Marcus,
biznesmen z Edynburga, namawia swojego długoletniego przyjaciela
Vaughna na wspólny wyjazd do szkockiego regionu Highlands w celu
polowania na zwierzynę. Vaughn wolałby zostać ze swoją brzemienną
narzeczoną Anną, ale postanawia zrobić przyjemność koledze,
który zawsze starał się go chronić. Po dotarciu na miejsce obaj
zatrzymują się w podupadającej wiosce, gdzie poznają lidera
tutejszej społeczności Logana. I dwie kobiety, Ionę i Karę, z
którymi przyjezdni spędzają wieczór. Nazajutrz Marcus i Vaughn
zagłębiają się w las i przez parę kolejnych godzin próbują
wytropić jakąś zwierzynę. Gdy w końcu im się to udaje sytuacja
przybiera tragiczny obrót.
Pełnometrażowy
debiut Matta Palmera po raz pierwszy został wyświetlony w czerwcu
2018 na Edinburgh International Film Festival (a niedługo potem jego
dystrybucję rozpoczęła platforma Netflix), gdzie został
wyróżniony w kategorii „najlepszy film brytyjski”. Ale
scenariusz Palmer zaczął pisać aż dziewięć lat wcześniej.
Zainspirował go obraz, który ni stąd, ni zowąd pojawił się
przed jego oczami, gdy siedział w środku nocy na kanapie. Palmer
przyznał, że nie jest płodnym pisarzem i znacznie łatwiejszym
rozwiązaniem byłoby zlecenie komuś innemu napisanie scenariusza
„Kalibru”, ale doszedł do wniosku, że lepiej, żeby swój
pierwszy pełnometrażowy film (wcześniej nakręcił kilka shortów)
już na tym etapie opracował sam. Zdjęcia rozpoczęły się w
listopadzie 2016 roku, ale po ich zakończeniu trochę potrwało
zanim udało się pokazać „Kaliber” szerszej publiczności.
Bardzo
dobrze przyjęty przez krytykę i dużą część pozostałych
odbiorców, brytyjski thriller „Kaliber” może być przepustką
do wielkiej kariery Matta Palmera, reżysera i scenarzysty tego
filmowego projektu. Zaskakującego, nie dlatego, że obfitującego w
niespodziewane zwroty akcji, tylko z powodu tego, co twórcy robią z
widzem za pośrednictwem jakże prostej, niewyszukanej opowieści. A
przynajmniej robili ze mną, osobą zupełnie nieprzygotowaną na
takie emocje. Osobą, która zasiadła przed ekranem z
przeświadczeniem, że zderzy się z co najwyżej przeciętnym
survivalem przepełnionym, zdawać by się mogło,
niekończącymi się pościgami i strzelaninami. Jedną z inspiracji
Matta Palmera było kultowe „Uwolnienie” Johna Boormana, o czym
nie wiedziałam przystępując do seansu „Kalibru”, ale zaczęłam
to podejrzewać z chwilą wkroczenia głównych bohaterów filmu,
Vaughna i Marcusa (przekonujące kreacje Jacka Lowdena i Martina
McCanna) do wiejskiego pubu w górzystym regionie Szkocji. W tym
momencie światełko alarmowe w mojej głowie rozbłysło z całą
mocą, bo tak w thrillerach, jak w horrorach niewielkie społeczności
żyjące blisko Natury, w znacznym oddaleniu od miast, zazwyczaj
stanowią zagrożenie dla przyjezdnych. Przedstawia się ich jako
agresorów, ludzi wrogo nastawionych do obcych i nierespektujących
prawa ustalanego przez władze. „Uwolnienie” Johna Boormana można
chyba uznać za jednego z najważniejszych filmowych przedstawicieli
rzeczonego motywu – każdy, kto tę produkcję zna prawdopodobnie
najpierw pomyśli właśnie o niej w tej początkowej partii
„Kalibru”. I całkiem możliwe, że zachowa tę myśl na dłużej,
bo owe podobieństwa będą się jeszcze unaoczniać, aczkolwiek nie
będzie się to odbywać na zasadzie „kopiuj-wklej”. Bo Matt
Palmer do motywu wiejskiej społeczności zagrażającej dwóm
mieszczuchom podchodzi dość przewrotnie. Nie mamy tutaj do
czynienia z prymitywnymi, zwyrodniałymi, godnymi najwyższej pogardy
osobnikami, którzy czerpią przyjemność ze znęcania się nad
turystami. Właściwie to wydaje się, że przynajmniej większość
z nich jest przyjaźnie nastawiona do przyjezdnych, że nie mają nic
przeciwko wspólnej zabawie z nimi, że służą im pomocą i chętnie
zawiązaliby współpracę z Marcusem na gruncie zawodowym. Liderowi
tej wiejskiej społeczności, Loganowi (w tej roli dobrze się
spisujący Tony Curran), bardzo zależy na zawiązaniu tej współpracy
przez wzgląd na dobro wioski, w której od zawsze mieszka. Miejsce
to mocno podupadło, a jedynym ratunkiem dla niego, według Logana,
jest układanie się z miastowymi biznesmenami. Takimi jak Marcus,
człowiek, którego trudno polubić, choćby przez jego zamiłowanie
do polowania na zwierzynę, czy tendencję do patrzenia z góry na
ludzi biedniejszych od niego. Dla swojego przyjaciela Vaughna, Marcus
jest gotowy zrobić wiele, ale patrząc na ich relację nie można
oprzeć się wrażeniu, że ten pierwszy jest kimś na kształt jego
podwładnego, że ich przyjaźń nie działa na równych prawach, ale
wszystko wskazuje na to, że taki układ im pasuje, że żadnemu z
nich jakoś szczególnie to nie przeszkadza. Trudno tutaj dokonać
oceny moralnej postaci występujących w „Kalibrze”, bo Matt
Palmer w charakterystyce swoich bohaterów unikał czerni i bieli,
nie zdecydował się na jaskrawy podział na tych dobrych i tych
złych. Wydarzenie, które rozpędza akcję, niezwykle bolesny widok,
acz bynajmniej nie z powodu krwawych efektów specjalnych, bo tychże
jest tutaj jak na lekarstwo, straszna scenka w jakże malowniczym,
gęstym lesie, po ustąpieniu chwilowego szoku wywołała istny zamęt
w moim umyśle. Przepełniły mnie sprzeczne uczucia – nienawiść
szła w parze ze współczuciem, odraza z wyrozumiałością,
pragnienie wpadki z jakże niepożądaną potrzebą dopingowania
(anty)bohaterom w tej arcytrudnej rozgrywce. A ściślej jednemu z
nich, bo po zastanowieniu stwierdziłam, że jeśli w ogóle można
tutaj mówić o jakimś rozgrzeszeniu to tylko w przypadku jednego
mężczyzny. Wiem, jak mętnie to brzmi, ale inaczej być nie może w
przypadku tak twardego orzecha, jakiego miałam tutaj do zgryzienia.
Byłam rozdarta, targały mną sprzeczne emocje. Matt Palmer zdołał
zmusić mnie do postawienia się w sytuacji dwóch zaszczutych
mężczyzn. Wciąż między wierszami pytał mnie, co bym zrobiła,
gdybym znalazła się w takim położeniu, a ilekroć podnosiłam się
na duchu myślą, że znalazłabym w sobie siłę, żeby postąpić
właściwie prawie słyszałam, jak mówi: łatwo tak myśleć
siedząc wygodnie przed ekranem i patrząc na fikcyjne postacie
starające się wyjść cało z opresji, w jaką wpadli na iście
nieprzyjaznym, oddalonym od cywilizacji, zalesionym terenie.
(źródło: https://news.newonnetflix.info/)
Mamy
tutaj powolne, długie najazdy kamer na wprost zapierające dech w
piersi naturalne krajobrazy, które to oprócz zachwytu budzą lekki
niepokój. Operatorzy i oświetleniowcy nadają lasom w miarę
upiorną formę, za dnia operują różnymi odcieniami szarości, a
po zapadnięciu zmroku zręcznie manipulują sztucznym światłem –
tak, aby wszystko wokół bohaterów filmu wprost kąpało się w
atramentowych, złowróżbnych ciemnościach, podczas gdy na nich
samych pada nikłe, mdłe światło z reflektorów i latarek przez
nich dzierżonych. Ale według mnie to nie mroczna, wprost emanująca
wyalienowaniem i zaszczuciem atmosfera „Kalibru” jest najbardziej
wartościowym składnikiem tego obrazu, bo nawet w XXI-wiecznym kinie
grozy można znaleźć pozycje jeszcze lepiej wykorzystujące leśną
scenerię (za przykłady niech posłużą „Mroczny las” Pala Oie
i „W głąb lasu” Gillesa Marchanda). Największym plusem tej
produkcji nie był nawet dla mnie ambiwalentny odbiór postaci,
trudności w sformułowaniu jednoznacznej oceny pewnych czynów
niektórych z nich. I oczywiście nie jakże niewygodne, tak
uwielbiane przez miłośników kina grozy wchodzenie w skórę osób,
w położeniu których pewnie nikt nie chciałby się znaleźć.
Zachęcające do introspekcji, do konfrontacji z nieprzyjemnymi
myślami o sobie samym, które przecież niekoniecznie znalazłyby
odbicie w rzeczywistości, gdyby znaleźć się w takim samym
położeniu, co Vaughn i Marcus. To wszystko, owszem, dodaje smaczku
tej produkcji, to bardzo cenne atrakcje dla każdego miłośnika
mrocznych, dających do myślenia, acz na pewno nie skomplikowanych,
wielowątkowych, czy mocno zaskakujących thrillerów. Ale jestem
przekonana, że angażowałabym się w tę historię dużo słabiej,
gdyby nie idealnie wyważona narracja. Matt Palmer już na etapie
pisania scenariusza wykazał się ogromnym wyczuciem dramaturgii,
godnymi pozazdroszczenia zdolnościami oratorskimi i podręcznikową
wręcz znajomością reguł, jakimi rządzi się ten gatunek filmowy.
To znaczy dokładnie wiedział kiedy powinno się rozpędzić akcję,
a kiedy lepiej ją przyhamować i był świadomy tego, z czego jak
odnoszę wrażenie nie zdaje sobie sprawy wielu współczesnych
twórców kina grozy, że większe komplikacje tylko zaszkodzą
widowisku. Prostota jest kluczem do serc widzów – taką zasadą
mógł świadomie kierować się Palmer zarówno na etapie pisania
scenariusza „Kalibru”, jak i w fazie zdjęciowej, bo efektów
specjalnych (i na szczęście nie komputerowych) jest tutaj doprawdy
niewiele. Uprzedzam jednak, że to tylko moje domysły wynikłe z
tego, co pokazano mi na ekranie. A pokazano opowieść, która wcale
nie musiała posiłkować się wymyślnymi efektami specjalnymi, czy
na wskroś oryginalnymi lub zaskakującymi wątkami, żebym mogła w
niemałym napięciu coraz to głębiej i głębiej zatapiać się w
tę śmiertelnie niebezpieczną rozgrywkę, która z każdą kolejną
minutą coraz bardziej utwierdzała mnie w przekonaniu, że nie
istnieje dobre wyjście z tej sytuacji. Czyli, że nie może się to
dobrze skończyć...
Polecam,
polecam, polecam! Każdemu miłośnikowi klimatycznych, trzymających
w napięciu filmowych dreszczowców, w wystarczającym stopniu
dbających o warstwę psychologiczną, skoncentrowanych na budowaniu
silnych i często sprzecznych uczuć u odbiorcy. Na opowiadaniu
prostej, acz mocno emocjonującej historii, a nie, jak to niestety
często we współczesnej kinematografii bywa, raczeniu oczu
odbiorców drogimi efektami specjalnymi i rozpędzoną do granic
możliwości akcją, która nie daje nawet czasu na poznanie
bohaterów, a co dopiero nasycenie się głębszymi odczuciami. Moim
zdaniem takiego debiutu niejeden początkujący reżyser i
scenarzysta może Mattowi Palmerowi pozazdrościć, choć oczywiście
arcydziełem bym go nie nazwała. Aż tak wybornie nie jest, ale nie
mam żadnych wątpliwości, że taki poziom wielu sympatykom
filmowych dreszczowców wystarczy do osiągnięcia tak dużej
satysfakcji jak moja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz