wtorek, 6 listopada 2018

„Zakonnica” (2018)

Rok 1952. W rumuńskim klasztorze zakonnica popełnia samobójstwo. Watykan zleca zbadanie tej sprawy ojcu Burke'owi. Po dotarciu do Rumunii ksiądz idzie za radą swoich przełożonych i kontaktuje się z siostrą Irene, młodą kobietą, która niedługo ma złożyć śluby zakonne, i która zostaje jego przewodniczką. Oboje udają się do człowieka, który znalazł ciało zakonnicy będącej przedmiotem ich sprawy, Frenchie'ego. Mężczyzna prowadzi ich do klasztoru, w którym mieszkała denatka, do wiekowego budynku, który jest miejscem przeklętym. Siedliskiem demonicznej zakonnicy, z istnienia której doskonale zdają sobie sprawę mieszkające w nim siostry, od dawna walczące z tym złem panoszącym się w starym klasztorze.

W skład „The Conjuring Universe” wchodzą dwie części „Obecności” Jamesa Wana, „Annabelle” Johna R. Leonettiego będąca spin-offem pierwszej odsłony „Obecności”, jej prequel w reżyserii Davida F. Sandberga pt. „Annabelle: Narodziny zła” i właśnie „Zakonnica” Corina Hardy'ego, która to jest spin-offem „Obecności 2”. Zapowiedziano już wypuszczenie trzeciej części „Obecności” i kolejnej odsłony „Annabelle” oraz drugiego spin-offu „Obecności 2”, pt. „The Crooked Man”. Ponadto James Wan wyznał, że ma pomysł na kontynuację „Zakonnicy” - powiedział, że jeśli pierwsza odsłona się sprawdzi to zamierza pociągnąć to dalej, w kierunku Lorraine Warren, którą to jak wiemy z „Obecności 2”, demoniczna zakonnica, Valak, będzie nawiedzać. Czy „Zakonnica” Corina Hardy'ego, twórcy bardzo dobrego horroru „Z lasu”, sprawdziła się? Zależy pod jakim kątem to rozpatrywać. Choć swoich fanów też znalazła to jednak wielu krytyków i miłośników kina grozy negatywnie odebrało tę produkcję. Ale zysk był i to spory. Budżet „Zakonnicy” oszacowano na dwadzieścia dwa miliony dolarów, a wpływy ze świata wyniosły trochę ponad trzysta sześćdziesiąt milionów dolarów.

Pomysłodawcami „Zakonnicy” byli James Wan i Gary Dauberman, scenarzysta między innymi dwóch części „Annabelle” i współscenarzysta readaptacji „To” Stephena Kinga, co wyróżniam z jego filmografii tylko dlatego, że to najgłośniejszy z projektów, nad którymi dotychczas pracował. Z tych zakończonych, bo dużo się mówi o szykowanej drugiej części horroru „To” na podstawie jego własnego scenariusza (opartego na tym samym utworze Kinga). James Wan nie brał udziału w pisaniu scenariusza „Zakonnicy” - to zadanie w całości wziął na siebie Gary Dauberman, człowiek dosyć utalentowany, zresztą to samo mogę powiedzieć o reżyserze omawianego filmu, Corinie Hardym. Artysta ten ma bowiem na swoim koncie bardzo smaczny horror „Z lasu”, w mojej ocenie jednak talent ów nie uwidacznia się w „Zakonnicy”. Mamy oto uzdolnionego człowieka, który potem wpada w hollywoodzkie tryby i... jest dokładnie tak, jak to zazwyczaj w takich przypadkach bywa. O powtórce jakości „Z lasu” można zapomnieć, bo to jest Hollywood, a tutaj takie pierdoły jak mroczny klimat wyalienowania i wrogiej tajemniczości, praktyczne efekty specjalne i powolne budowanie napięcia najczęściej są passe. Tutaj ważna jest pompa! Oczywiście, nie dotyczy to absolutnie wszystkich współczesnych hollywoodzkich horrorów. Weźmy chociażby pozostałe pozycje, które wchodzą w skład „The Conjuring Universe” - te cztery już nakręcone i szeroko rozpowszechnione filmy, a zwłaszcza dwie części „Obecności”, filmy będące podstawą tej franczyzy. James Wan robi różnicę, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, ale nawet zestawiając „Zakonnicę” z moim zdaniem słabszymi dwiema odsłonami „Annabelle”, za reżyserię których przecież Wan nie odpowiada, nie pozostaje mi nic innego jak przyznać wyższość horrorom o morderczej lalce. Wydawać by się mogło, że osadzenie akcji w rumuńskich górach w pierwszej połowie lat 50-tych XX wieku, głównie w wiekowym, zaniedbanym klasztorze, skąd najbliżej (co nie znaczy, że blisko) do wioski z jej ubogimi, zabobonnymi mieszkańcami, że to wszystko będzie tworzyło mroczną, brudną atmosferę tajemniczości, wyobcowania i potężnego, niedookreślonego zagrożenia. I początkowo rzeczywiście widać w tym zalążki prawie wszystkich wyżej wymienionych pierwiastków – prawie, bo o przybrudzonych zdjęciach radzę zapomnieć, zamiast tego spoziera z nich dla mnie jeden z najgorszych elementów wielu współczesnych zwłaszcza hollywoodzkich horrorów, czyli ten przeklęty plastik. Silnie skontrastowane, za dnia mieniące się żywymi barwami, a nocą wpadające w metaliczną, w żadnych wypadku nie duszącą czerń, obrazki składające się na opowieść o demonicznej zakonnicy (o Valaku) przez jakiś czas bronią się przede wszystkim odczuwalnym wyobcowaniem protagonistów, zderzeniem ich z nadnaturalnym zagrożeniem, które ze sceny na scenę odczuwalnie rośnie w siłę. Ogólny charakter tego zagrożenia żadną tajemnicą nie jest, nie tylko dla osób zaznajomionych z „Obecnością 2”, bo twórcy filmu nie pozwalają by długo pozostawał on w ukryciu, a i szeroko zakrojona, strasznie nachalna kampania promocyjna „Zakonnicy” wiele już zdradzała. Innymi słowy prawdopodobnie każdy do seansu tego straszaka zasiądzie w przeświadczeniu, że czarnym charakterem będzie demoniczna zakonnica, ale ta oczywistość w mojej ocenie jeszcze nie zabija wszelkiej tajemniczości. Bo, że tak się wyrażę, wokół antagonistki krążą sekretne planety, do zbadania których twórcy zapraszają odbiorców, a potem niejako na jednym wydechu przechodzą do rozjaśniania całej tej... hmm... intrygi? Nie wiem, czy to właściwe słowo na określenie tego całego śledztwa pod przewodnictwem ojca Burke'a, bo może sugerować zawiłość, złożoność, podstępność, zagadkowość, nieprzewidywalność, a akurat tego w opowieści skleconej przez Gary'ego Daubermana nie znajdziemy.

Tajemniczość wyparowuje dosyć szybko, ponieważ nawet te wątki, które zostaną objaśnione później nawet przez mniej domyślnych widzów prawdopodobnie zostaną przeniknione dużo wcześniej. Naprawdę nie trzeba być mistrzem dedukcji, żeby przedwcześnie poskładać to sobie w głowie, choć pewnie nie wszystko, bo przynajmniej jeden wątek nie zostaje pociągnięty, pojawia się i nieoczekiwanie znika. UWAGA SPOILER Mowa o traumatycznym wspomnieniu chłopca, któremu główny bohater „Zakonnicy” niegdyś nie zdołał pomóc KONIEC SPOILERA. Nie twierdzę, że to było niespójne, że owo raptowne porzucenie tego wątku zaowocowało wrażeniem bezcelowości, wepchnięciem tego w rzeczoną opowieść tak naprawdę nie wiadomo po co, bo pewną rolę ów wątek bez wątpienia wypełnia. Tyle że pozostawia poczucie niedosytu, jakiejś niekonsekwencji, tak jakby Dauberman nagle uznał to za zły pomysł i zamiast po prostu wyrzucić go ze scenariusza zdecydował się czym prędzej go domknąć. Zdecydowanie za szybko, chociaż z drugiej strony nie jestem przekonana, czy aby pójście tą drogą, tj. rozbudowanie tego wątku, byłoby najlepszym wyjściem z sytuacji, bo nie był to na tyle obiecujący wątek, żeby chciało mi się go śledzić. Wydaje mi się więc, że najlepszym rozwiązaniem mogła być rezygnacja z tej koncepcji, ewidentnie nawiązującej do tradycji horroru religijnego, acz w dosyć nieudolny sposób. Innymi słowy wykorzystano tutaj jeden z najpopularniejszych (jeśli nie najpopularniejszy) motywów tego rodzaju kina grozy, bo absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że pozostałe składowe tej historii nie funkcjonują w ramach horroru religijnego. Ojciec Burke, kreowany przez Demiana Bichira, to prawdziwy Boży Wojownik. Jego patetyczny ton doskonale wpasowuje się w styl obrany przez ekipę techniczną. W ten efekciarski przepych, w tę coraz to bardziej podniosłą atmosferę walki dobra ze złem w znaczeniu teologicznym. Bóg kontra demon? Pewnie tak, bo choć tego pierwszego, na szczęście, nie zobaczymy to nie sposób nie wyciągnąć z tego wniosku, sam Wszechmogący wspiera nie tylko ojca Burke'a, ale i towarzyszącą mu Irene, młodą kobietę, która niedługo ma złożyć śluby zakonne, i w którą wcieliła się Taissa Farmiga (młodsza siostra Very Farmigi, czyli filmowej Lorraine Warren). O Franchie'em (w tej roli Jonas Bloquet) też nie można zapomnieć, tym bardziej, że ten niezwiązany z Kościołem (to znaczy człowiek świecki) UWAGA SPOILER zdziała więcej od czołowego Bożego Wojownika, czyli ojca Burke'am. Do czasu. KONIEC SPOILERA. W pewnym momencie tego jakże ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że rzeczony film nie ma fabuły, że to li wyłącznie bezładna mieszanina znanych motywów (demon, wizje, egzorcyzmy, przeklęte miejsce etc.), dająca wrażenie przesytu nie dlatego, że motywów tych jest stanowczo za dużo, albo wyrastają one z tradycji różnych nurtów kina grozy, bo wszystkie te wątki pasują do konwencji horroru religijnego. Nie, tu chodzi o sposób ich przedstawiania. Tak rozproszoną narrację, że w pewnym momencie naprawdę zaczęłam podejrzewać, że wszystkie te motywy w ogóle się ze sobą nie połączą, że zakończę seans tego filmu z powierzchowną znajomością niezazębiających się ze sobą fragmentów jakiejś, nie wiedzieć czemu, ukrytej opowieści. Ale to wrażenie względnie szybko mnie opuściło. Zostało wyparte przez inną myśl, która już została, a mianowicie taką, że „Zakonnica” jednak ma fabułę, ale jest ona traktowana w sposób, którego wprost nienawidzę. Najpierw musiało mi się chcieć w to zagłębić, a to trochę trwało, bo weź tu znajdź odpowiedni rytm w tym wyzutym z napięcia, coraz to bardziej plastikowym rozgardiaszu, w którym to nawet miny aktorów wcielających się w ważniejsze postacie wyrażały bezgraniczne zagubienie podszyte zdumieniem (co ja tutaj, u licha, robię? Gram kogoś? Ale kogo?). Nie upieram się, że tak było w istocie, piszę tylko o tym, jak ja to widziałam, o moim być może błędnym, ale nieodpartym wrażeniu. W każdym razie w końcu udało mi się wejść w to na tyle, żeby połączyć te wątki w jedną całość, co ewidentnie za szybko mi poszło, bo potem nie miałam już co robić... Na czym by tu zawiesić teraz oko? Oczywiście, na tytułowej antybohaterce, (chyba) na jej różnych obliczach, z których największą nadzieję może u niektórych budzić to znane z „Obecności 2”. Założę się jednak, że u niejednego takiego odbiorcy „Zakonnicy” ta nadzieja szybko zgaśnie. Sam fakt, że czarny charakter tworzono przy pomocy komputera jeszcze bym zniosła, bo tak jak w „Obecności 2” Valak nie rani zbytnio oczu samym swym wyglądem. To znaczy bodaj w większości scen nie prezentuje się aż tak sztucznie, jak się spodziewałam. Ale upiornie też nie, bo twórcy „Zakonnicy” nie potrafili zbudować odpowiedniej otoczki dla tej postaci. Jej manifestacji nie poprzedzało powolne intensyfikowanie napięcia, ot pojawiała się ona raz tu, raz tam. Tak bez ładu i składu chodziła sobie po zawilgoconych korytarzach wiekowego klasztoru, przeważnie skąpanego w ciemnościach nieemanujących zadowalającą wrogością, często, czy to przybierając inne formy, czy może wyczarowując różne upiory (jakoś nie mam tutaj pewności). Pełno tego tutaj, ale tylko jeden taki moment, jedna taka próba zaniepokojenia odbiorcy, nie była mi całkowicie obojętna, ewentualnie mnie nie rozbawiła. To znaczy nie na początku, bo parę sekund później, w fazie rozwojowej tej sekwencji parsknęłam śmiechem – milczące postacie z workami na głowach, przed którymi nagle staje jeden z bohaterów „Zakonnicy” jawią się dosyć złowieszczo, ale tylko do chwili przechylenia głowy przez jedną z nich. Nie wiem dlaczego, ale strasznie mnie to rozbawiło. Ale nie tak, jak końcówka. Jak można się było tego spodziewać istne apogeum komputerowego efekciarstwa, jeden wielki, żałosny popis nowoczesną technologią, bo przecież jak nas stać to czemu nie? Hollywood wie, że warto inwestować w piksele, bo (uwaga: ironizuję) przecież na nich opiera się horror – miłośnicy tego gatunku nie chcą realizmu, Co to to nie. Oni chcą generowanych komputerowo nie tyle dodatków, co podstaw, bo moim zdaniem fabuła „Zakonnicy” została przez twórców potraktowana jako zwykły pretekst do popisywania się nowoczesną technologią. Tak bym to skonkludowała: fabułę, owszem ta produkcja ma, ale jej głównym, żeby nie rzec jedynym zadaniem jest stwarzanie warunków do atakowania widza sztucznymi wizualnie efektami.

„Zakonnica” Corina Hardy'ego to zwykła bajeczka na dobranoc i jako taka naprawdę może być skuteczna. Bo nie zdziwiłabym się, gdyby co poniektórych odbiorców tego filmu wepchnął on w objęcia snu jeszcze przed nastaniem napisów końcowych (a propos tuż przed nimi dostajemy dosyć ciekawą zagrywkę fabularną), tak samo jak nie jest dla mnie zaskoczeniem to, że podatny grunt ta pozycja też znalazła. Niezbyt szeroki, ale zawsze. Czy to przekona Jamesa Wana do nakręcenia sequela „Zakonnicy”, czy to skłoni go do wykorzystania chodzącej mu po głowie koncepcji ponownego połączenia Valaka z Lorraine Warren? Tego nie wiem na pewno, ale jeśli miałabym zgadywać to obstawiłabym to, że większą zachętą będzie dla niego forsa, jaką przyniosła pierwsza „Zakonnica”, a nie ta, przecież nie tak znowu duża, liczba fanów, jaką produkcja owa pozyskała.

1 komentarz:

  1. "W pewnym momencie tego jakże ciężkiego seansu „Zakonnicy”, zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że rzeczony film nie ma fabuł" - tym najlepiej podsumowałaś ten film. Uwielbiam uniwersum "Obecności" oraz "Annabelle" ale ten film mnie wymęczył. Zmarnowany potencjał

    OdpowiedzUsuń