego rozpędzenia - tak dużego, że niszczącego klimat
zaszczucia i niedającego czasu na dobre zaznajomienie się z
postaciami. Nie, akcja biegnie do przodu w stosownym tempie, to
znaczy odpowiednim dla mnie. Chociaż, z drugiej strony, wolniejsza
narracja na ogół dostarcza mi jeszcze więcej wrażeń, podejrzewam
więc, że ta opowieść mogła wypaść w moich oczach jeszcze
lepiej. Ale spokojnie, nie bądźmy zachłanni.
W
sumie to nie mam żadnych oporów przed rekomendowaniem „Bad
Samaritan” Deana Devlina każdemu miłośnikowi filmowych
thrillerów. No dobrze, może za wyjątkiem poszukiwaczy
oryginalności, tych osób, którzy nie potrafią zadowolić się
odgrzewanymi motywami. Ale wszyscy pozostali, i to zarówno
przeciwnicy efekciarskiego kina głównego nurtu, jak fani
mainstreamowych obrazów, według mnie powinni dać szansę tę
produkcji. Nie obiecuję, że przekona ona absolutnie każdego
wyjadacza filmowych dreszczowców, ale śmiem podejrzewać, że nie
będzie wielu zawiedzionych, że to oto dokonanie Deana Devlina trafi
do większości z nich, chociaż pewnie nie w takim stopniu, żeby
zaraz mówić o zachwycie. I żeby była jasność – Brian De Palma
to nie jest. Mówcie co chcecie, ale ja będę upierać się przy
tym, że choć „Bad Samaritan” utrzymuje przyzwoity poziom to do
jakości dreszczowców De Palmy jeszcze sporo mu brakuje.
Też znaleziony u Ciebie. Dobrze się go oglądało i trzymał nas do końca w napięciu. :)
OdpowiedzUsuń