środa, 15 sierpnia 2018

„Cthulhu” (2007)

Profesor historii Russell Marsh, z powodu śmierci matki, po latach wraca na wyspę w Oregonie, na której się wychował. Zwaśniony z ojcem mężczyzna zamierza opuścić to miejsce tak szybko, jak tylko się da, ale tuż po przyjeździe dowiaduje się, że sprawa spadkowa trochę potrwa. Russell jest więc zmuszony przedłużyć swój pobyt na wyspie, ale nie wykazuje żadnej chęci wykorzystania tego czasu na naprawienie swoich stosunków z ojcem. Ze stojącym na czele Ezoterycznego Zakonu Dagona, majętnym mężczyzną, który nie potrafi zaakceptować tego, że jego syn jest homoseksualistą. Mimo tego chce pogodzić się z Russellem i życzyłby sobie, by na stałe osiadł on na wyspie, na której jak wkrótce odkrywa profesor historii dzieją się niepokojące rzeczy.

„Cthulhu”, jedyny film wyreżyserowany przez Dana Gildarka i jak już sam tytuł wskazuje zainspirowany prozą Howarda Phillipsa Lovecrafta. A konkretnie opowiadaniem „Widmo nad Innsmouth”, do którego to twórcy omawianego obrazu podeszli z dużą swobodą. Gildark obmyślił tę opowieść wspólnie z Grantem Cogswellem, ale tylko ten drugi przelał ją na karty scenariusza. I jeśli wierzyć informacjom zamieszczonym w Sieci poświęcił swój majątek (dom i inne cenniejsze rzeczy, które posiadał) dla tego przedsięwzięcia. Ale i tak nie udało się zgromadzić dużej sumy pieniężnej. Twórcy „Cthulhu” mieli do dyspozycji w przybliżeniu siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, musieli więc nielicho się natrudzić, aby coś z tego stworzyć. W 2007 roku „Cthulhu” był pokazywany wyłącznie na filmowych festiwalach, poczynając od Seattle International Film Festival, a do szerszego obiegu trafił w roku 2008.

„Cthulhu” zebrał sporo negatywnych recenzji od zwykłych widzów. Do grona przeciwników tego obrazu wpisało się też wielu miłośników twórczości H.P. Lovecrafta, ale krytycy patrzyli na to dokonanie w miarę przychylnym okiem. Produkcji Dana Gildarka zarzuca się przede wszystkim nieoddanie klimatu typowego dla horrorów Lovecrafta - wrogiej niesamowitości, tajemniczych potworności czających się gdzieś w pobliżu, sukcesywnie narastającej grozy wynikającej przede wszystkim z pewności, że zagrożenie ujawni się już wkrótce w całej swej nieludzkiej postaci. Według mnie lovecraftowską atmosferę na ekranie najlepiej udało się oddać Johnowi Carpenterowi w jego „W paszczy szaleństwa” - zaznaczam jednak, że nie widziałam wszystkich filmów mniej lub bardziej inspirowanych utworami Samotnika z Providence. „Cthulhu” Dana Gildarka w tej materii pozostaje daleko w tyle za „W paszczy szaleństwa”, nie dosięga też do poziomu „Necronomiconu” z 1993 roku, ani „Zza światów” Stuarta Gordona. Ale jak sobie przypomnę taką „Przyczajoną grozę” C. Courtneya Joynera, „Przeklęty dom” Ivana Zuccona, czy „Hemoglobinę” Petera Svateka to dochodzę do wniosku, że „Cthulhu” Gildarka mógł wypaść dużo gorzej. I podejrzewam, że tak by się stało, gdyby twórcy tego obrazu dysponowali dużo większym budżetem, bo raczej wątpię, żeby nie powtórzyli wówczas (według mnie) błędu ekipy pracującej nad „Dagonem” z 2001 roku (także opartego na opowiadaniu „Widmo nad Innsmouth”), polegającego na szafowaniu nierealistycznymi efektami specjalnymi. W „Cthulhu” takich dodatków jest doprawdy niewiele, a większość z nich ujawnia się jedynie w szybkich migawkach. W ten sposób umożliwia nam się objęcie wzrokiem wyłącznie ogólnego kształtu danego okropieństwa, nie najdrobniejszych detali, co prawdopodobnie znacznie zwiększałoby ryzyko dostrzeżenia przez widza licznych zabijających realizm niedociągnięć. Z drugiej jednak strony, pamiętając „Widmo nad Innsmouth” H.P. Lovecrafta, miałam spory niedosyt. Chciałoby się, żeby pokazano przynajmniej niektóre nieprzyjemne dla oka postacie przewijające się w tymże utworze jednego z największych mistrzów literatury grozy w historii świata, oczywiście bez wspomagania komputerowego. Ale widać na kostiumy i odpowiedni makijaż nie wystarczyło już pieniędzy, albo co równie prawdopodobne zamiar Dana Gildarka od początku był właśnie taki. Reżyser ów mógł po prostu dążyć do stworzenia obrazu wiernego zasadzie „najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy”, a przynajmniej nie dokładnie. Innymi słowy jego zamiarem było tak poruszyć wyobraźnię widza, żeby dopowiedziała sobie całą resztę. Bo potworności zrodzone w naszych umysłach najczęściej okazują się dużo bardziej przerażające od tego, co pokazuje się nam na ekranie (wybitne opowiadanie „Małpia łapka” Williama Wymarka Jacobsa można traktować, jako doskonały, przewrotny komentarz takiego zjawiska). Ale żeby rezygnować też z nieprzyjemnej aparycji członków społeczności oddającej hołd Wielkim Przedwiecznym? (Fanom prozy Lovecrafta nie muszę tłumaczyć kim oni są, a pozostałym powiem tylko tyle: zamiast dalej czytać te moje wypociny bierzcie się za horrory tego znakomitego pisarza) Nie, nie. Uważam, że akurat ten element stanowiłby dodatkowy, jeśli nie największy, środek pobudzający wyobraźnię odbiorcy, a charakteryzacja aktorów wcale nie musiała generować sporych kosztów, bo minimalistyczne podejście byłoby (przynajmniej) przeze mnie nieporównanie milej widziane, z tego prostego powodu, że takowe dużo rzadziej rani moje oczy niską wiarygodnością. 

„Cthulhu” Dana Gildarka co najwyżej delikatnie ociera się o Lovecraftowski klimat grozy. Nie znalazłam tutaj ani jednego momentu osnutego dokładnie taką atmosferą, jaką generował Samotnik z Providence w swojej mitologii Cthulhu, ale według mnie filmowcom udało się ją musnąć. Nie w scenach kręconych za dnia, tak sfuszerowanych przez oświetleniowców, że naprawdę ciężko było na to patrzeć. Zdjęcia często były zanadto oświetlone, prawie że prześwietlone, a barwy nierzadko kojarzyły mi się z jarmarkiem, jakąś tandetną, małomiasteczkową imprezą, która to z Lovecraftowskim klimatem nie miała absolutnie nic wspólnego. Z profesjonalnym kinem grozy też nie. Oświetleniowcy, a miejscami też operatorzy (bo część obrazów źle wykadrowano) w scenach dziennych pokazali mi zwykłą amatorkę, ale już wydarzania rozgrywające się, czy to pod osłoną nocy, czy w ciemnych pomieszczeniach, które główny bohater filmu, Russell Marsh odwiedza za dnia, cechowały się jako takim profesjonalizmem. Właśnie te sekwencje przywoływały ducha Lovecraftowskiej prozy, aczkolwiek nie w takim stopniu, żebym poczuła się w pełni usatysfakcjonowana. Widać, że twórcy omawianego filmu mieli poważny kłopot z operowaniem światłem dziennym, że lepiej czuli się w zamkniętych pomieszczeniach, do których co najwyżej docierały jego nikłe promyki, gdzie opierali się przede wszystkim na gęstych ciemnościach zewsząd napierających na pierwszoplanową postać i raczej skąpym sztucznym oświetleniu. W tych scenach dominowała tajemniczość podszyta ogromną groźbą, dało się odczuć obecność jakichś potwornych istot jeszcze pozostających w ukryciu, ale coraz to wyraźniejsze sugestie czynione przez twórców „Cthulhu” kazały sądzić, że ten stan rzeczy już niedługo zmieni się na gorsze. Z „Widma nad Innsmouth” wyrwano Ezoteryczny Zakon Dagona. W filmie tej sekcie przewodniczy ojciec głównego bohatera, profesora historii Russella Marsha, który ku wielkiemu niezadowoleniu ojca jest homoseksualistą (odnoszę wrażenie, że niektórzy widzowie tę seksualną orientację czołowej postaci uważają za jeden z głównych mankamentów „Cthulhu”). Cala otoczka – osadzenie akcji w XXI wieku, powrót protagonisty na wyspę na której się wychował w celu uregulowania spraw po zmarłej matce, postawienie jego ojca, z którym to główny bohater od lat jest skłócony, na czele Zakonu Dagona, relacje Russella z paroma innymi mieszkańcami wyspy, poszukiwania zaginionego chłopca... no większość została wymyślona przez Granta Cogswella i Dana Gildarka. Z pierwowzoru literackiego zaczerpnięto coś na kształt tła – bluźniercza sekta oddająca cześć Wielkim Przedwiecznym, składanie ofiar z ludzi, rozmowa z miejscowym pijaczyną (w stosunku do oryginału mocno okrojona) i UWAGA SPOILER DOTYCZĄCY OPOWIADANIA rodzinne powiązania głównego bohatera z tym przeklętym miejscem, z tymi ohydnymi praktykami mającymi zapewnić tutejszym ludziom dobrobyt KONIEC SPOILERA. W „Cthulhu” Dana Gildarka jest więcej niejasności niż w opowiadaniu „Widmo nad Innsmouth” - twórcy nie wykładają wszystkiego tak dobitnie, z takim rozmachem, tak jednoznacznie jak uczynił to Lovecraft w tym swoim utworze. Filmowcy przez dłuższy czas starają się utrzymywać odbiorcę w niepewności co do faktycznej natury zagrożenia - Wielcy Przedwieczni, czy zwykłe halucynacje zaszczepione przez to toksyczne środowisko, przez cudaczną wiarę ojca głównego bohatera i jego trzódki oddziałującą na umysł głównego bohatera filmu, wiarę w stwory, które tak naprawdę nie istnieją? Właśnie, starają się, ale czy tak do końca im to wychodzi? Przyznaję, trochę tajemniczo było, ta historia przez jakiś czas nie była dla mnie oczywista, mimo tego, że znam opowiadanie. Bo było tu tyle odstępstw od literackiego oryginału, że nie mogłam wykluczyć obrania jakiegoś innego kierunku. Niemniej uważam, że można było przedstawić to jeszcze bardziej tajemniczo i pozostawić więcej miejsca na interpretację widza. Chociaż zamknięcie tej opowieści, ostatnie ujęcie bardzo mnie zadowoliło – podejrzewam jednak, że wielu widzów doprowadzi ono do szewskiej pasji...

Przyjemny średniaczek, ot co. Niskobudżetowa produkcja, której to moim zdaniem największym felerem jest tandetna realizacja sekwencji rozgrywających się w świetle dziennym, a najjaśniejszym punktem ocieranie się o lovecraftowski klimat niesamowitości, tajemniczości podszytej jakąś potwornością, która nieuchronnie zbliża się do głównego bohatera coraz bardziej zagubionego na nieprzyjaznej wyspie, gdzie się wychował i którą opuścił tak szybko, jak tylko się dało. Po to, żeby po latach tu wrócić, aby skonfrontować się z, czy to demonami własnego umysłu, czy szkaradnymi istotami mieszkającymi w oceanach. Innymi słowy obejrzeć można, ale radzę nie nastawiać się na multum niezapomnianych wrażeń, nawet jeśli jest się długoletnim wielbicielem twórczości H.P. Lovecrafta. Albo zwłaszcza wtedy, bo z tego, co zdążyłam się zorientować (acz głową nie ręczę za tę obserwację), w tym gronie nie ma wielu miłośników „Cthulhu” Dana Gildarka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz