Profesor
historii Russell Marsh, z powodu śmierci matki, po latach wraca na
wyspę w Oregonie, na której się wychował. Zwaśniony z ojcem
mężczyzna zamierza opuścić to miejsce tak szybko, jak tylko się
da, ale tuż po przyjeździe dowiaduje się, że sprawa spadkowa
trochę potrwa. Russell jest więc zmuszony przedłużyć swój pobyt
na wyspie, ale nie wykazuje żadnej chęci wykorzystania tego czasu
na naprawienie swoich stosunków z ojcem. Ze stojącym na czele
Ezoterycznego Zakonu Dagona, majętnym mężczyzną, który nie
potrafi zaakceptować tego, że jego syn jest homoseksualistą. Mimo
tego chce pogodzić się z Russellem i życzyłby sobie, by na stałe
osiadł on na wyspie, na której jak wkrótce odkrywa profesor
historii dzieją się niepokojące rzeczy.
„Cthulhu”,
jedyny film wyreżyserowany przez Dana Gildarka i jak już sam tytuł
wskazuje zainspirowany prozą Howarda Phillipsa Lovecrafta. A
konkretnie opowiadaniem „Widmo nad Innsmouth”, do którego to
twórcy omawianego obrazu podeszli z dużą swobodą. Gildark
obmyślił tę opowieść wspólnie z Grantem Cogswellem, ale tylko
ten drugi przelał ją na karty scenariusza. I jeśli wierzyć
informacjom zamieszczonym w Sieci poświęcił swój majątek (dom i
inne cenniejsze rzeczy, które posiadał) dla tego przedsięwzięcia.
Ale i tak nie udało się zgromadzić dużej sumy pieniężnej.
Twórcy „Cthulhu” mieli do dyspozycji w przybliżeniu siedemset
pięćdziesiąt tysięcy dolarów, musieli więc nielicho się
natrudzić, aby coś z tego stworzyć. W 2007 roku „Cthulhu” był
pokazywany wyłącznie na filmowych festiwalach, poczynając od
Seattle International Film Festival, a do szerszego obiegu trafił w
roku 2008.
„Cthulhu”
zebrał sporo negatywnych recenzji od zwykłych widzów. Do grona
przeciwników tego obrazu wpisało się też wielu miłośników
twórczości H.P. Lovecrafta, ale krytycy patrzyli na to dokonanie w
miarę przychylnym okiem. Produkcji Dana Gildarka zarzuca się przede
wszystkim nieoddanie klimatu typowego dla horrorów Lovecrafta -
wrogiej niesamowitości, tajemniczych potworności czających się
gdzieś w pobliżu, sukcesywnie narastającej grozy wynikającej
przede wszystkim z pewności, że zagrożenie ujawni się już
wkrótce w całej swej nieludzkiej postaci. Według mnie lovecraftowską atmosferę na ekranie najlepiej udało się oddać
Johnowi Carpenterowi w jego „W paszczy szaleństwa” - zaznaczam
jednak, że nie widziałam wszystkich filmów mniej lub bardziej
inspirowanych utworami Samotnika z Providence. „Cthulhu” Dana
Gildarka w tej materii pozostaje daleko w tyle za „W paszczy
szaleństwa”, nie dosięga też do poziomu „Necronomiconu” z
1993 roku, ani „Zza światów” Stuarta Gordona. Ale jak sobie
przypomnę taką „Przyczajoną grozę” C. Courtneya Joynera,
„Przeklęty dom” Ivana Zuccona, czy „Hemoglobinę” Petera
Svateka to dochodzę do wniosku, że „Cthulhu” Gildarka mógł
wypaść dużo gorzej. I podejrzewam, że tak by się stało, gdyby
twórcy tego obrazu dysponowali dużo większym budżetem, bo raczej
wątpię, żeby nie powtórzyli wówczas (według mnie) błędu ekipy
pracującej nad „Dagonem” z 2001 roku (także opartego na
opowiadaniu „Widmo nad Innsmouth”), polegającego na szafowaniu
nierealistycznymi efektami specjalnymi. W „Cthulhu” takich
dodatków jest doprawdy niewiele, a większość z nich ujawnia się
jedynie w szybkich migawkach. W ten sposób umożliwia nam się
objęcie wzrokiem wyłącznie ogólnego kształtu danego
okropieństwa, nie najdrobniejszych detali, co prawdopodobnie
znacznie zwiększałoby ryzyko dostrzeżenia przez widza licznych
zabijających realizm niedociągnięć. Z drugiej jednak strony,
pamiętając „Widmo nad Innsmouth” H.P. Lovecrafta, miałam spory
niedosyt. Chciałoby się, żeby pokazano przynajmniej niektóre
nieprzyjemne dla oka postacie przewijające się w tymże utworze
jednego z największych mistrzów literatury grozy w historii świata,
oczywiście bez wspomagania komputerowego. Ale widać na kostiumy i
odpowiedni makijaż nie wystarczyło już pieniędzy, albo co równie
prawdopodobne zamiar Dana Gildarka od początku był właśnie taki.
Reżyser ów mógł po prostu dążyć do stworzenia obrazu wiernego
zasadzie „najbardziej boimy się tego, czego nie widzimy”, a
przynajmniej nie dokładnie. Innymi słowy jego zamiarem było tak
poruszyć wyobraźnię widza, żeby dopowiedziała sobie całą
resztę. Bo potworności zrodzone w naszych umysłach najczęściej
okazują się dużo bardziej przerażające od tego, co pokazuje się
nam na ekranie (wybitne opowiadanie „Małpia łapka” Williama
Wymarka Jacobsa można traktować, jako doskonały, przewrotny
komentarz takiego zjawiska). Ale żeby rezygnować też z
nieprzyjemnej aparycji członków społeczności oddającej hołd
Wielkim Przedwiecznym? (Fanom prozy Lovecrafta nie muszę tłumaczyć
kim oni są, a pozostałym powiem tylko tyle: zamiast dalej czytać
te moje wypociny bierzcie się za horrory tego znakomitego pisarza)
Nie, nie. Uważam, że akurat ten element stanowiłby dodatkowy,
jeśli nie największy, środek pobudzający wyobraźnię odbiorcy, a
charakteryzacja aktorów wcale nie musiała generować sporych
kosztów, bo minimalistyczne podejście byłoby (przynajmniej) przeze
mnie nieporównanie milej widziane, z tego prostego powodu, że
takowe dużo rzadziej rani moje oczy niską wiarygodnością.
„Cthulhu”
Dana Gildarka co najwyżej delikatnie ociera się o Lovecraftowski
klimat grozy. Nie znalazłam tutaj ani jednego momentu osnutego
dokładnie taką atmosferą, jaką generował Samotnik z Providence w
swojej mitologii Cthulhu, ale według mnie filmowcom udało się ją
musnąć. Nie w scenach kręconych za dnia, tak sfuszerowanych przez
oświetleniowców, że naprawdę ciężko było na to patrzeć.
Zdjęcia często były zanadto oświetlone, prawie że prześwietlone,
a barwy nierzadko kojarzyły mi się z jarmarkiem, jakąś tandetną,
małomiasteczkową imprezą, która to z Lovecraftowskim klimatem nie
miała absolutnie nic wspólnego. Z profesjonalnym kinem grozy też
nie. Oświetleniowcy, a miejscami też operatorzy (bo część
obrazów źle wykadrowano) w scenach dziennych pokazali mi zwykłą
amatorkę, ale już wydarzania rozgrywające się, czy to pod osłoną
nocy, czy w ciemnych pomieszczeniach, które główny bohater filmu,
Russell Marsh odwiedza za dnia, cechowały się jako takim
profesjonalizmem. Właśnie te sekwencje przywoływały ducha
Lovecraftowskiej prozy, aczkolwiek nie w takim stopniu, żebym
poczuła się w pełni usatysfakcjonowana. Widać, że twórcy
omawianego filmu mieli poważny kłopot z operowaniem światłem
dziennym, że lepiej czuli się w zamkniętych pomieszczeniach, do
których co najwyżej docierały jego nikłe promyki, gdzie opierali
się przede wszystkim na gęstych ciemnościach zewsząd
napierających na pierwszoplanową postać i raczej skąpym sztucznym
oświetleniu. W tych scenach dominowała tajemniczość podszyta
ogromną groźbą, dało się odczuć obecność jakichś potwornych
istot jeszcze pozostających w ukryciu, ale coraz to wyraźniejsze
sugestie czynione przez twórców „Cthulhu” kazały sądzić, że
ten stan rzeczy już niedługo zmieni się na gorsze. Z „Widma nad
Innsmouth” wyrwano Ezoteryczny Zakon Dagona. W filmie tej sekcie
przewodniczy ojciec głównego bohatera, profesora historii Russella
Marsha, który ku wielkiemu niezadowoleniu ojca jest homoseksualistą
(odnoszę wrażenie, że niektórzy widzowie tę seksualną
orientację czołowej postaci uważają za jeden z głównych
mankamentów „Cthulhu”). Cala otoczka – osadzenie akcji w XXI
wieku, powrót protagonisty na wyspę na której się wychował w
celu uregulowania spraw po zmarłej matce, postawienie jego ojca, z
którym to główny bohater od lat jest skłócony, na czele Zakonu
Dagona, relacje Russella z paroma innymi mieszkańcami wyspy,
poszukiwania zaginionego chłopca... no większość została
wymyślona przez Granta Cogswella i Dana Gildarka. Z pierwowzoru
literackiego zaczerpnięto coś na kształt tła – bluźniercza
sekta oddająca cześć Wielkim Przedwiecznym, składanie ofiar z
ludzi, rozmowa z miejscowym pijaczyną (w stosunku do oryginału
mocno okrojona) i UWAGA SPOILER DOTYCZĄCY OPOWIADANIA
rodzinne powiązania głównego bohatera z tym przeklętym miejscem,
z tymi ohydnymi praktykami mającymi zapewnić tutejszym ludziom
dobrobyt KONIEC SPOILERA. W „Cthulhu” Dana Gildarka jest
więcej niejasności niż w opowiadaniu „Widmo nad Innsmouth” -
twórcy nie wykładają wszystkiego tak dobitnie, z takim rozmachem,
tak jednoznacznie jak uczynił to Lovecraft w tym swoim utworze.
Filmowcy przez dłuższy czas starają się utrzymywać odbiorcę w
niepewności co do faktycznej natury zagrożenia - Wielcy
Przedwieczni, czy zwykłe halucynacje zaszczepione przez to toksyczne
środowisko, przez cudaczną wiarę ojca głównego bohatera i jego
trzódki oddziałującą na umysł głównego bohatera filmu, wiarę
w stwory, które tak naprawdę nie istnieją? Właśnie, starają
się, ale czy tak do końca im to wychodzi? Przyznaję, trochę
tajemniczo było, ta historia przez jakiś czas nie była dla mnie
oczywista, mimo tego, że znam opowiadanie. Bo było tu tyle
odstępstw od literackiego oryginału, że nie mogłam wykluczyć
obrania jakiegoś innego kierunku. Niemniej uważam, że można było
przedstawić to jeszcze bardziej tajemniczo i pozostawić więcej
miejsca na interpretację widza. Chociaż zamknięcie tej opowieści,
ostatnie ujęcie bardzo mnie zadowoliło – podejrzewam jednak, że
wielu widzów doprowadzi ono do szewskiej pasji...
Przyjemny
średniaczek, ot co. Niskobudżetowa produkcja, której to moim
zdaniem największym felerem jest tandetna realizacja sekwencji
rozgrywających się w świetle dziennym, a najjaśniejszym punktem
ocieranie się o lovecraftowski klimat niesamowitości, tajemniczości
podszytej jakąś potwornością, która nieuchronnie zbliża się do
głównego bohatera coraz bardziej zagubionego na nieprzyjaznej
wyspie, gdzie się wychował i którą opuścił tak szybko, jak
tylko się dało. Po to, żeby po latach tu wrócić, aby
skonfrontować się z, czy to demonami własnego umysłu, czy
szkaradnymi istotami mieszkającymi w oceanach. Innymi słowy
obejrzeć można, ale radzę nie nastawiać się na multum
niezapomnianych wrażeń, nawet jeśli jest się długoletnim
wielbicielem twórczości H.P. Lovecrafta. Albo zwłaszcza wtedy, bo
z tego, co zdążyłam się zorientować (acz głową nie ręczę za
tę obserwację), w tym gronie nie ma wielu miłośników „Cthulhu”
Dana Gildarka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz