Carl
przed rokiem wyszedł z więzienia i od tego czasu mieszka w jednym z
londyńskich bloków. Jest kawalerem, ale często umawia się z
kobietami poznanymi na portalu randkowym. Jedną z nich jest Abby,
mężatka, która twierdzi, że niedługo uzyska rozwód. Carl
przyprowadza ją do swojego mieszkania, gdzie początkowo oboje
dobrze się bawią, ale później sytuacja mocno się komplikuje.
Mężczyzna dopiero rano uświadamia sobie, że zabił Abby. Po
ustąpieniu szoku przystępuje do pozbywania się dowodów zbrodni,
co utrudnia mu matka, która uparła się spędzić jakiś czas u
syna. Carl się temu sprzeciwia, wyrzuca ją nawet z mieszkania, ale
jego rodzicielka ciągle mu się narzuca. Mężczyzna pragnie by
odeszła przede wszystkim dlatego, że obawia się, iż nie uda mu
się powstrzymać swojego niezdrowego popędu, za który wini swoją
matkę.
Brytyjski
thriller psychologiczny w reżyserii i na podstawie scenariusza
Ruperta Jonesa, który wcześniej pracował głównie nad paroma
serialami. W jego „Kaleidoscope” niektórzy widzowie dopatrzyli
się silnej inspiracji „Psychozą” Alfreda Hitchcocka, a
właściwie to można powiedzieć, że przylgnęła już do niego
etykietka podróbki tego arcydzieła. W pewnym zakresie, bo choć
Jones ewidentnie czerpał od Hitchcocka (który z kolei czerpał od Roberta Blocha) to nie można powiedzieć, że nic, tylko kopiował
„Psychozę”. „Kaleidoscope” po raz pierwszy został
wyświetlony w 2016 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w
Chicago, a do szerszego obiegu trafił w roku 2017. Póki co znany
jest bardzo wąskiej grupie osób.
„Kaleidoscope”
to kameralny film, skierowany głównie do miłośników
minimalistycznych thrillerów, dających niemały wgląd w
zwichrowaną psychikę jakiejś postaci. W tym przypadku mamy byłego
więźnia, Carla, w którego wcielił się znakomity Toby Jones
(dołączył do grona moich ulubieńców dzięki kreacji, haha,
Alfreda Hitchcocka w „Dziewczynie Hitchcocka”). Pierwszoplanowa
postać filmu Ruperta Jonesa jest osobą po przejściach,
człowiekiem, który nie może sobie poradzić z traumą, którą
przeżył w przeszłości. Ale stara się żyć normalnie, szuka
szczęścia, a odnaleźć go ma nadzieję na portalu randkowym. Za
pośrednictwem tej strony internetowej umawia się z wieloma
kobietami, o czym wiemy tylko z jego opowieści, bo pokazuje się nam
tylko jedną, tę tragiczną w skutkach, randkę Carla. Już przed
czołówką dowiadujemy się, że Abby umrze, ale dopiero po napisach
początkowych twórcy przedstawią wszystkie okoliczności śmierci
tej kobiety. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do jej zgonu. Z rąk
Carla. Lwia część akcji rozgrywa się w mieszkaniu czołowej
postaci umiejscowionym w dużym bloku w Londynie. W rzeczywistości
jego lokum małe nie jest, ale operatorzy z Philippem Blaubachem na
czele, sprawili, że przez cały czas wydaje się ono dużo mniejsze
niż w istocie. Nie osiągnęli tutaj takiego efektu, jak Roman
Polański w swoim „Wstręcie”, co to to nie, ale miałam na tyle
duże poczucie klaustrofobii, żeby uznać to za jeden z
najmocniejszych punktów „Kaleidoscope”. Mimo tego, że
absolutnie nie udało się doścignąć „Wstrętu”. Także w
kwestii analizy zwichrowanej psychiki jednostki, w unaocznianiu
procesu staczania się w czarną otchłań, z której wydaje się, że
nie ma już odwrotu. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że u
Carla ten proces zapoczątkowało zabójstwo Abby, którym kończy
się ich pierwsza randka, ale tak naprawdę korzeni należy szukać w
jego przeszłości. To wtedy zakiełkowało w nim uczucie, które
przez lata niszczyło go od wewnątrz. Powoli, acz nieustannie. Aż w
końcu nastąpił wybuch, od którego to Rupert Jones rozpoczyna
obrazowanie dziejów swojego (anty)bohatera. Czyli tak jak zwykł
robić to Hitchcock zaczyna od trzęsienia ziemi. A potem pozwala nam
dowiedzieć się więcej o sprawcy tragedii pokazanej na początku
filmu. Do odleglejszej przeszłości Carla, do traumy, z którą
wciąż nie potrafi się uporać, nie będziemy mieć wizualnego
wglądu. Takich retrospekcji tutaj nie ma, ale wiele można
wywnioskować z obecnej relacji Carla z jego matką imieniem Aileen
(dobra kreacja Anne Reid). Tak jak Norman Bates pierwszoplanowa
postać „Kaleidoscope” zarazem pała do swojej rodzicielki
głęboką nienawiścią i odczuwa do niej niezdrowy pociąg.
Doskonale zdaje sobie sprawę, że takie zachowanie jest niewłaściwe,
a nawet czuje odrazę do siebie samego na samą myśl o związku z
własną matką, dlatego w chwilach największej słabości umysł
Carla go oszukuje. W miejsce matki podstawia Abby – Carl nie widzi
oblicza rodzicielki tylko twarz niedawno uduszonej i poćwiartowanej
przez siebie kobiety. Ale ta ułuda nie trwa długo. UWAGA SPOILER
Zanim Carl na powrót wpadnie w szpony kazirodczego związku, zanim
odbędzie seksualny stosunek z wyobrażaniem Abby, a w istocie ze
swoją rodzicielką, dostrzeże kogo tak naprawdę ma przed sobą i
ze wstrętem odsunie się od starszej kobiety. Ale czy na dobre? Czy
ten moment opamiętania będzie końcem autodestrukcyjnego popędu
Carla KONIEC SPOILERA, czy wreszcie uwolni się od matki,
która nade wszystko pragnie dzielić z nim łoże?
Rupert
Jones swoją opowieść snuje bardzo nieśpiesznie, przez co odbiorca
ma mnóstwo czasu na sycenie się każdą emocją przez niego
wprowadzaną. Twórcy przykładają dużą wagę do szczegółów i
to zarówno na płaszczyźnie psychologicznej, jak w scenografii.
Kamera często na dłużej przystaje obejmując fragment któregoś z
pomieszczeń w mieszkaniu Carla, w którym akurat nie widzimy żadnej
z nielicznych postaci pojawiających się w tej produkcji. Długich
zbliżeń na nie same też nie brakuje i muszę przyznać, że te
obrazy charakteryzują się pewną intensywnością, że generują
sporo emocji, które jednak mogłyby być silniejsze, gdyby Rupert
Jones tak bardzo nie bał się przekraczać granic dobrego smaku. Bo
nie mogłam oprzeć się takiemu wrażeniu podczas śledzenia dziejów
mężczyzny starającego się pozbyć dowodów zbrodni, której się
dopuścił i jednocześnie zwalczyć odrażający popęd do swojej
własnej matki. Słowa wystarczyły, by poruszyć moją wyobraźnię
– odmalowywały w mojej głowie wstrętne obrazy kopulacji z własną
rodzicielką i ćwiartowania zwłok niedawno zabitej kobiety, ale
UWAGA SPOILER to pierwsze dotyczyło przeszłości Carla.
Gdyby scenarzysta znowu, w umownej teraźniejszości, choćby tylko
raz, wrzucił go w ramiona Aileen, to znacznie zagęściłby całą
tę sytuację. Nie musiałby nawet nic pokazywać (chociaż nie
miałabym nic przeciwko paru dosłownym ujęciom zarówno w tej
materii, jak i w przypadku „oporządzania” zwłok Abby), bo
potrafiłam się zadowolić, acz nie zachwycić, tym, co podrzucała
mi wyobraźnia pod wpływem wiele mówiących sugestii twórców
KONIEC SPOILERA. Ten niedostatek w części wynagradzał mi
klimat, w jakim utrzymano „Kaleidoscope”. Wspomniane już
wrażenie klaustrofobii to tylko jeden z jego składników. Według
mnie najważniejszy, ale myślę też, że dobra praca kamer w
mieszkaniu Carla nie wystarczyłaby do stworzenia dokładnie takiego
wrażenia ciasnoty. Dodatni wpływ na atmosferę tego filmu miał
brud widziany w dosłownie każdym kadrze. I nie chodzi tutaj o
nieład panujący w mieszkaniu Carla, tylko o kolorystykę, w jakiej
utrzymano ten obraz. Operatorom i oświetleniowcom udało się
przywołać we mnie skojarzenia ze starszymi obrazami, z filmami z
lat 70-tych i 80-tych, pomimo tego, że nie „zanieczyścili”
zdjęć aż tak, żeby całkowicie upodobnić je do tych powstałych
we wspomnianych dekadach XX wieku. W opowieść tę jednak czasami
wkradał się marazm – nie raz, nie dwa miałam wrażenie, jakby
scenarzysta krążył w rozpaczliwym poszukiwaniu wyjścia z danego
przestoju, tak jakby brakowało mu pomysłu na pchnięcie tej
historii do przodu. I żeby nie było niedopowiedzeń: nie mam za złe
Rupertowi Jonesowi odżegnywania się od zawrotnego tempa akcji, bo
na ogół więcej przyjemności odnajduję w obcowaniu z takimi
leniwymi narracjami. Mam zastrzeżenia do prowadzenia warstwy
psychologicznej, do samej wewnętrznej analizy Carla i jego matki, do
według mnie nierównomiernego rozłożenia środków ciężkości w
tej materii. Ich relacja z czasem przestaje zagęszczać atmosferę.
Zamiast konsekwentnie przeprowadzać mnie przez tę degrengoladę, co
najwyżej utrzymywano emocje na tym samym poziomie. Najwyżej, bo w
moim przypadku czasami znacznie traciły one na sile. Zakończenia
natomiast chyba lepszego wybrać nie można było i sądzę tak
pomimo tego, że po części udało mi się je przewidzieć, a ten
człon, którego się nie domyśliłam bynajmniej mną nie
wstrząsnął. Ale nie o zaskoczenie tutaj chodzi. UWAGA SPOILER
Takie rozwiązanie rzuca nowe światło na postać Carla (stąd
ujmowanie przeze mnie w tym tekście w nawias przedrostka anty przed
bohaterem) i każe zastanawiać się nad tym, czy mężczyzna
odnalazł wreszcie spokój ducha, czy może wszystko co zobaczyliśmy
wcześniej wskazuje na to, że pogrążył się już w całkowitym
szaleństwie KONIEC SPOILERA.
Mogę
polecić „Kaleidoscope” Ruperta Jonesa fanom kameralnych
thrillerów psychologicznych, ale tylko tym, którzy nie szukają
innowacji i emocji, które konsekwentnie by się w nich potęgowało.
Bo w tej drugiej materii odnotowałam trochę potknięć, a sama
opowieść zaproponowana przez niedoświadczonego w pełnym metrażu
scenarzystę i zarazem reżysera rzeczonego obrazu do szczególnie
odkrywczych nie należy. Swoje pomysły Rupert Jones miał, ale nie
takiego kalibru, które mogłyby kogokolwiek doprowadzić do
przekonania, że jego wyobraźnia sięga tam, gdzie żaden inny
artysta jeszcze się nie zapuścił. I nie chodzi tutaj o „Psychozę”
Alfreda Hitchcocka, bo co do tego, że to było jego główne źródło
inspiracji nie mam żadnych wątpliwości, ale o pozostałe aspekty
ten historii, bo one też wydają się znajome. Nie sądzę jednak,
żeby te ostatnie zostały świadomie (niezamierzenie może tak)
wyrwane z jakichś konkretnych dzieł, tak jak to w moim przekonaniu
miało miejsce w przypadku „Psychozy”, bo są to motywy tak
niewyszukane, wręcz zwyczajne, że mogły się narodzić w umyśle
każdego, nawet osobnika nieobdarzonego dużą wyobraźnią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz