piątek, 17 sierpnia 2018

„Kaliber” (2018)

Marcus, biznesmen z Edynburga, namawia swojego długoletniego przyjaciela Vaughna na wspólny wyjazd do szkockiego regionu Highlands w celu polowania na zwierzynę. Vaughn wolałby zostać ze swoją brzemienną narzeczoną Anną, ale postanawia zrobić przyjemność koledze, który zawsze starał się go chronić. Po dotarciu na miejsce obaj zatrzymują się w podupadającej wiosce, gdzie poznają lidera tutejszej społeczności Logana. I dwie kobiety, Ionę i Karę, z którymi przyjezdni spędzają wieczór. Nazajutrz Marcus i Vaughn zagłębiają się w las i przez parę kolejnych godzin próbują wytropić jakąś zwierzynę. Gdy w końcu im się to udaje sytuacja przybiera tragiczny obrót.

Pełnometrażowy debiut Matta Palmera po raz pierwszy został wyświetlony w czerwcu 2018 na Edinburgh International Film Festival (a niedługo potem jego dystrybucję rozpoczęła platforma Netflix), gdzie został wyróżniony w kategorii „najlepszy film brytyjski”. Ale scenariusz Palmer zaczął pisać aż dziewięć lat wcześniej. Zainspirował go obraz, który ni stąd, ni zowąd pojawił się przed jego oczami, gdy siedział w środku nocy na kanapie. Palmer przyznał, że nie jest płodnym pisarzem i znacznie łatwiejszym rozwiązaniem byłoby zlecenie komuś innemu napisanie scenariusza „Kalibru”, ale doszedł do wniosku, że lepiej, żeby swój pierwszy pełnometrażowy film (wcześniej nakręcił kilka shortów) już na tym etapie opracował sam. Zdjęcia rozpoczęły się w listopadzie 2016 roku, ale po ich zakończeniu trochę potrwało zanim udało się pokazać „Kaliber” szerszej publiczności.

Bardzo dobrze przyjęty przez krytykę i dużą część pozostałych odbiorców, brytyjski thriller „Kaliber” może być przepustką do wielkiej kariery Matta Palmera, reżysera i scenarzysty tego filmowego projektu. Zaskakującego, nie dlatego, że obfitującego w niespodziewane zwroty akcji, tylko z powodu tego, co twórcy robią z widzem za pośrednictwem jakże prostej, niewyszukanej opowieści. A przynajmniej robili ze mną, osobą zupełnie nieprzygotowaną na takie emocje. Osobą, która zasiadła przed ekranem z przeświadczeniem, że zderzy się z co najwyżej przeciętnym survivalem przepełnionym, zdawać by się mogło, niekończącymi się pościgami i strzelaninami. Jedną z inspiracji Matta Palmera było kultowe „Uwolnienie” Johna Boormana, o czym nie wiedziałam przystępując do seansu „Kalibru”, ale zaczęłam to podejrzewać z chwilą wkroczenia głównych bohaterów filmu, Vaughna i Marcusa (przekonujące kreacje Jacka Lowdena i Martina McCanna) do wiejskiego pubu w górzystym regionie Szkocji. W tym momencie światełko alarmowe w mojej głowie rozbłysło z całą mocą, bo tak w thrillerach, jak w horrorach niewielkie społeczności żyjące blisko Natury, w znacznym oddaleniu od miast, zazwyczaj stanowią zagrożenie dla przyjezdnych. Przedstawia się ich jako agresorów, ludzi wrogo nastawionych do obcych i nierespektujących prawa ustalanego przez władze. „Uwolnienie” Johna Boormana można chyba uznać za jednego z najważniejszych filmowych przedstawicieli rzeczonego motywu – każdy, kto tę produkcję zna prawdopodobnie najpierw pomyśli właśnie o niej w tej początkowej partii „Kalibru”. I całkiem możliwe, że zachowa tę myśl na dłużej, bo owe podobieństwa będą się jeszcze unaoczniać, aczkolwiek nie będzie się to odbywać na zasadzie „kopiuj-wklej”. Bo Matt Palmer do motywu wiejskiej społeczności zagrażającej dwóm mieszczuchom podchodzi dość przewrotnie. Nie mamy tutaj do czynienia z prymitywnymi, zwyrodniałymi, godnymi najwyższej pogardy osobnikami, którzy czerpią przyjemność ze znęcania się nad turystami. Właściwie to wydaje się, że przynajmniej większość z nich jest przyjaźnie nastawiona do przyjezdnych, że nie mają nic przeciwko wspólnej zabawie z nimi, że służą im pomocą i chętnie zawiązaliby współpracę z Marcusem na gruncie zawodowym. Liderowi tej wiejskiej społeczności, Loganowi (w tej roli dobrze się spisujący Tony Curran), bardzo zależy na zawiązaniu tej współpracy przez wzgląd na dobro wioski, w której od zawsze mieszka. Miejsce to mocno podupadło, a jedynym ratunkiem dla niego, według Logana, jest układanie się z miastowymi biznesmenami. Takimi jak Marcus, człowiek, którego trudno polubić, choćby przez jego zamiłowanie do polowania na zwierzynę, czy tendencję do patrzenia z góry na ludzi biedniejszych od niego. Dla swojego przyjaciela Vaughna, Marcus jest gotowy zrobić wiele, ale patrząc na ich relację nie można oprzeć się wrażeniu, że ten pierwszy jest kimś na kształt jego podwładnego, że ich przyjaźń nie działa na równych prawach, ale wszystko wskazuje na to, że taki układ im pasuje, że żadnemu z nich jakoś szczególnie to nie przeszkadza. Trudno tutaj dokonać oceny moralnej postaci występujących w „Kalibrze”, bo Matt Palmer w charakterystyce swoich bohaterów unikał czerni i bieli, nie zdecydował się na jaskrawy podział na tych dobrych i tych złych. Wydarzenie, które rozpędza akcję, niezwykle bolesny widok, acz bynajmniej nie z powodu krwawych efektów specjalnych, bo tychże jest tutaj jak na lekarstwo, straszna scenka w jakże malowniczym, gęstym lesie, po ustąpieniu chwilowego szoku wywołała istny zamęt w moim umyśle. Przepełniły mnie sprzeczne uczucia – nienawiść szła w parze ze współczuciem, odraza z wyrozumiałością, pragnienie wpadki z jakże niepożądaną potrzebą dopingowania (anty)bohaterom w tej arcytrudnej rozgrywce. A ściślej jednemu z nich, bo po zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli w ogóle można tutaj mówić o jakimś rozgrzeszeniu to tylko w przypadku jednego mężczyzny. Wiem, jak mętnie to brzmi, ale inaczej być nie może w przypadku tak twardego orzecha, jakiego miałam tutaj do zgryzienia. Byłam rozdarta, targały mną sprzeczne emocje. Matt Palmer zdołał zmusić mnie do postawienia się w sytuacji dwóch zaszczutych mężczyzn. Wciąż między wierszami pytał mnie, co bym zrobiła, gdybym znalazła się w takim położeniu, a ilekroć podnosiłam się na duchu myślą, że znalazłabym w sobie siłę, żeby postąpić właściwie prawie słyszałam, jak mówi: łatwo tak myśleć siedząc wygodnie przed ekranem i patrząc na fikcyjne postacie starające się wyjść cało z opresji, w jaką wpadli na iście nieprzyjaznym, oddalonym od cywilizacji, zalesionym terenie.

 (źródło: https://news.newonnetflix.info/)

Mamy tutaj powolne, długie najazdy kamer na wprost zapierające dech w piersi naturalne krajobrazy, które to oprócz zachwytu budzą lekki niepokój. Operatorzy i oświetleniowcy nadają lasom w miarę upiorną formę, za dnia operują różnymi odcieniami szarości, a po zapadnięciu zmroku zręcznie manipulują sztucznym światłem – tak, aby wszystko wokół bohaterów filmu wprost kąpało się w atramentowych, złowróżbnych ciemnościach, podczas gdy na nich samych pada nikłe, mdłe światło z reflektorów i latarek przez nich dzierżonych. Ale według mnie to nie mroczna, wprost emanująca wyalienowaniem i zaszczuciem atmosfera „Kalibru” jest najbardziej wartościowym składnikiem tego obrazu, bo nawet w XXI-wiecznym kinie grozy można znaleźć pozycje jeszcze lepiej wykorzystujące leśną scenerię (za przykłady niech posłużą „Mroczny las” Pala Oie i „W głąb lasu” Gillesa Marchanda). Największym plusem tej produkcji nie był nawet dla mnie ambiwalentny odbiór postaci, trudności w sformułowaniu jednoznacznej oceny pewnych czynów niektórych z nich. I oczywiście nie jakże niewygodne, tak uwielbiane przez miłośników kina grozy wchodzenie w skórę osób, w położeniu których pewnie nikt nie chciałby się znaleźć. Zachęcające do introspekcji, do konfrontacji z nieprzyjemnymi myślami o sobie samym, które przecież niekoniecznie znalazłyby odbicie w rzeczywistości, gdyby znaleźć się w takim samym położeniu, co Vaughn i Marcus. To wszystko, owszem, dodaje smaczku tej produkcji, to bardzo cenne atrakcje dla każdego miłośnika mrocznych, dających do myślenia, acz na pewno nie skomplikowanych, wielowątkowych, czy mocno zaskakujących thrillerów. Ale jestem przekonana, że angażowałabym się w tę historię dużo słabiej, gdyby nie idealnie wyważona narracja. Matt Palmer już na etapie pisania scenariusza wykazał się ogromnym wyczuciem dramaturgii, godnymi pozazdroszczenia zdolnościami oratorskimi i podręcznikową wręcz znajomością reguł, jakimi rządzi się ten gatunek filmowy. To znaczy dokładnie wiedział kiedy powinno się rozpędzić akcję, a kiedy lepiej ją przyhamować i był świadomy tego, z czego jak odnoszę wrażenie nie zdaje sobie sprawy wielu współczesnych twórców kina grozy, że większe komplikacje tylko zaszkodzą widowisku. Prostota jest kluczem do serc widzów – taką zasadą mógł świadomie kierować się Palmer zarówno na etapie pisania scenariusza „Kalibru”, jak i w fazie zdjęciowej, bo efektów specjalnych (i na szczęście nie komputerowych) jest tutaj doprawdy niewiele. Uprzedzam jednak, że to tylko moje domysły wynikłe z tego, co pokazano mi na ekranie. A pokazano opowieść, która wcale nie musiała posiłkować się wymyślnymi efektami specjalnymi, czy na wskroś oryginalnymi lub zaskakującymi wątkami, żebym mogła w niemałym napięciu coraz to głębiej i głębiej zatapiać się w tę śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę, która z każdą kolejną minutą coraz bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie istnieje dobre wyjście z tej sytuacji. Czyli, że nie może się to dobrze skończyć...

Polecam, polecam, polecam! Każdemu miłośnikowi klimatycznych, trzymających w napięciu filmowych dreszczowców, w wystarczającym stopniu dbających o warstwę psychologiczną, skoncentrowanych na budowaniu silnych i często sprzecznych uczuć u odbiorcy. Na opowiadaniu prostej, acz mocno emocjonującej historii, a nie, jak to niestety często we współczesnej kinematografii bywa, raczeniu oczu odbiorców drogimi efektami specjalnymi i rozpędzoną do granic możliwości akcją, która nie daje nawet czasu na poznanie bohaterów, a co dopiero nasycenie się głębszymi odczuciami. Moim zdaniem takiego debiutu niejeden początkujący reżyser i scenarzysta może Mattowi Palmerowi pozazdrościć, choć oczywiście arcydziełem bym go nie nazwała. Aż tak wybornie nie jest, ale nie mam żadnych wątpliwości, że taki poziom wielu sympatykom filmowych dreszczowców wystarczy do osiągnięcia tak dużej satysfakcji jak moja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz