niedziela, 19 sierpnia 2018

„Bad Samaritan” (2018)

Sean Falco i jego najlepszy przyjaciel Derek Sandoval są parkingowymi w wykwintnej restauracji. Zajęcie to wykorzystują do włamywania się do domów wybranych przez nich klientów i okradania ich. Pewnego dnia do restauracji przybywa wyjątkowo nieprzyjemny mężczyzna, bardzo bogaty Cale Erendreich, który powierza swój samochód Seanowi. Ten udaje się nim do domu aroganckiego bogacza, gdzie znajduje związaną młodą kobietę błagającą o ratunek. Sean próbuje ją uwolnić, ale jego starania nie przynoszą rezultatu. W końcu mężczyzna panikuje i opuszcza dom Erendreicha zostawiając jego ofiarę w takiej pozycji, w jakiej ją zastał. Jednak nie zapomina o niej. Chce jej pomóc, ale przeciwko sobie ma bardzo przebiegłego, okrutnego osobnika, który doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że Sean odkrył jego tajemnicę.

W 2013 roku ogłoszono, że spółka Electric Entertainment założona przez Deana Devlina kupiła scenariusz thrillera „No Good Deed” autorstwa Brandona Boyce'a (m.in.„Uczeń szatana” i „Jad”). Trzy lata później poinformowano opinię publiczną, że reżyserią zajmie się sam Devlin, a zdjęcia ruszyły w roku 2017. W międzyczasie zmieniono tytuł na „Bad Samaritan”. W Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pod kątem finansowym film zaliczył rozczarowujący weekend otwarcia, ale ogólne reakcje widzów były pozytywne.

Dean Devlin powiedział, że do scenariusza omawianej produkcji przyciągnęły go podobieństwa do starszych filmów Briana De Palmy, których to ja niestety nie dostrzegam. To nie ta liga, nie ta specyfika i zdecydowanie nie taka jakość suspensu, do jakiej przyzwyczaił nas ten konkretny mistrz filmowych dreszczowców. Ale czy to oznacza, że „Bad Samaritan” jest obrazem złym? W mojej ocenie absolutnie nie! Tyle że lepiej nie nastawiać się na kino w stylu Briana De Palmy. Przede wszystkim nie jest to obraz, który jak może (ale nie musi) sugerować przytoczona wyżej wypowiedź jego reżysera, przywodziłby na myśl thrillery z dawnych lat. Zdjęć nie stylizowano na te powstałe w minionych dekadach, patrząc na nie nie ma się złudnego wrażenia obcowania z filmem starszym niż w rzeczywistości, absolutnie nie czuje się tego magicznego ducha starszej kinematografii. Zresztą na gruncie fabularnym też nie do końca. W „Bad Samaritan” nie ma wiele efektów specjalnych, a te które się pojawiają są bardzo oszczędne, a przez to całkiem realistyczne (obrażenia odniesione przez niektóre postacie i widoki trupów). Za wyjątkiem wielkiego wybuchu, rzecz jasna. Stylizowanie zdjęć na powstałe w przeszłości moim zdaniem wyszłoby tej produkcji na dobre, na pewno wzmogłoby moją przyjemność płynącą z oglądania tego dzieła, ale nie chcę żeby ktoś zrozumiał to tak, że „Bad Samaritan” jest obrazem na wskroś plastikowym, odartą z mroku tanią rozrywką, w której coś takiego jak stopniowanie napięcie zwyczajnie nie istnieje. Owszem, realizatorzy często niebezpiecznie zbliżają się do tego przeklętego plastiku, który według mnie okrutnie szpeci niezliczone współczesne thrillery i horrory, ale na szczęście ani razu nie pogrążają się w tym bagnie. A w scenach nocnych na tyle dobrze operują mrokiem, potrafią z niego wydobyć tyle wrogości, przedstawić w tak intensywny sposób, że wątpię, aby znalazło się wielu odbiorców „Bad Samaritan” narzekających na niedobór emocjonalnego napięcia. Ja w każdym razie nie dostałam praktycznie żadnych powodów do niezadowolenia tą materią omawianego przedsięwzięcia Deana Devlina. Co więcej, choć bardzo rzadko mi się to zdarza, był moment, który dosłownie poderwał mnie z fotela... i trochę minęło zanim moje serce się uspokoiło. Jump scenek jest tutaj więcej, ale mnie ruszyła tylko jedna, ta pokazana w domu Cale'a Erendreicha. I choć wiem, że to jeden z najprymitywniejszych zabiegów wykorzystywanych w kinie grozy, to nie potrafię nie docenić tak idealnego wyczucia czasu filmowców i tak donośnego akompaniamentu w momencie uderzenia. Wszystko w punkt – nic więc dziwnego, że tak żywo na to zareagowałam. Myślę, że znajdą się widzowie, na których jeszcze jedna scenkach wywrze zbliżony efekt do tej właśnie omówionej, bo tutaj też wszystko doskonale zsynchronizowano, ale ja zdążyłam się na to przygotować UWAGA SPOILER z powodu wspomnienia pewnego momentu ze „Smakosza” Victora Salvy, które pojawiło się w mojej głowie krótko przed przypuszczeniem tegoż ataku przez twórców „Bad Samaritan” KONIEC SPOILERA. Na gruncie fabularnym film Deana Devlina nie wyróżnia się niczym, co można by uznać za jakąś wielką innowację. Modus operandi drobnych złodziejaszków, Seana Falco i Dereka Sandovala, jest całkiem pomysłowy (tak na marginesie scenka z psem kazała mi pomyśleć o mojej suczce, która to także opanowała sztukę otwierania drzwi) – jako parkingowi mają swobodny dostęp do samochodów klientów restauracji, dla której pracują i to właśnie nimi udają się do ich domów, podczas gdy tamci spożywają kolację w błogiej niewiedzy. Mimo procederu, któremu ci młodzi mężczyźni się oddają, wzbudzają sympatię. Łatwo ich polubić, a nawet uśmiechać się na widok i na wieść o ich nieporadności w ich przestępczych czynnościach. Bawią też niektóre teksty poszczególnych postaci, a tej dwójki najczęściej (chociaż do najgłośniejszego wybuchu śmiechu zmusił mnie jeden z tekstów kobiety porwanej przez Cale'a Erendreicha skierowany do głównego bohatera) i niektóre sytuacje, jak na przykład ta z psem. Ale z tych drugich najbardziej rozśmieszyły mnie pierwsze sceny z udziałem policji – jakże wymowne było to, że reakcją mundurowych na zgłoszenie o przetrzymywaniu kobiety wbrew jej woli było wysłanie we wskazane przez anonimowego (dla nich, nie dla nas) informatora miejsce jednego radiowozu, podczas gdy na potencjalne włamanie zareagowała „cała armia” policjantów... Ot, taki przytyk w stronę gliniarzy. Nie jedyny i nieograniczający się tylko do nich, bo i z agentów FBI też się trochę natrząsano.

Modus operandi dwóch złodziejaszków choć pomysłowy nie stanowi moim zdaniem jakiegoś wielkiego powiewu świeżości w gatunku thrillera. To samo zresztą mogę powiedzieć o sposobie postępowania czarnego charakteru, Cale'a Erendreicha. Bogacza, który porwał młodą kobietę w celu ułożenia jej tak, jak to sobie wymarzył. Trochę to trąci BDSM, ale tylko trochę, bo nie mamy tutaj do czynienia z dobrowolnym układem dwóch stron tylko z klasycznym porwaniem w celu zaspokajania swoich potrzeb. Nie seksualnych sensu stricto, bo Cale nie jest gwałcicielem tylko kimś, kogo można by nazwać łamaczem niewieścich umysłów, osobnikiem, który czerpie przyjemność z przekształcania młodych, w domyśle niezależnych kobiet w całkowicie podległe mu jednostki. W niewolnice, marionetki, które to mają nauczyć się czerpać przyjemność ze służenia mu. Cale jest też stalkerem, co doskonale uwidacznia się w jego niecodziennej relacji z głównym bohaterem filmu Seanem Falco, w tej całkiem emocjonującej rozgrywce dwóch mężczyzn, z których to tylko jeden może się pochwalić doświadczeniem w pastwieniu się nad ludźmi. Zagrane to to jest raczej średnio – zarówno odtwórca roli Seana, Robert Sheehan, jak i David Tennant wcielający się w postać Cale'a mają słabe momenty, przy czym wydaje mi się, że ten drugi miał ich mniej, był trochę bardziej wiarygodny. Pozostali aktorzy, a już zwłaszcza Carlito Olivero, odgrywający najlepszego przyjaciela Seana, Dereka Sandovala, wykazali się jeszcze mniejszą wiarygodnością od tych dwóch wyżej wymienionych panów, chociaż może nie dotyczy to Jacqueline Byers kreującej postać dziewczyny głównego bohatera „Bad Samaritan”. Ale wracając do fabuły. Choć Brandon Boyce, połączył w swoim scenariuszu dwa jakże często wykorzystywane w thrillerach motywy – zwyrodnialca dręczącego młodą kobietę, UWAGA SPOILERA nie po raz pierwszy, bo okazuje się być seryjnym porywaczem i mordercą KONIEC SPOILERA i zarazem stalkera, prześladującego młodego mężczyznę, który stara się naprawić swój niedawny błąd - to wątpię, żeby znalazło się wielu fanów gatunku, którzy będą mieli mu za złe te zapożyczenia z innych dzieł. Bo przedstawił to w tak wciągający sposób, okrasił swój scenariusz tyloma ciekawymi (choć nie odkrywczymi) i trzymającymi w napięciu wydarzeniami oraz nadał akcji takiego pędu, że właściwie trudno złapać oddech. I co ważne nie ma się przy tym poczucia nadmiernego rozpędzenia - tak dużego, że niszczącego klimat zaszczucia i niedającego czasu na dobre zaznajomienie się z postaciami. Nie, akcja biegnie do przodu w stosownym tempie, to znaczy odpowiednim dla mnie. Chociaż, z drugiej strony, wolniejsza narracja na ogół dostarcza mi jeszcze więcej wrażeń, podejrzewam więc, że ta opowieść mogła wypaść w moich oczach jeszcze lepiej. Ale spokojnie, nie bądźmy zachłanni.

W sumie to nie mam żadnych oporów przed rekomendowaniem „Bad Samaritan” Deana Devlina każdemu miłośnikowi filmowych thrillerów. No dobrze, może za wyjątkiem poszukiwaczy oryginalności, tych osób, którzy nie potrafią zadowolić się odgrzewanymi motywami. Ale wszyscy pozostali, i to zarówno przeciwnicy efekciarskiego kina głównego nurtu, jak fani mainstreamowych obrazów, według mnie powinni dać szansę tę produkcji. Nie obiecuję, że przekona ona absolutnie każdego wyjadacza filmowych dreszczowców, ale śmiem podejrzewać, że nie będzie wielu zawiedzionych, że to oto dokonanie Deana Devlina trafi do większości z nich, chociaż pewnie nie w takim stopniu, żeby zaraz mówić o zachwycie. I żeby była jasność – Brian De Palma to nie jest. Mówcie co chcecie, ale ja będę upierać się przy tym, że choć „Bad Samaritan” utrzymuje przyzwoity poziom to do jakości dreszczowców De Palmy jeszcze sporo mu brakuje.

1 komentarz:

  1. Też znaleziony u Ciebie. Dobrze się go oglądało i trzymał nas do końca w napięciu. :)

    OdpowiedzUsuń