Uzależnione
od alkoholu małżeństwo, Nora i Jim, postanawia wyjechać na jakiś
czas do Irlandii, do rodzinnego domu kobiety, gdzie mają zamiar
stronić od złych nawyków. Zabierają ze sobą swojego
ośmioletniego syna Jimmy'ego, a ich pierwszym przystankiem w
Irlandii jest pub. Niedługo po wyruszeniu w dalszą drogę mają
niegroźny wypadek, przez który ich samochód ulega awarii. Na
spotkanie wychodzi im jednak mała dziewczynka, Alice, adoptowana
córka wujka Nory, profesora Billa Ferritera, która prowadzi ich do
jego okazałego domostwa. Nora przede wszystkim chce odwiedzić
babcię, ale Bill prowadzi ją do piwnicy, gdzie pokazuje jej mumię
wiedźmy liczącą sobie dwa tysiące lat. Wkrótce czarownica wraca
do życia i przybiera postać Nory.
Horror
„Trans” w reżyserii i na podstawie scenariusza Michaela
Almereydaya swoją premierę miał w 1998 roku na Międzynarodowym
Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie wyświetlono go pod tytułem
„Trance”. W 1999 roku rozpoczęto dystrybucję na kasetach wideo,
gdzie funkcjonował pod nazwą „The Eternal” (wykorzystywano też
„The Eternal: Kiss of the Mummy), a z tytułu „The Mummy”
zrezygnowano z powodu pojawiania się filmu Stephena Sommersa pod tą
nazwą. W Polsce omawiany obraz Almereydaya funkcjonuje pod dwoma
tytułami: „Trans” i bardziej adekwatnym do jego fabuły
„Druidzka wiedźma”.
Zrealizowany
za cztery miliony dolarów (szacunkowo), mało znany horror
nastrojowy „Trans” Michela Almereydaya to utrzymana w gotyckim
klimacie opowieść o wiedźmie grasującej w pewnym irlandzkim
domostwie. Czyli Almereyda w swoim scenariuszu wykorzystał dosyć
często wykorzystywany w kinie grozy motyw. A mianowicie motyw
czarownicy, który jednak w jego opowieści został złączony z
motywem mumii, innej często wykorzystywanej przez twórców horrorów
kreatury. Jakby tego było mało dodał zagadkowe wizje, które to co
jakiś czas nawiedzają główną bohaterkę jego filmu i w pewnym
sensie motyw sobowtóra, również dobrze znany wieloletnim
miłośnikom gatunku. Zmartwychwstała wiedźma nie jest sobowtórem
w rozumieniu mitologicznym, klasycznym doppelgangerem, tylko osobą
świadomie, z wykorzystaniem swych mocy przyjmującą wygląd innej
osoby, który to najpewniej, gdy proces przez nią rozpoczęty
dobiegnie końca, zostanie jej na stałe. Zmumifikowana wiedźma
odnaleziona przez niewidomego (nie całkowicie, bo dostrzegającego
kontury) profesora Billa Ferritera w piwnicy domu, w którym od
jakiegoś czasu mieszka tylko ze swoją matką i adoptowaną córką
Alice, dopiero po swoich „ponownych narodzinach” przybrała
wygląd głównej bohaterki filmu, nadużywającej alkoholu Nory.
Wcześniej wyglądała zupełnie inaczej, ale już wtedy dysponowała
nadludzkimi mocami. To wszystko może i brzmi jak jakieś pomieszanie
z poplątaniem, ale gdy się to ogląda ma się raczej wrażenie
obcowania z mocno uproszczoną opowiastką – taką, która nie
wymaga od widza dużego wysiłku umysłowego. A przynajmniej mnie nie
opuszczało poczucie śledzenia prościutkiej historyjki, która, jak
myślałam, niczym nie może mnie zaskoczyć. Miało to swoje plusy,
bo należę do tej grupy fanów horrorów, która uważa, że w tym
gatunku najlepiej sprawdza się prostota, która najwięcej
przyjemności zazwyczaj odnajduje w obcowaniu z nieskomplikowanymi
filmami grozy. Ale z uwagi na to, że Michael Almereyda okrasił swój
scenariusz tajemniczymi wizjami doznawanymi przez główną bohaterkę
jego filmu, która to na dodatek (wraz ze swoim mężem) stara się
wyjść z nałogu alkoholowego, miałam prawo oczekiwać rozbudowanej
warstwy psychologicznej. „Trans” aż się prosił o zdecydowanie
większy wgląd w umysł Nory – przynajmniej jej, bo przecież
szersze omówienie postaci jej męża i jej krewnych mieszkających w
Irlandii też by nie zaszkodziło. Co więcej tą koncepcją
Almereyda otworzył sobie drzwi do rozsnucia przed widzami iście
tajemniczej opowieści gotyckiej. Takiej, która przynajmniej przez
jakiś czas kazałaby odbiorcy zastanawiać się nad tym, czy ma do
czynienia z opowieścią o czarownicy, czy historią o kobiecie
mającej halucynacje, na skutek odstawienia alkoholu albo nadużywania
go. Ale reżyser i scenarzysta „Transu” tej szansy nie
wykorzystał. Wolał pójść po linii najmniejszego oporu, stworzyć
doskonale czytelne, ktoś może wręcz powiedzieć, że mniej ambitne
dziełko, fabułę którego tak na dobrą sprawę można sprowadzić
do zdania: „film o czarownicy grasującej po pewnym domostwie w
Irlandii”. Ale nie oddawałoby ono tego, co w „Transie”
najpiękniejsze, tego, co ujęło mnie najbardziej, co sprawiało, że
przyjmowałam tę w gruncie rzeczy niedopracowaną opowieść
praktycznie całkowicie bezboleśnie. Mowa o atmosferze, w jakiej
utrzymano rzeczony obraz. Wiekowy, okazały dom usytuowany na
spowitym mgłą wzgórzu, znacznie oddalonym od skupisk ludzkich,
blisko mokradeł, rozległych wysuszonych błoni i niewielu potężnych
drzew. Irlandzkie domostwo, wewnątrz którego wiecznie panuje mrok,
i w którym można odnaleźć mnóstwo starych przedmiotów, również
takich odnoszących się do wierzeń druidów. Ten iście gotycki,
wprost tchnący nadnaturalnym zagrożeniem i separacją klimat wprost
niesie tę produkcję. Znacznie ułatwia śledzenie tej samej w sobie
niezbyt atrakcyjnej fabuły i może być czymś na kształt koła
ratunkowego dla tych osób, którzy w którymś momencie poczują, że
tracą cierpliwość do tej opowieści. Wówczas mogą skoncentrować
całą swoją uwagę na mrocznym, przymglonym otoczeniu postaci, do
czasu, aż będą gotowi do ponownego skupienia się na nich samych.
Rola
główna przypadła w udziale Alison Elliott, która to w dalszych
partiach „Transu” wcielała się nie tylko w postać Nory, ale
także zmartwychwstałej wiedźmy. Patrzę tak sobie na tę szarą
myszkę Norę, na skąpo umalowaną aktorkę, wyglądającą tak
zwyczajnie, z zewnątrz niczym niewyróżniającą się w tłumie
szaraczków (takich jak ja) i nie mam żadnych wątpliwości, że
Michael Almereyda obrał dobrą drogę. Bo w horrorach zawsze lepiej
sprawdzają się takie kreacje protagonistów – dają poczucie
realizmu i ułatwiają identyfikację z bohaterami/bohaterkami. A
potem przed moimi oczami wyrasta zmartwychwstała czarownica i oto
mam dwie odsłony tej samej twarzy – pospolitą, prawie pozbawioną
makijażu Norę i istną seksbombę w postaci agresywnej wiedźmy. W
obu rolach Elliott spisała się dobrze, ale ze względu na moją
fascynację fikcyjnymi czarnymi charakterami płci żeńskiej, mój
wzrok silniej przyciągała czarownica – to zamiłowanie wygrało z
możliwością wczuwania się w sytuację Nory. Partnerujący tej
ostatniej Jared Harris też spisał się niezgorzej, tak samo jak
Lois Smith jako babcia głównej bohaterki, ale założę się, że
uwagę widzów będzie przyciągał przede wszystkim Christopher
Walken, kreujący wuja Nory, profesora Billa Ferritera. Początkowo,
rzecz jasna. Rzeczony pan domu, w którym osadzono lwią część
akcji „Transu” jawi się niczym klasyczny burzyciel, człowiek,
który sprowadza nieszczęście na wszystkie osoby przebywające pod
tym dachem. Zwłaszcza na Norę, kobietę próbującą wyrwać się z
niszczącego nałogu, borykającą się z zagadkowymi wizjami i
traumatycznymi wspomnieniami, która to po latach wraca w swoje
rodzinne strony. Planuje spędzić tutaj tylko kilka dni i zabiera ze
sobą męża oraz ich ośmioletniego syna. Przede wszystkim chce
odwiedzić babcię pozostającą pod opieką syna, profesora Billa i
jego adoptowanej córki, obrotnej dziewczynki Alice (scenka z
buteleczką z tabletkami zabezpieczoną przed dziećmi to według
mnie najlepszy moment z jej udziałem – zabawny i jakże wymowny
przynajmniej dla mnie, bo z niejakim wstydem przyznaję, że mnie też
zdarzyło się skorzystać z pomocy dziecka przy otwieraniu takiego
opakowania). Ale do rzeczy. W początkowych sekwencjach Michael
Almereyda stara się kreślić tajemnicę. Również z wykorzystaniem
klimatu, ale choć atmosfera tajemniczości, wrogiej nadnaturalności,
niesamowitości, będzie emanować ze wszystkich zdjęć to na
gruncie fabularnym „Trans” szybko stanie się aż nazbyt
oczywisty. Nie będzie trzeba długo czekać na poznanie natury
zagrożenia i błądzić w meandrach psychiki Nory w poszukiwaniu
odpowiedzi na kilka pytań na temat jej przeszłości, rodziny,
przypadłości z którą się zmaga i tym podobnych. Wszystko będzie
aż nazbyt klarowne, akcja będzie biegła utartym torem, mocno
uproszczonym i w dużym stopniu przewidywalnym (jednego posunięcia
Nory nie udało mi się przewidzieć, zaintrygowało mnie też to, co
pokazano mi tuż po nim, a bo bardzo smacznie i przewrotnie złączyło
się z niektórymi wcześniej ujawnionymi informacjami, ale już sam
finał przyprawił mnie o mdłości – i nie jest to komplement, co
podkreślam na użytek fanów kina gore). Do pewnego stopnia
odprężającym – tak, fabuła „Transu” zadziałała na mnie
rozluźniająco, odpoczęłam sobie przy tej przeciętnej historyjce,
właściwie pozbawionej mocnych akcentów, tj. takich, które
wskazywałyby na to, że twórcy „Transu” chociaż starali się
przerazić swoich odbiorców. Nie oni nawet nie próbowali przyprawić
kogokolwiek o szybsze bicie serca, uderzyć w niego czymś, co można
by uznać za moment szczytowej grozy. Napięcie utrzymywało się na
stałym, niezbyt wysokim poziomie i wynikało głównie z mrocznego
klimatu, który odnosiłam wrażenie, że ani się nie zagęszczał,
ani nie rozpraszał z biegiem trwania tego filmu. A nie przeczę, że
stopniowe intensyfikowanie go znacznie uatrakcyjniłoby rzeczoną
produkcję.
Według
mnie przeciętniak. Horror, który prawdopodobnie najwięcej radości
dostarczy miłośnikom filmów grozy o czarownicach, ale i sympatycy
szerzej pojętych nastrojowych horrorów mają szansę znaleźć w
„Transie” coś dla siebie. Ale czy będą oni czerpali maksimum
przyjemności z obcowania z tym obrazem Michela Almereydaya? W to
mocno wątpię, bo niestety istnieje duże niebezpieczeństwo, że
oprócz pozytywów znajdą tutaj duże negatywy – na tyle istotne i
liczne, że mocno rzutujące na ogólny odbiór tej pozycji. W
najlepszym wypadku obniżające radość z oglądania, a w najgorszym
całkowicie ją odbierające. Bo nie jest to horror, na który wielu
widzów będzie potrafiło spoglądać łaskawszym okiem. Choćby
zaledwie takim jak ja, a cóż dopiero mówić o zachwycie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz