niedziela, 25 października 2020

„Z” (2019)

 

Rodzice ośmioletniego Joshuy, Elizabeth i Kevin, zauważają, że chłopiec ma wymyślonego przyjaciela, którego nazywa Z. Z początku nie przywiązują do tego większej wagi, ale kiedy Beth dowiaduje się o nagannych zachowaniach syna w szkole, zaczyna się niepokoić. Co gorsza, zaczyna podejrzewać, że jedyny przyjaciel Josha wcale nie jest produktem jego dziecięcej wyobraźni. Ma powody przypuszczać, że Z naprawdę istnieje. Kevin niczego nie dostrzega, ale Beth widzi rzeczy, które mogą świadczyć o obecności Z w ich domu, ale też mogą być jedynie projekcją jej zestresowanego, może nawet chorego, umysłu.

W swoim drugim pełnometrażowym filmie, twórca „Poronionego”, horroru z 2017 roku, Brandon Christensen, znowu skupia się na trudnym rodzicielstwie. I znowu inspirację przyniosły mu jego osobiste doświadczenia. Z najstarszym synem: przedszkole, nowi znajomi i nowe myśli, nad którymi jego rodzice, jak przyznał Christensen, nie mieli żadnej kontroli. Reżyser i współscenarzysta kanadyjskiego horroru pod tytułem „Z” wyznał również, że chciałby, żeby jego twórczość pokazywała ludziom bezdzietnym, jak to jest być rodzicem. Chce im powiedzieć, że rodzicielstwo bywa trudne, męczące, stresogenne i zawsze wymaga ogromnych wyrzeczeń. A czasami przypomina najstraszliwszy koszmar, z którego nie można się wybudzić. Scenariusz „Z” Brandon Christensen stworzył we współpracy z Colinem Minihanem, tym samym, z którym pisał scenariusz swojego pełnometrażowego debiutu, „Poronionego” - połówką duetu funkcjonującego w branży pod nazwą „The Vicious Brothers” (jej drugi człon to Stuart Ortiz), twórcą/współtwórcą między innymi „Grave Encounters”, „Extraterrestrial” oraz „Zabij i żyj”.

Keegan Connor Tracy, Sean Rogerson, mały Jett Klyne w drugim pełnometrażowym filmie Brandona Christensena tworzą kochającą się rodzinę (w jednej z pomniejszych ról zobaczymy kojarzoną chyba przez wielu kinomaniaków, Chandrę West), która potencjalnie stała się celem tytułowego Z. Nadnaturalnej istoty i towarzysza zabaw najmłodszego członka familii, ośmioletniego Joshuy, jedynego dziecka Elizabeth i Kevina. To jedna z teorii, druga natomiast zakłada nieistnienie Z, wymyślonego przyjaciela chłopca, a więc i problemy psychiczne jego matki, coraz bardziej przekonanej, że bezpieczeństwu jej rodziny zagraża najprawdziwszy potwór. Już sam ten opis pewnie niektórym nasunie na myśl pewien głośny horror psychologiczny z 2014 roku. Do „Z” właściwe zdążyła już przylgnąć etykietka swoistej kalki tamtego obrazu, którego tytułu z obawy przed spoilerem nie zdradzę. Większość, jeśli nie wszyscy, dotychczasowi odbiorcy obu tych obrazów zgadzają się, że „Z” nie dorasta do poziomu tamtego. I nie pozostaje mi nic innego, jak się z tym zgodzić. Pomiędzy tymi filmami, moim zdaniem, rozciąga się jakościowa przepaść, ale to nie znaczy, że źle zniosłam seans kolejnego horroru nastrojowego od Brandona Christensena. Jego poprzednie osiągnięcie, „Poroniony” z 2017 roku, w mojej ocenie trochę bardziej mu się udał, ale w historię chłopca, który wymyślił sobie przyjaciela, też bez trudu weszłam. Wydaje mi się jednak, że poszukiwacze oryginalnych rozwiązań w kinie grozy będą mieli trudniej. O ile w ogóle zdołają zainteresować się tak... znajomo brzmiącą historyjką. Niezbyt swobodny w roli ośmioletniego Josha, Jett Klyne (który jak na swój wiek ma na koncie imponującą ilość filmowych występów, fani kina grozy mogą jednak kojarzyć go przede wszystkim z „The Boy” Williama Brenta Bella, mimo że nie miał tam dużego pola do popisu), spotyka Złego. Pana Z. Niewidzialną dla innych istotę, która szybko staje się jego jedynym towarzyszem zabaw (nie licząc rodziców). Mama i tata, Beth i Kevin, na początku nie widzą w tym niczego dziwnego. Dzieci przecież często wymyślają sobie przyjaciół. I zwykle z tego wyrastają. Ale każdy, komu gatunek horroru nie jest zupełnie obcy, wie, że motyw wyimaginowanego przyjaciela w tym gatunku prawie nigdy nie wróży dobrze. Działa jak dzwonek alarmowy – uwaga, to najprawdopodobniej nie jest produkt wybujałej dziecięcej wyobraźni. Praktycznie od początku zakładamy, że Z istnieje, że jest najzupełniej realną postacią, tyle że najpewniej nie przypomina żadnego stworzenia żyjącego na Ziemi. Potwór, ale czy przerażający? Gdyby tak było, to raczej trudno byłoby mu zjednać sobie ośmioletnie dziecko. Z drugiej strony... Stephen King zapewne powiedziałby Wam, że dzieci są bardziej odporne, że ich umysły zwykle lepiej radzą sobie z koszmarnymi widokami, więc może i Josh poradził sobie z tym problemem. Przeszedł do porządku dziennego nad tym, że jego przyjaciel wygląda inaczej. Przestał zwracać na to uwagę. Zaakceptował potwora, którego widok pewnie niejednego dorosłego osobnika doprowadziłby do szaleństwa. Wraz z rozwojem tej historii wykluwa się druga teoria. Najpierw nieśmiało. Dostrzegalnie, ale początkowo może być trudno znaleźć dla niej miejsce w scenariuszu, a więc przez długi czas, mniej czy bardziej stanowczo, się ją odrzuca. A przynajmniej ja uznałam, że kierowanie podejrzeń na Beth jest próbą odwrócenia uwagi od... tego co oczywiste. Czyli tego, że wymyślony przyjaciel Josha to w rzeczywistości „wymyślony przyjaciel” Josha. Ale potem ta pewność zaczęła słabnąć. Twórcom „Z” w końcu udało się skłonić mnie do trochę innego myślenia. W końcu mój upór się skruszył i już „nowym okiem” spoglądałam na Beth. Kobietę, która nie potrafi sobie poradzić z tym, że jej jedyne dziecko się zmienia. Że Joshua nie jest uroczym, grzecznym, towarzyskim chłopcem, za jakiego dotychczas go miała tylko... psychopatą? Jak jego imiennik z dość znanego thrillera George'a Ratliffa wypuszczonego w roku 2007:)

Był sobie chłopiec, który bił kolegów, znęcał się nad zwierzętami i używał wulgarnego słownictwa nawet w obecności swojej szkolnej wychowawczyni, ale nigdy w obecności rodziców. A kiedy już wszystkie dzieci z klasy się od niego odwróciły – zaczęły go unikać, bo się go bały – po prostu wymyślił sobie towarzysza zabaw. Taki przyjaciel nigdy go nie opuści. Takiego kompana nie przerażą jego występki. Wręcz przeciwnie: chłopiec, jeśli tylko zechce, może uczynić go wspólnikiem swoich niecnych poczynań. Brandon Christensen z reakcji festiwalowej widowni (w 2019 roku „Z” był pokazywany wyłącznie na festiwalach filmowych, poczynając od Overlook Film Festival z czerwca - szerzej zakrojoną dystrybucję, również w internecie, rozpoczęto dopiero w drugim kwartale 2020 roku) wyczytał, że najbardziej efektywnym momentem „Z” jest akcja ze schodami. Więcej powiedzieć nie mogę, ażeby nikomu nie zepsuć wrażeń, ale mogę potwierdzić, że to najbardziej pamiętny moment „Z”. W każdym razie najskuteczniejsze zagranie z zastosowanych w omawianym filmie. Na moim przykładzie, bo nie wykluczam, że znajdą się tacy, którzy bardziej docenią którąś ze standardowych jump scenek. Domyślam się nawet którą. Czyżby wanna? Na mnie podziałało – hurra, hurra, podskoczyłam! – ale efekt, jak to w jump scenkach, był krótkotrwały. Moment ze schodami też co prawda można odczytywać jako zjawisko „buu!”, ale to nie jest takie zwykłe: „patrzcie upiór! O już go nie ma”. Nie pamiętam nawet, czy był u mnie jakiś podskok. To znaczy na pewno podskoczył mi puls. Odnotowałam szybsze bicie serca, ale czy wystrzeliłam w górę? Naprawdę nie pamiętam. Tak skupiłam się na uporządkowaniu tego, co właśnie się zadziało – przez sekundę nie wiedziałam nawet co czuć, zupełnie jak nokaut po jednym mocnym, błyskawicznym ciosie – że może nie tyle zapomniałam, ile chwilowo nie czułam własnego ciała. Nie licząc serca, które tłukło się, jakby chciało wydostać się na zewnątrz. A potem dosłownie przygniótł mnie straszliwy smutek. Co ciekawe, do wywołania tak silnych emocji Brandon Christensen wcale nie potrzebował efektów specjalnych. Ogromna tragedia, ale zero krwi. Bez makabrycznego makijażu, bez bawienia się komputerkiem, nawet bez wyrazistego obrazka („maźnięcie” na drugim planie), i proszę, jak ładnie działa. Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy efektach wizualnych. Christensen tworzył je sam - a trzeba dodać, że ma w tym już pewne doświadczenie - i nie ukrywa, że takich dodatków jest dużo więcej, niż może się wydawać. W sumie to większości chyba raczej gołym okiem dostrzec się nie da, bo Christensen wykorzystuje współczesną technologię do drobnych korekt – w tle coś wkleimy, to zmażemy, tutaj dodamy światło, a tam trochę odejmiemy. Mniej więcej takie bajery, których my, odbiorcy, mamy nie dostrzegać (Christensen jako doskonały przykład takiej ukrytej przed widzem cyfrowej obróbki zdjęć podaje „Zodiaka” Davida Finchera). Więc nie mogę być tak zupełnie pewna tego, że przy scence ze schodami nie majstrował komputer. Natomiast drugi wyróżnionych „upiorny momencik”, akcja w wannie, już niewątpliwie została obrobiona w ten sposób. To jedynie przebłysk, w dodatku podany w skutecznej (tzn. jeśli o mnie chodzi) jump scence, więc w sumie nie miałam okazji podryfować w oparach plastikowej, ciężkostrawnej tandety. Wtedy jeszcze nie, ale... Właściwie to nie. Nie mogę powiedzieć, że któraś z widomych ingerencji komputera jakoś mocno wytrąciła mnie z równowagi. Owszem UWAGA SPOILER ogień oraz najprawdziwszy potwór wyłaniający się ze ściennego malunku, jakie każde dziecko chciałoby mieć w swoim pokoju (no dobrze, dziecko może nie, ale ja na pewno tak) KONIEC SPOILERA można było sobie darować, ale żeby mnie to mocno ukuło, to nie, tak źle nie było. Za to fabuła... Przez dłuższy czas z zainteresowaniem śledziłam tę konwencjonalną opowieść z dreszczykiem. Filmowcy poprowadzili sprawdzone, wielokrotnie wykorzystywane w horrorze motywy, na tyle sprawnie, żebym nie musiała zmuszać się do trwania przed ekranem. W pewnym napięciu, ale i bez większej wiary na bardziej pomysłowy, miażdżący rozwój. Końcówka zawiera komentarz społeczny, nazwijmy to „pokoleniowe fatum”, ale w zasadzie ani sam finał, ani w ogóle cały ostatni „akt” filmu „Z” nie przyniósł mi emocji porównywalnych do tych wcześniejszych. Trochę naciągnięto - no ale zawsze można powiedzieć w scenie z pociągiem zastosowano licentia poetica (czas) – ale najistotniejsze, że w ostatnim rozdziale spadło ze mnie te i tak niezbyt wysokie napięcie, które towarzyszyło mi podczas przechodzenia przez coraz to koszmarniejsze chwile (nie)zwyczajnej trzyosobowej rodziny. Ze wskazaniem na Beth, ponieważ przynajmniej przez większość czasu jest ona jedyną osobą w tym gronie, która tak to odbiera (a my niejako przyjmujemy jej punkt widzenia, aż nie zaakceptujemy możliwości, że wszystkie niecodzienne zjawiska mogą rozgrywać się jedynie w jej głowie). Wprawdzie napięcie nie opadło całkowicie, ale później to już nie było to samo. Wolałam wolniejsze, bardziej skoncentrowane na klimacie (jest w miarę mrocznie, ale bez szaleństw), odrobinę zagadkowe (tylko odrobinę), scenki z nagle uciążliwego życia trzyosobowej rodzinki, do której być może wpisuje się młodociany psychopata i/lub dotknięta jakąś szybko postępującą chorobą psychiczną, dorosła kobieta. Albo wprosiło się w ich szeregi coś, co niszczy ją od środka, poprzez spychanie najmłodszego jej członka na drogę występku. Pan Z.

Niby nic nadzwyczajnego. Niby taki zwyklak, typowy współczesny straszak utrzymany w trochę wolniejszym rytmie, ale i niepozbawiony skocznych momentów i efektów komputerowych, przez które ciężko uznać mi „Z” Brandona Christensena za kolejnego członka tak zwanej nowej fali horroru. Mieszanka dwóch różnych stylów: tak bym to ujęła. I nawet zajmująca. Konwencjonalna, niewiele (jeśli już w ogóle coś, no może poza sceną ze schodami) wnosząca do gatunku, „bezpiecznie mroczna” opowieść o wymyślonym przyjacielu, który wcale nie musi być wymyślony. Zobaczyć, myślę, mimo wszystko warto. Tym bardziej, jeśli jest się sympatykiem klimatów paranormalnych ze szczyptą horroru psychologicznego, ale na niezapomnianą, nadzwyczaj ekscytującą przygodę radzę się nie nastawiać.

2 komentarze:

  1. Bardzo mnie zaciekawiłaś recenzją, to chyba moje klimaty. Zapewne nic odkrywczego, ale brzmi ciekawie. No i te pokazanie trudów rodzicielstwa, jestem bezdzietna a ciąża to był nieraz motyw moich koszmarów. Ech za dużo tych powieści grozy

    OdpowiedzUsuń
  2. całkiem dobrze się zapowiadało ale końcówka słaba.

    OdpowiedzUsuń